Józef Szujski

Dwie odpowiedzi: „Dziennikowi Poznańskiemu” na recenzję broszury „Kilka prawd z dziejów naszych”. P. Flor. Ziemiałkowskiemu na list otwarty

I

Przychodzi nam stanąć do rozprawy na wyzwanie jednego z najpoważniejszych organów prasy polskiej i jednego z najznakomitszych ludzi politycznych naszej prowincji. Stając w gotowości obrony, wolni będziemy zapewne od zarzutu, jakobyśmy w naszej stawali sprawie, przedmiot albowiem dotyka w obu wypadkach drogiej nam sprawy narodowej… Narodowej mówię, bo specyficznie galicyjskiej polityki nie znaliśmy nigdy i uważamy ją zawsze za zerwanie z ojczyzną.

W odpowiedzi naszej idziemy koleją czasu, w jakiej się wspomniane na tytule pisma pojawiły. Zaczynamy od „Dziennika Poznańskiego”.

A naprzód wyznać nam się godzi, że się dziwimy gwałtowności napadu prowadzonego z pewną „posuniętą aż do zbytku bujnością języka i nieszczególną ścisłością rozumowania”. Ktokolwiek bacznie przeczyta artykuł, przyzna nam, że owe słowa cudzysłowem ujęte, zwrócone przeciw nam przez Szanownego Autora, dadzą się w zupełności użyć na scharakteryzowanie jego krytyki, namiętnej raczej niż spokojnej, wystraszonej mniemanym naszym obłędem narodowym, a odpierającej go nie siłą przekonania i dowodów, ale rzęsistą kanonadą filipicznej wymowy. Rzeczy, które w mojej broszurze napisałem i w styczniu br. w świat rzuciłem, są, jak mi to może Szanowny Recenzent przyzna, dosyć hazardownym słowem wobec upartego i zakorzenionego przez długie lata zapatrywania się i politycznego usposobienia polskiej powszechności, a jeżeli, jak każda myśl z dobrą wiarą w, rolę narodową siana, rachują na skutek, to zaiste nie mogły rachować nigdy na ryczałtową popularność.

Wzgląd ten, zdaje nam się, winien był miarkować gwałtowność Recenzenta, chociażby zwracając uwagę jego na łatwość poklasku i triumfu, winien mu był oszczędzić przynajmniej ów sążnisty okres przy końcu felietonu, w którym przypominając, że pod rządem rosyjskim każdy Polak za konspiratora jest uważany, zwraca się zwycięsko do nas i zapytuje, czyli podzielamy opinie rządu rosyjskiego pod tym względem?… Ustęp ten, wyznamy szczerze, walczy o pierwszeństwo z rozbiorami naszej broszury w „Dzienniku Literacko-Politycznym” i „Dzienniku Lwowskim” umieszczonymi, które, nie zadając sobie fatygi, aby z nami walczyć, zasłaniają się cenzurą austriacką, niedozwalającą im odpowiedzieć panu Szujskiemu tak, jak by tegogodność narodowa wymagała!

Do nieszczęśliwych skutków naszej niewoli zaliczamy zawsze owo wstrętne sykofanctwo, podające w podejrzenie dobrą wiarę każdego przemówienia, głuszące każde śmielsze wystąpienie, licytujące poklask naszej biednej opinii publicznej popularnymi frazesami. Sykofanctwo to spycha w utarte a czcze formy przezwisk stronniczych każdą myśl samodzielną, do owego gatunkowania się nieskłonną, piętnuje ludzi znienawidzonym ogólnikiem i ubezwładnia ich wpływ i rozwój. Ono to jest nieprzyjacielem dyskusji, ścierania się opinii, szukania punktów wspólnego działania, pomimo różnic politycznych, ono źródłem wszystkich kwasów, niechęci, rozbicia naszego społeczeństwa. Rozbujało ono, jako chwast szkodliwy na górze i dole, wyziębiło serca, obudziło chęci terroryzmu. Nie chcemy przez to twierdzić, aby poważny „Dziennik Poznański” chciał podlegać tej grzesznej namiętności; przeczy temu cały jego żywot, przeczy i ta obszerna nad niewielką moją broszurą dyskusja; konstatujemy tylko, że namiętny ton recenzji potrącił blisko o sferę niewłaściwą dla jego powagi i stanowiska.

Autor recenzji godzi się ze mną w zapatrywaniu na historyczną część broszury, o ile takowa granic 1794 roku nie przekracza.

Chce mi zapewne przez to powiedzieć, że nie wygłosiłem w niej nic nowego. Zgoda. Zwracamy wszelako uwagę jego, że owe uznanie przyczyn naszego upadku od niedawna dopiero wydobywa się z powodzi stworzonych a priori doktryn i teoryjek, upiększających naszą przeszłość i tłumaczących, a przynajmniej na cudze wyłącznie barki zgubę naszą zwalających… Niedawno jeszcze należała historia ostatnich wieków Rzeczypospolitej do poematów filozoficznych lub apologii polemicznych, przedstawiających nam walkę idei w czasach tymi ideami wcale nieporuszanych, przenoszących dzisiejsze wyobrażenia, antypatie i sympatie na nieszczęśliwych ofiarnych kozłów (zwykle królów) lub ulubieńców przeszłości (najczęściej rokoszanów). Wydobyto się z tego błędnego historycznego liryzmu, będącego jednym więcej objawem naszej jednostronności i wygaśnięcia politycznego instynktu. Przestajemy wierzyć, aby dla nas inne prawa bytu były istniały, jakie dla innych organizmów narodowych i państw nakreśliła Opatrzność. Wracamy poniekąd do zapatrywań tych mniej pod względem naukowym cennych dziejopisarzy, którzy w końcu XVIII i w początku XIX wieku obrabiali dzieje przeszłości, a przeszedłszy katastrofę upadku, doktrynom uwodzić się nie dali. Czyliżby ten zwrot, na polu historycznym uczyniony, nie rokował nam i na gościńcach praktycznego politycznego życia pewnej korzystnej zmiany, a przynajmniej nie przemawiał za jej potrzebą? Czyliżby przyłożywszy do dziejów politycznych lat ostatnich skalpel sumiennego a roztropnego badania, wydobywszy się ile możności z więzów zdawkowej monety szlachetnych wprawdzie myśli i uczuć, ale niepoddanych nigdy śmiałemu, choćby najboleśniejszemu rozbiorowi, nie dało się i z nich wyciągnąć pewnych praw widocznych, jasnych, koniecznych, które by sumienie narodowi podać nakazywało, chociażby to podanie niechętną zrazu odtrącił ręką?

Ale otóż owe prawdy, z porozbiorowych wyprowadzone dziejów, są główną petra scandali dla Szanownego Recenzenta.

Pozostawiwszy ustęp o „niewoli”, który w całości przyjmuję, przekreśla resztę niemiłosiernie, odrzuca naszą, jak się wyraża, nową polityczną drogę, pisze apologię konspiracji i nazywa nasze zdanie, jakoby epoka konspiracji z roku 1863, tj. z całkowitym ludu naszego uwłaszczeniem, się skończyła, ustępem złożonym z tylu fałszów, ile słów w sobie mieści. A że druga część broszury, schodząca do kwestii polsko-galicyjskiej, jest zdaniem jego konsekwencją premis poprzednich, musimy przypuścić, że i tę ryczałtowo odrzuca, w czym w oczywistej z artykułami „Dziennika Poznańskiego”, ponad linijką felietonową zamieszczonymi, zostaje sprzeczności.

Ponieważ Szanowny Recenzent odtrącając nasze zdania nie starał się wniknąć w ich myśl, ale, urywkowo je podając, rozbił ich konsekwentność i na słuszne a niesłuszne podzielił, nie mamy w odpowiedzi naszej innej drogi, prócz odbudowania konsekwencji i omówienia rzeczy w sposób, który może więcej ze sobą rachować się każe: Prowadząc rzecz naszą historycznie, staraliśmy się ile możności przedstawić grozę naszych antecedencji: dwa wieki nierządu i jeden bolesny wiek niewoli. Te antecedencje, ciążące na całym naszym społeczeństwie, zasługują istotnie na baczny ze sobą obrachunek, bo owo łacińskie delicta priorum immeritus lues okazywało się zawsze najfałszywszym w historii zdaniem. Stan naszego społeczeństwa wewnętrzny nosi na sobie skutki dawnego politycznego rozstroju, podobnie jak zewnętrzny doznaje nieustannie okropnych rezultatów upadku. Jeżeli więc zatracenie pojęcia rządu i kłótnię wymogów rządu z zbytnimi roszczeniami wolności podaliśmy, jako raka, który Rzeczpospolitą roztoczył, jeżeli w porozbiorowych czasach widzieliśmy pojęcie rządu w ustawnym sporze z dążeniem do niepodległości, nie czyniliśmy tego na darmo i mieliśmy słuszne do tego powody. Nie zbałamuci nas Szanowny Recenzent sarkastyczną uwagą, że każde usiłowanie do odzyskania niepodległości miało wybitne dążenie do postawienia rządu, „ale — własnego, narodowego”, bo o tym dążeniu wie każdy, a więc i ja. Owszem, owa sarkastyczna jego uwaga posłuży nam, jako woda na nasz młyn, posłuży nam, jako punkt wyjścia naszego rozumowania.

Konfederacje, rokosze, związkowe koła dawnej Rzeczypospolitej wychodziły jako samozwańcze organizmy z pretensją rządu i z przekonania, że istniejący był przewrotny i zgubny. Im to przekonanie było słuszniejsze, tym więcej miały one za sobą racji historycznej, nie przestając wszakże być zgubnymi i rozprzęgającymi Rzeczpospolitą. Najszlachetniejsza ze wszystkich, wojna za wiarę, wolność i niepodległość, posuwając się do detronizacji króla, narzuconego wprawdzie, ale bądź co bądź powszechnie uznanego, konfederacja barska miała zaprawdę najwięcej racji politycznej w ostatnich wypadkach, a nie znalazła przecież usprawiedliwienia wobec patriotów Sejmu Czteroletniego, który pierwszy trafnym okiem ugodził w jądro długowiecznego złego, w samowolę zmian politycznych i na zawsze wszelkie usunął konfederacje. Nie będziemy zaiste odrodnym synem przeszłości, jeżeli usunięcie tej samowoli postawimy jako hasło nasze w czasach, gdzie ona po raz drugi kresu swojego dobiegła, jeżeli podniesiemy analogię, że podobnie jak samowola konfederacji nie uratowała wolności i dawnego Rzeczypospolitej kształtu, tak samowola sprzysiężeń nie przywróci nam Ojczyzny.

Konfederacji, rokoszów, kół związkowych dawnej Rzeczypospolitej przyczyną były zamachy, grzechy lub nieudolność rządu polskiego w obronie całości i niepodległości kraju. Porozbiorowe sprzysiężenie znajdowało nieustanną rację bytu w obcym rządzie z jednej, w niechęci do przedsięwzięcia czynu niepodległości z drugiej strony. Zgadzam się z Szanownym Recenzentem, że jesteśmy poniekąd konspiratorami wszystkim, co czynimy, bo w piersi naszej tkwi niepokalana dusza polska. Ale nie zgadzam się na mieszanie tej naturalnej konspiracji z polityczną. Chwytaliśmy się wielokrotnie tej drugiej, nie dowierzając sobie, abyśmy mogli prowadzić pierwszą, co poczytam śmiało między dowody naszego powolnego dźwigania się z upadku.

Chwytaliśmy się tej drugiej, narzekając, że koryfeusze majątku, imienia, inteligencji usnęli snem gnuśnym i zapomnieli o narodzie i o myśli niepodległości, podobnie jak dawniej kupiliśmy się w konfederację przeciw zdrajcom wolności, zostającym w konszachtach z takim Zygmuntem III, Janem Kazimierzem! Chwytaliśmy się upatrzywszy sobie pomyślną jakąś polityczną konstelację, częściej jeszcze czując za granicą proch z barykad, najczęściej wyrywaliśmy się naprzód, aby leżeć jak dłudzy, w przyjaźniejszej naszym zamysłom godzinie. Mówiliśmy, że potężne słowo o uwłaszczeniu ludu pozyska dla nas masy i powoła pod broń „dwadzieścia milionów Polaków”. Mówiliśmy, że warstwa jedna narodu przegniła, że druga potrzebuje chrztu krwi i poświęcenia. Uważaliśmy w końcu konspiracje i ich krwawe wybuchy jako konieczne dla honoru i dobra duszy narodowej eksplozje, użyźniające grunt przyszłości. Wszystkie te zapatrywania się nasze i plany wychodzą stanowczo poza obręb opozycji naturalnej, broniącej Kościoła, tradycji, obyczaju, języka, a tylko grube pomieszanie pojęć może je za jedno brać z tą opozycją, którąśmy tutaj naturalną konspiracją nazwać sobie pozwolili.

Widzimy owszem, że konspirację polityczną nazwać można dalszym ciągiem owej, praktykowanej w Rzeczypospolitej, samowoli politycznej, którąśmy nazwali liberum conspiro i postawili obok liberum veto. Czym dla dawnej samowoli wolności był król, senat i sejm, tj. naturalny układ rządowy, tym dla samowoli dążeń konspiracyjnych był każdorazowy stan przodkującej społeczeństwa warstwy, która w latach niewoli stanowi niejako jego rząd naturalny, jego ton dominujący. Jeżeli dawna samowola wolności rozpaczając, aby drogą legalnej, sejmowej opozycji swoje przeprowadzić mogła, udawała się do dróg nadzwyczajnych, to porozbiorowa samowola dążenia do niepodległości chwytała się dróg nadzwyczajnych, konspiracyjnych, nie dowierzając, aby przodkująca warstwa o niepodległości myślała, a nawet w przekonaniu, że jej przodownictwo w społeczeństwie, interes narodowy i honor narodowy na szwank naraża.

Pod ową przodkującą społeczeństwa warstwą rozumiemy oczywiście sumę tych wszystkich w dojrzałym wieku obywateli, którzy w sprawie ojczystej mają lub mieć powinni pewną ustaloną opinię, którym stanowisko, wykształcenie, majątek bez względu na rodowość pewien wpływ i znaczenie w społeczeństwie zapewnia. Otóż, jeżeli ta suma ludzi źle reprezentuje narodowy interes, jeżeli obraża narodowe uczucia, jeżeli się okazuje obojętna dla sprawy ojczystej, jeżeli się zamyka w egoizmie i kastowości, jeżeli hołduje obcemu obyczajowi lub, co gorsza, honorowi kraju ujmę przynosi i łatwo zdarzyć się może, że żywioły młodsze, gorętsze, a nawet jej samej części składowe puszczają się na niebezpieczną drogę tajemnych związków, urastających następnie do rozmiarów organizacji powstańczych. Taka była historia licznych związków pomiędzy rokiem 1831 a 1846 i temu to przypisać należy, że „stary konspirator i koziarz” jest u nas prawie synonimem dobrego patrioty i zacnego człowieka. Ale jeżeli w broszurze oddaliśmy słuszny hołd wdzięczności za rozbudzenie ducha, pomnożenie obozu obywateli, jeżeli nazwaliśmy ją w owych czasach malum necessarium, nie możemy przez to nazwać jej inaczej jak złem, którego usunięcie na zawsze jest koniecznym warunkiem dobicia się do lepszej doli, a wśród dzisiejszych okoliczności warunkiem utrzymania bytu. Jeżeli konspiracja rozbudziła ducha, pomnożyła zastęp myślących o sprawie ojczystej, to przez to samo z każdym rokiem traciła coś z swojej racji istnienia, przyczynę niecierpliwienia się na społeczeństwo, boć trudno przypuścić, aby wszystkie jej nauki w las poszły. Rozpoczynanie od kilku indywiduów, zakrytych, nieznanych, przemawiających w imię ogólnych idei, stawało się tym zbyteczniejsze, im więcej wyłoniło się we wszystkich sferach i przy wszystkich warsztatach narodowego życia indywiduów pracujących i myślących, mogących i chcących myśleć i działać dla sprawy narodowej, znanych i widomych każdemu.

Jeżeli pierwszym punktem wyjścia konspiracji politycznych był zły stan warstwy przodkującej, to drugim było niezawodnie niedowierzanie, aby ta warstwa przodkująca prowadziła rozpoczętą przez Sejm Czteroletni i Kościuszkę sprawę reformy społecznej.

Przeprowadzenie tej reformy uznał zdrowy instynkt narodowy jako conditio sine qua non odrodzenia, nieszczęśliwe doktrynerstwo oddalonej ód kraju emigracji jako magiczną różdżkę wywołującą za jednym zamachem niepodległość. Zrównanie społeczne, propaganda idei demokratycznych, wydała się kluczem przyszłości, środkiem pozyskania mas dla sprawy niepodległej Polski, sprawa ta podsumowana została pod sprawę ogólnoeuropejską wolności i równości. Jeżeli pod tym także względem oddaliśmy starym naszym konspiracjom zupełną słuszność, to żądać musimy konsekwentnego uznania, że jeżeli na tym polu pracowały mową, pismem i czynem, to nie pracowały darmo, ale skutecznie, że rozszerzyły to, co szerzyły. W miarę rozszerzenia zaś, w miarę skutku, tracić musiały znowu na racji bytu usiłowania konspiracyjne, bo im więcej nauczonych, tym mniej potrzeba nauczycieli. Dlatego też, jeżeli konspiracja po roku 1831 była prawie jednobrzmiąca z stronnictwem demokratycznym, to po roku 1848, gdy demokratyczne idee powszechne sobie w kraju zjednały obywatelstwo, gdy literatura, dziennikarstwo, życie publiczne stanęły bądź co bądź na uznaniu tych zasad, gdy pokątne przeciw nim niechęci nie mogły już hazardować się na światło dzienne, konspiracja jako ognisko propagandy demokratycznej za granicą stała się rzeczą zbyteczną, bo nauka się skończyła, a ucznia własnemu można było pozostawić rozumowi. Co do samej reformy społecznej, której dokonanie miało być środkiem powszechnego powstania ludu, widzieliśmy wszyscy fałszywość tej teorii; konstatujemy tylko, że była ona jeszcze w 1863 r. ową licytacją in plus, której użyli epigonowie konspiracyjni w walce z stronnictwem „białym”. Antydemokratycznym ani wyłącznie szlacheckim nie można było nazwać stronnictwa białego, choćby ze względu, że spotykano w nim demokratów najczystszej wody!

Ale Szanowny Recenzent mówi nam, że konspiracja nie miała na celu ani reformy społecznej, ani budowania społeczeństwa od siebie, tylko odzyskanie niepodległości. Zgoda na to! Wszyscy konspiratorzy dobrej woli myśleli o niepodległości i poświęcali się dla niepodległości, wszyscy pozyskani przysięgli niepodległej Polsce. Ale ktokolwiek się bacznie dziejom naszych konspiracji przypatrzył, komukolwiek o nich mówić przyjdzie z ręką na sercu, sumiennie, przyznać musi, że dążenie do budowania społeczeństwa od siebie, propaganda pewnych idei i dążenie do przeprowadzenia reformy społecznej górowało niesłychanie nad właściwym sprzysiężeń celem, tj. odzyskaniem niepodległości, identyfikowało to dwa zupełnie różne od siebie zdania tak, że cel brano za środki, a środek stawał się niepostrzeżenie jedynym skutkiem i celem. Niepodległość miała skłaniać do poświęcenia i ofiary jednych, drugich miała ofiara wolności zyskać dla sprawy niepodległości; pierwsi mieli się za kilkomiesięczną propagandą podnieść z wieloletniego rzekomego upadku ducha, drudzy za pomocą faktu usamowolnienia podnieść się od razu na stanowisko spadkobierców przeszłości. Rozszerzenie pewnych wyobrażeń, uczuć, nadziei, objęcie osobników społeczeństwa w odrębne, zamknięte a przysięgą związane ciało musiało stać się dla naszych konspiratorów najwalniejszą częścią zadania, podstawą przedsięwzięcia. Zanegowanie wszystkiego, co się z obojętnością lub niewiarą wobec tajemnej władzy kierowniczej zachowa, stało się drugą koniecznością, która była tym zgubniejsza, im wśród tych obojętnych lub niewiernych było więcej jednostek, a nie zer politycznych, im więcej inteligencji i patriotyzmu innych opinii proskrybować musiano. Wobec tych zajęć, łamań, trudności, walki z własnym narodem, wobec niepodobieństwa zyskania środków materialnych, czyliż dziwno, że mimo woli spuszczono z oka główny cel zadania, a raczej, że dla tego celu środków koniecznych, broni itp. zebrać nie było można? Czyliż dziwno, że konspiratorzy nie mogli wolno rozporządzać chwilą wybuchu, chwilą czynu, najważniejszą w tego rodzaju przedsięwzięciach, że ulegali sami chemicznemu procesowi zapalności nagromadzonych żywiołów z jednej, siłom czyhającego nieprzyjaciela z drugiej strony?

Więcej nas to dziwi, że liczbę sprzysiężonych brano za liczbę przyszłego wojska, że każdy adept zostawał przyszłym idealnym naczelnikiem tysięcy, że wiara w niezawodne zwycięstwo masy mogła prowadzić do lekceważenia wszystkich najkonieczniejszych warunków wojennego ruchu, do poprzestawania na książeczce receptę wojny ludowej zawierającej, fantasmagorycznym poemacie tęsknoty tułaczej. Czyliż potrzebujemy cytować tutaj fakty? W razie potrzeby gotowi jesteśmy; na dzisiaj wystarcza, cośmy przytoczyli, aby powiedzieć Szanownemu Recenzentowi, że celem konspiracji było niezawodnie odzyskanie niepodległości, ale że cel nie odpowiadał środkom, a środki celowi.

Ależ zdawałoby się na pozór i wydaje się wszystkim naszym niewyleczonym z konspiracyjnego systemu głowom, że bezowocność konspiracji jest skutkiem niedojrzałości, zepsucia, braku ducha narodu, gdy przeciwnie, twierdzimy to nieśmiało, skutkiem owej niedojrzałości, zepsucia, braku ducha było samo lgnięcie do konspiracji. Zdawałoby się, że w miarę postępu idei liberalnych, zrównania społecznego, konspiracja periodycznie powracająca musi być coraz silniejsza, a zatem i skuteczniejsza, aż w końcu doprowadzi do celu. Ten najfatalniejszy ze wszystkich błędów narodowych, sojusznik zniszczenia i eksterminacji zasługuje na szczegółowe zbadanie. Hołduje mu widać i Szanowny Recenzent, gdy się tak żywo oburza na nasze słowo, jakoby z roku 1863 epoka konspiracji na zawsze była zamknięta, gdy mu nie przypada do smaku twierdzenie, jakoby konspiracja od roku 1831 zacząwszy w miarę chybionych swoich przedsięwzięć na racji bytu traciła. Wykazawszy, jak nam się zdaje, dosyć dowodnie, że konspiracja jako dążenie do niepodległości jest z natury swojej nieodpowiadająca i rozmijająca się ze swoim celem, opieramy się na tych dowodach i twierdzimy z całą siłą przekonania, że cel jej oddalać się musi w miarę, jak obóz obywateli powiększać się będzie, jak dzięki propagandzie patriotycznej lat tylu wzmacniać się będzie owa warstwa na górze, którą nazwaliśmy naturalnym rządem ton dającym społeczeństwu w latach niewoli, warstwa ludzi znakomitych pracą, inteligencją, majątkiem, a nade wszystko pewnym poczuciem narodowych obowiązków; w miarę nareszcie, jak żadna przeszkoda prawa lub przywileju nie będzie oddzielać stanów narodu od siebie.

Warstwa ta rządząca i ton nadająca będzie utrzymywała konspirację naturalną, ale nie będzie zaiste skłonna do konspiracji politycznej, częścią dlatego, że w własnym poczuciu narodowej myśli będzie widziała gwarancję przechowania narodowości, częścią dlatego, że nie opuści jej nigdy trafność sądu o trudności przedsięwzięcia. Nie idzie zatem, aby ta warstwa, grubiejąca z dniem każdym, miała zapomnieć o niepodległości, aby miała się wyrzec przyszłości, aby miała zastrzec w interesie materialnym, bo gdyby tak było, gdyby ją struła każda koncesja rządu, każdy uśmiech fortuny, jakże tę warstwę zmuszać do powstania, jakże przypuszczać, że jaka przyszłość jest przed nami? Przeciwnie, twierdzić można z zupełną słusznością, że wszystko, co zapracuje czy na materialnym polu, czy na intelektualnym, stanie się nową dla narodu siłą, kapitałem żelaznym na wszelką przyszłość. Powiemy więcej, że konserwatyzm jej i reakcyjność, o które ją przychylne konspiracji pomawiają głowy, jest w przeważnej części skutkiem samejże konspiracji, przedsięwzięć nieobrachowanych i samozwańczych, jest skutkiem owego nacisku sztucznego, który sprowadza osłabienie, bo nie był skutkiem przekonania. Terroryzm jest ojcem cynizmu i odstępstwa, uzurpowanie przywileju na patriotyzm źródłem tysiącznych waśni i niesnasek społecznych. Kto zna polski charakter, wie, że prześladowania od swoich i szczucia nienawidzi, że bierze na kieł i wybiega pod takimi wpływami zbyt często z narodowej kolei.

W wytworzeniu warstwy narodowej, zgrubieniu jej, przyznaliśmy konspiracji zasługę i oddaliśmy cześć jej męczennikom. Imiona ich pozostaną na zawsze w panteonie chwały narodowej. Przyznaliśmy niemniej zasługę jej w inicjowaniu reformy społecznej. Cokolwiek konspiracja zrobić mogła, dokonała; nie przydałby się na nic rachunek, ile to kosztowało, na nic rekryminacje, że tyle kosztowało, bo była wypływem społeczeństwa moralnie podupadłego, kastowo rozdzielonego, w myśl narodową ubogiego. Czczość porozbiorowych czasów była jej matką, miłość ideału narodowego ojcem.

Nie dziw, że rodzice tacy wydali poronione płody. Nie będziemy twierdzić, aby dzisiaj społeczeństwo nasze stało na stanowisku doskonałości narodowej, nie będziemy twierdzić, aby nie potrzebowało bodźca, szczególnie po katastrofie 1863 r., owszem, powiemy, że dzisiaj po nieobrachowanych klęskach przychodzi nam prawie zaczynać ab ovo od uprzątania rumowisk strasznego pogorzeliska. Ale bądź co bądź doszliśmy do tej chwili stanowczej, gdzie nam się dalej ryzykować nie wolno, gdzie zewnętrzne i wewnętrzne okoliczności żądają po nas skrzętnej pamięci o pozostałym kapitale przeszłości, nade wszystko zaś doszliśmy do chwili, w której upadła ostatnia zapora kastowa przez dokonane w Królestwie Polskim uwłaszczenie. Doszliśmy do dna naszego narodowego kapitału, nie mamy już nikogo, aby go wezwać do wspólnego stołu w imię obietnicy wolności. Czy możemy obiecywać co więcej, co nieprzyjaciel nasz z wszelką dotrzyma gotowością? Czy z liberalizmu mamy zejść na socjalizm? Czy młode siły podszczuwać mamy na starsze, szukać w nich alfy i omegi narodowego poczucia negując te, które konspiracje lat dawnych wychowały? Byłby to obyczaj Saturna zjadania własnych dzieci. Czy szalonymi zamachami podobnego rodzaju mamy pchać do odstępstwa tych wszystkich, którzy z kataklizmu coś uratowali? Innych przecież środków nie ma dzisiaj konspiracja i nie może ich mieć nigdy. Jeżeli zaś potrzeba jej ma wychodzić z upadku ducha narodowego, z zaprzaństwa, z konieczności elektrycznego wstrząśnienia, to potrzebie tej przeczymy stanowczo i wskazujemy na zastęp narodowy, stojący na czele społeczeństwa, zastęp ludzi pracy, wiedzy, majątku i twierdzimy, że w razie dalszych eksperymentów in anima vili nie postęp narodowy, ale zupełne ubezwładnienie go czeka. Widzieliśmy naocznie w roku 1863, że udział warstwy dojrzałej w przygotowawczych do powstania pracach był niesłychanie mały, że w obozie przeciwnym wybuchowi znajdowali się ludzie wszelkiego stanu i opinii politycznych, że na czele ruchu stanęli sami wyłącznie ludzie młodzi, nieznani i nieznający społeczeństwa.

Widzieliśmy, że ilość ludzi z warstwy przodkującej a udział biorącej miała się w odwrotnym stosunku do swej liczby niezawodnie wielekroć większej od kontyngensu lat poprzednich. Widzieliśmy, że owa warstwa tworzyła osobny, o tym samym celu, ale o innych środkach, obóz i zyskała nazwisko białych w przeciwieństwie do czerwonych. Nie było tu już kwestii demokracji lub arystokracji, kwestii niepodległości lub uległości, nie było nawet kwestii opozycji lub popierania rządu, bo oba rzekome stronnictwa były w opozycji — była to kwestia roztropności lub nieroztropności, pędzenia na oślep lub wyczekiwania, kwestia młodocianego szału lub męskiej rozwagi, kwestia nareszcie rządzenia społeczeństwem za pomocą naturalnych lub nadzwyczajnych środków. Koniecznym skutkiem obu stronnictw było tarcie obopólne, odrzucanie i negowanie się wzajemne, bunt młodych przeciw starym, propaganda warstwy niższej nie samym patriotyzmem, ale nadziejami społecznego przewrotu. Z przykładu tego widzieć możemy, że wzmocnienie warstwy przodkującej, której przyznajemy naturalną dyspozycję społeczeństwem narodowym, pociągnąć musi za sobą coraz silniejszą jej niechęć przeciw wszelkim samozwańczym usiłowaniom konspiracyjnym, a kontyngens konspiracji ograniczyć do licznego, ale tym niebezpieczniejszego za to zastępu ludzi młodych, luźnych, niedoświadczonych a zarozumiałych, którzy rzuciwszy się raz na drogę przodowania, wytrąceni z prawidłowej służby dla społeczeństwa, prześladowani przez nie i niechętnie widziani, ograniczą się znowu do żywiołów młodszych od siebie, wrażliwych i niemających wykształcenia. Jeżeli pomiędzy rokiem 1831 a 1848 konspiracja kształciła obywateli z narodowym poczuciem, to po roku 1863 mogłaby wydawać tylko anarchistów po jednej, zakamieniałych na wszelki rozwój i obawiających się każdego żywszego ruchu po drugiej stronie.

Dodajmy do tego wzgląd, że wśród klęsk konspiracjami sprowadzonych rozrósł się bujnie żywioł, który z nich korzystał, który się wśród nich egoistycznie zachował.

Do tego żywiołu rachujemy wszystkich owych spekulantów, finansistów, dorobkiewiczów, którzy zagarnęli ognisko nasze, zrujnowane w sprawie ojczystej; rachujemy Żydów, którzy od czasów upadku rosną w potęgę materialną z szybkością niepraktykowaną. Łatwo to pocieszać się miłym spostrzeżeniem, że niejeden z potomków tych ludzi poniósł na ołtarz naszej sprawy majątek i życie, ale trudno zaprzeczyć, że praktyczny zmysł ogromnej większości nie da się zaprzęgnąć do idealnego wozu naszych politycznych Ikarów; a jeżeli, rachując się z tym żywiołem, nie powinniśmy tracić nadziei przenarodowienia go, to nie możemy także postępować z nim podług naszego poetycznego widzimisię. Co tu powiedziałem o żywiole obcym, tyczy się w wysokim stopniu naszego ludu. Historia jego rozpoczyna się z dniem uwłaszczenia, poczucie narodowe i obywatelskie rosnąć będzie od tego dnia w miarę życia wspólnego z starszą bracią, w miarę utrzymywania dawnych stosunków, jakim jest religia, nowych, jakim jest gmina. Uwłaszczony raz, stał się lud nasz w dwójnasób konserwatywny, a przedsięwzięcia warstw wyższych będą tak długo obudzić jego podejrzenie, dopóki nie wydzieli z siebie dostatecznego procentu własnej inteligencji, dopóki się nią z innymi nie połączy warstwami. Propaganda nieprzyjacielskiego rządu stawiać będzie przeszkody — propaganda sztuczna polskości lub socjalnej niechęci wyszłaby zawsze na korzyść rządu. W ten sposób pokazuje się, że konspiracja jako środek dalszego kształcenia ludu i narodu byłaby zupełnie chybiona, cofając wstecz to, co się zyskało, a nie zyskując tego, co wymaga czasu i zachodu. Gubiłaby ona zasób przeszłości, przewracała pojęcia nowego zastępu, który z wolna tylko do narodowych wznieść się może pojęć, stawała w sprzeczności z wrodzonym każdemu człowiekowi i narodowi instynktem zachowawczym, popadała w negację coraz szersze koło rodaków obejmującą, a udając się w odepchnięciu swoim do poszkodowanego lub chciwego zysku proletariatu, sprowadzić by musiała kataklizm, w którym by eksterminacja ostateczne odniosła zwycięstwo.

Czy mamy zwrócić jeszcze uwagę na to, że rządy zaborcze najlepszą pod tym względem dają nam wskazówkę, rzucając się po każdym ruchu na wszystko, co nawet bywało przeciwne konspiracji, znajdując w niej najwyborniejszy pozór tępienia wszystkich narodowości objawów? Oczywiście musimy, skoro Szanowny Recenzent w sążnistym okresie, wyliczającym co pod rosyjskim rządem konspiracją nazywa, chce w złej wierze nieprzyjaciela poczytującego każdą opozycję za konspiracją widzieć poparcie konspiracyjnego systemu. Szczególniejsze to rozumowanie, chociaż nie przyznam, aby miało być nowe. Czy nie prostszym i nie naturalniejszym wytłumaczeniem tego objawu są korzyści, które nieprzyjaciel z konspiracji wyciąga?

Potępiając konspirację polityczną, nie mieliśmy, jak o tym Recenzent przekonany być musiał, skoro naszemu zdaniu o pracy organicznej przyklasnął, naturalnej opozycji narodowej, którąśmy nazwali konspiracją naturalną, na oku, nie bluźniliśmy przeciw ideałowi niepodległości, który nas nie opuści, dopóki narodem być nie przestaniemy. Pojmowaliśmy epokę konspiracji jako jedną z epok porozbiorowego życia, a dzisiejszą chwilę jako rozdroże otwierające nam prospekt na normalny rozwój społeczeństwa w danych warunkach lub anormalne wyczerpywanie sił społecznych. Owe dane warunki są niesłychanie ciężkie, w przeważnej części ziem polskich pozostał tylko jeden węzeł — rodzina. Ale czyż osłabienie, rozpacz usprawiedliwić mogą jakikolwiek czyn zbiorowy, rozpoczęty w skrytościach społeczeństwa? Wolno ryzykować się samemu, ale nie wolno ryzykować narodu. Płonne to zresztą przypuszczenie, że konspiracja jest jedyną uciśnionego społeczeństwa bronią. Widzieliśmy ją często, a i w ostatnich czasach powstającą z osłabienia mikołajowskiego ucisku, z otwierającej się lepszej dla narodu doli. Najprzykrzejsza to z prawd, którą powiedzieć jesteśmy przymuszeni, ale nie przestaje być prawdą. W przekonaniu, że ta lepsza dola zepsuje naród, że go przyprowadzi do zapomnienia o idei narodowej, rozpoczynała ona robotę najtrudniejszą, robotę samej niepodległości.

Przypuszczała, jakeśmy to w naszej broszurze powiedzieli, że ten, co się lada ochłapem łaski nieprzyjaciela struje, wystarczy do wykonania najtrudniejszego dzieła. Z tym przypuszczeniem raz nam zerwać należy, należy nam na tyle zaufać, że suma jego pracy dziejowej, jego umysłowego nabytku nie jest tak szczupła, aby od własnego społeczeństwa za nic uważana i tak łatwo sprzedana być mogła. Należy nam zaufać, że bez sztucznych środków organizacji i przysiąg społeczeństwo nasze w instytucjach swoich, w gronie ludzi wykształconych, w rodzinie nareszcie, gdzie co innego nie pozostało, doczeka się lepszej dla siebie doli, przyjaźniejszych dla siebie konstelacji, że się o jego cywilizacyjną i obyczajową wyższość rozbije nawet barbaryzm, że jeżeli konspiracja od kółka ludzi ze sobą związanych oczekuje niepodległości, społeczeństwo z większą daleko słusznością może się spodziewać odrodzenia od wielkiego pnia narodowego, choćby najsrożej był prześladowany. Tutaj zarazem znajdujemy punkt zaczepienia naszej polityki prowincjonalnej. Jeżeli nie wolno zbawiać całości wychodząc z ciasnego koła najszczytniejszą chwytającego chorągiew, to wolno zaiste ratować narodowość, choćby w małym skrawku ziemi, której Opatrzność lepsze pozostawiła warunki. Jeżeli nie wolno brać sprawy narodowej w monopol pojedynczych, to każda piędź ziemi polskiej ma w normalny sposób prawo tym większe stawania za całość i reprezentowania całości, im więcej ta całość jest zagrożona. Stawanie to zaś wtedy tylko może się redukować do prostej abstynencji i opozycji, gdzie narodowość wprost, jak się stało w Wielkim Księstwie Poznańskim, przez rząd zaborczy zaprzeczona została.

Kończąc rzecz naszą czy mamy wyznać, ile nas kosztuje walka z przeciwnikiem, który nierówną z nami walczy bronią, który mówi to, co się zwykle podoba, pozostawiając nam do powiedzenia to, co się nie podoba, o czym wyrzec musimy: infandum jubes renovare dolorum. Czy mamy powiedzieć, że pomimo naszej negacji tylu utartych u nas wyobrażeń wierzymy mocno, że nie zginęliśmy i nie zginiemy, jeżeli trafnie chwytać będziemy znamiona czasu, jeżeli będziemy posiadali tę muskularną elastyczność charakteru, która umie się podporządkować ewidencji doświadczenia?

Czy mamy powiedzieć, że naród, chociażby długo uciśniony, nie utracił warunków niepodległego bytu, jeżeli, zamiast wyczerpać się w nieustannej ekspektoracji swoich uczuć, umiał skupić się w sobie i rozkorzenić ziarno przydeptane stopą szatańską? Czy mamy wskazać przykłady Węgrów i Czechów, tych Czechów, którzy się odrodzili z kilku gałązek bluszczu rosnącego na starych ruinach, a dzisiaj zawstydzają nas pracą około ludu, oświaty i narodowości? Nie! Na jednej tylko uwadze położymy cały nasz przycisk. Chcąc nowe rozpocząć życie, nie trzeba miary i patriotyzmu brać z czasów, kiedy spoczywał w pieluchach, kiedy idea niepodległości była aniołem stróżem młodego pokolenia, wiodącym go za pomocą sennych marzeń i natchnień w życie poświęcenia i męczeństwa, kiedy wielkość i szczytność idei zaślepiała nas na braki rzeczywistości. Dzisiaj patriotyzm ma pochmurzone od cierpień czoło, schylone od nadmiaru boleści barki. To już nie młody, to stary patriotyzm, który tyle tysięcy widział ginących przed sobą, który widzi szalony pożar posuwający się coraz dalej w dziedziny ojczyste… Taki patriotyzm przypuszcza dyskusję, bo z sfery uczuć i przeczuć, z sfery teorii i ogólników musiał on pod wagą strasznej rzeczywistości przyjść w sferę rozumu i praktyki, musiał się nauczyć roztropności. Do dalszej dyskusji takiego rodzaju, w duchu takiego patriotyzmu, jesteśmy zawsze gotowi, ryzykując wszystko, choćby nawet umieszczenie oderwanych ze złą wiarą zestawionych ustępów pracy naszej w „Dzienniku Warszawskim”.

II

Przechodzimy do odpowiedzi na List otwarty p. Floriana Ziemiałkowskiego, wystosowany do nas pod datą 7 kwietnia 1867. Spowodowany on został artykułem naszym, umieszczonym w zeszycie „Przeglądu Polskiego” z kwietnia br. pod tytułem Uchwala 2 marca i delegacja do Rady Państwa.

W życiu publicznym mało jest rzeczy przykrzejszych, jak stanąć w sprzeczności z ludźmi, których się ze wszech miar wysoko stawia i poważa; w zawodzie publicysty do gorszych chwil należy ta, w której on zmuszony jest wystąpić lub się bronić przeciw głosowi, za którym rad by iść zawsze i w każdej okoliczności. A przecież trafia się niekiedy, że w jednym względzie lub w jednym wypadku nie możemy się zgodzić nawet z ludźmi, z którymi łączy nas cała prawie suma zasad i wyobrażeń, zdarza się, że wypadnie człowiekowi odeprzeć zarzut pochodzący z ust, z których pragnąłby przyjmować tylko nauki i rady.

W takim położeniu stawia mnie List otwarty pana Ziemiałkowskiego z dnia 7 kwietnia br. Wszelka, najprzykrzejsza nawet i najżyczliwsza polemika z Szanownym Posłem jest mi tak niemiła, że cieszyłbym się prawie, gdybym na list jego mógł odpowiedzi nie znaleźć. Gdy jednak p. Ziemiałkowski w zakończeniu swojej odezwy wzywa mnie wprost, ażebym wytłumaczył, co rozumiem przez ów grunt, na którym, zdaniem moim, delegacja nasza w Wiedniu stanąć powinna, a o którym mówiłem w artykule moim o uchwale sejmowej z dnia 2-go marca, rad nierad muszę dać to tłumaczenie. Milczeć bowiem znaczyłoby tyle, co podać się w posądzenie, że nie rozumiem, com mówił, i nie wiedziałem, czegom chciał; a pod taką wątpliwością, jak to każdy przyzna, zostawać nikomu nie jest miło.

Mówi więc na przód pan Z., że w inkryminowanym artykule moim zarzuciłem sejmowi „abdykację”, a zarzutu tego ciężkiego nie usprawiedliwiłem. A przecież wierzyć mi może Szanowny Poseł, że słów tych nie rzuciłem na wiatr, że nie wyrwała mi ich złośliwa i nikczemna chęć poniżenia czy sejmu, czy pojedynczych jego członków, ale że pisałem je z sercem prawdziwie zbolałym. Żem nie chciał jątrzyć ani poniewierać, tego dowodem, pochlebiam sobie, może być właśnie owo pismo moje, a Szanowny Poseł sam przyznaje mi pewne umiarkowanie.

Czy atoli właśnie to słowo „abdykacja”, które Szan. Posła tak rozżaliło, było użyte niewłaściwie to rzecz inna. Śmiemy twierdzić, że nie, i ufamy sobie, że tego dowiedziemy.

Od chwili ogłoszenia konstytucji lutowej panowało „w całym kraju” przekonanie, że instytucja Rady Państwa, tak, jak ją owa konstytucja stworzyła, jest zgubna dla naszego kraju i dla naszych praw narodowych. Wyrazem tych przekonań było zastrzeżenie pierwszego sejmu przy wyborze pierwszej delegacji, które, równie jak jego powody, Szanownemu Posłowi pamiętne być musi. Kilkoletnia praktyka reichsratowa i doświadczenie nie osłabiły tego przekonania, ale je wzmocniły; świadczy o tym adres „dziękczynny” podany do cesarza po zawieszeniu Rady Państwa przez sejm w roku 1865, świadczy jeszcze wyraźniej adres z miesiąca grudnia 1866 r., żaden zaś dobitniej i lepiej jak ten, który wyraźnie odmawiał prawomocności jej uchwałom, a który przyjęty w pozasejmowych naradach i w ogólnej rozprawie, cofnięty został na dniu drugim marca. Zdaje się więc, że było zasadą naszej krajowej polityki opierać się zwoływaniu i uchwałom Rady Państwa? Nie zaprzeczy mi pan Z., że było zasadą, i że jeżeli jest zasada wskazana naturą stosunków i oparta na logice i praktycznym doświadczeniu, to właśnie ta.

Odstąpienie zaś od zasady jak się nazywa? Apostazją, jeżeli chodzi o zasadę religijną; jeżeli zaś chodzi o zasadę polityczną, natenczas odstąpienie jest w najlepszym razie słabością. Jeżeli słabości tej dopuści się człowiek prywatny i nic nieznaczący, to przecież opinia go karci i rzadko kiedy usprawiedliwia; jeżeli ją popełni ciało, które powinno być treścią i głową narodowego życia w prowincji, tak jak jest jego najwyższym wyrazem, to czym ta słabość będzie? Jak ją nazwiemy? Co dla prywatnego obywatela jest złem, miałożby stać się dobrem przez to samo, że przez sejm było spełnione? Nie, uchybienia tego rodzaju rosną w stosunku prostym do stanowiska tego, kto uchybił, a większa powaga jest właśnie okolicznością obciążającą. Nikt ode mnie więcej reprezentacji kraju nie szanuje, ale źle bym tego uszanowania dowodził, gdybym wszystko, co sejm zrobi, uważać miał za dobre dlatego, że przez sejm zrobione. Zdaje mi się, że wytknąć złe, jakie zrobił, śmiało i odważnie jest takim samym obowiązkiem, jak tłumaczyć go, uniewinniać i zasłaniać. Uniewinnienia z naszej strony nie brakło, lecz czyż mogliśmy się wbrew naszym osobistym przekonaniom wstrzymać od zarzutu? Kto wytykając błędną wedle zdania swego drogę tłumaczy jej motywy, jakeśmy je wytłumaczyli, ale konstatując ją jako fakt dokonany, przestrzega przed konsekwencjami biedniejszymi jeszcze, ten zaiste nie daje sejmowi votum nieufności, ale zaufania; ten nie przemądrza go, ale przyjmuje jego postanowienia jako wychodzące z motywów sumiennych i głębokich.

To w odpowiedzi na słowa pana Z., według których sejm miałby przestać być reprezentacją kraju, gdyby zarzut uczyniony w piśmie moim okazał się prawdziwym zarzutem.

Ale pan Ziemiałkowski zaprzecza nie już kwalifikacji faktu, lecz faktowi samemu. Podług niego uchwała z dnia drugiego marca nie była ani słabością, ani poświęceniem zasady, a wycofanie adresu stoi w zgodzie z całym postępowaniem dawniejszym i jest tym samym zupełnie, czym byłoby uchwalenie tego adresu. „Sejm, mówi pan Z., uznał adres za wyraz swych uczuć i przekonań”, a przeto „każdy bezstronny przyzna, że rzeczy, o którą właściwie szło, stało się zadość, bo przecież nie adres jest rdzeniem kwestii, ale wypowiedzenie wobec rządu i świata, że potępiamy system centralizacyjny, a chcemy autonomii narodowej i systemu federacyjnego”. Tak jest, o to wypowiedzenie chodziło, nie o adres, tylko że bez adresu wypowiedzenie to nie jest możliwe, a możliwe jest tylko w adresie i prze z adres lub w czynie i przez czyn w naszym wypadku czynem tym byłoby wstrzymanie się od wyboru delegacji). Jak to, mowy posłów, choćby najlepsze, najdłuższe, najświetniejsze, mają znaczyć tyle, co akt urzędowy? Dyskusja tyle, co uchwała? Czy tak? Z ręką na sercu, czy tak? Czy głos p. Grocholskiego, p. Krzeczunowicza, p. Wodzickiego, p. Ziemiałkowskiego jest tak samo objawem żądań kraju, testamentem jego politycznej wiary, programem jego postępowania, jak uchwała sejmu? Czy wobec rządu i świata to samo ma znaczenie i na to samo wychodzi? Oddaję p. Z. sprawiedliwość z najszczerszego serca, jak mu ją wdzięcznie oddał kra] cały, że wycofaniu adresu dał formę najgodniejszą, kiedy oświadczył i Izbie podał do uchwały, że „sejm uznaje adres na wyraz swoich uczuć i przekonań, ale zmuszony, cofa go pod naciskiem”. Przyznajemy chętnie, że te słowa mają swoje znaczenie, że ratują po części i sejm, i sytuację delegacji w Wiedniu, ale nie możemy przyznać, żeby pomiędzy tymi słowami a uchwaleniem i wysłaniem adresu jedyna tylko zachodziła różnica „formy”.

Gdyby w, zgromadzeniu prawodawczym francuskim w roku 1789, kiedy ono przystępowało do głosowania nad Deklaracją Praw, był się ktoś odezwał, że po wypowiedzeniu „w mowach uczuć i przekonań” można zaniechać tej zbytecznej, niepotrzebnej „formalności” uchwalenia deklaracji! Gdyby sejm węgierski był się bez tej formalności obszedł w roku 1861 i 1866? Czyby to było wyszło na jedno? Czy byłoby się „stało zadość temu, o co właściwie chodziło”? Nie, w polityce, w życiu parlamentarnym chęć nie staje za uczynek, a dyskusja nad adresem za adres!

Chciałbym jeszcze odpowiedzieć panu Z., że dążność doprzymierza ze Słowianami w Austrii nie płynie u nas ż przekonania, jakoby droga do Polski wiodła jedynie przez Słowiańszczyznę, ale stąd raczej, że pomiędzy supremacją Niemców i Węgrów nie wiem jakich znaleźlibyśmy w Austrii sprzymierzeńców ku obronie i pomocy, jeżeli nie Słowian, i stąd, że im dalej od tych Słowian odsuwać się będziemy, tym bliżej oni przysuwać się będą ku Rosji. Chcielibyśmy powiedzieć, że wierni zasadzie federacyjnej, którą za jedynie prawidłową dla monarchii uznajemy, nie tylko dlatego jesteśmy przyjaciółmi Słowian, że są Słowianami, że mówią językami spokrewnionymi z naszym, że radzibyśmy ich widzieć nieszukających punktu ciążenia poza granicami państwa, ale dlatego, że dualizm węgiersko-niemiecki, zaliczający nas do Cislitawii, uczynił z nich naturalnych sprzymierzeńców naszych wobec sprawy federacyjnego ukonstytuowania monarchii. Chcielibyśmy powiedzieć, że ową oświadczoną chęć „stania przy Austrii” nie pojmowaliśmy nigdy jako bierną uległość, koncesję okupywać mającą, ale jako żywy współudział w losach jej, najściślej od wewnętrznego jej urządzenia zależnych, jako zobowiązanie się do prawdomównego wypowiedzenia opinii naszej krajowej i narodowej o każdej zmianie kierunku z góry, przestrzeżenia przed tym, co nam się dla nas i dla monarchii szkodliwe być wydaje.

Chcielibyśmy nareszcie powiedzieć, że słów przytoczonych z „Dziennika Warszawskiego” użyliśmy nie jako pożytecznej od Moskala broni na swoich, ale jako dowodu, że uchwała z drugiego marca ma różne złe strony poboczne, z których nieprzyjaciel skorzystać nie omieszkał; chcielibyśmy powiedzieć, że pomiędzy zwołaną przez byłego ministra Radą Nadzwyczajną, a dzisiejszą „Radą Konstytucyjną” zachodzi nie sama tylko różnica nazwy, bo pierwsza miała mieć głos doradczy tylko, a przeto niebezpieczną dla nas być nie mogła, podczas kiedy druga, w swoim fatalnym dla nas składzie, stanowczo będzie rozstrzygać o naszym w państwie stanowisku. Chcielibyśmy rozszerzyć się nad tym cokolwiek, ale odpowiedź ta już i tak zbyt wielkie przybrała rozmiary, a pozostaje nam jeszcze odpowiedzieć na najważniejsze pytanie pana Z. i wytłumaczyć, co rozumiemy przez ten grunt wspólny, na którym radzibyśmy widzieli delegację naszą w Wiedniu.

Nie sądziłem doprawdy, żeby rzecz ta potrzebowała wyjaśnień, i mniemałem, iż każdy dorozumie się łatwo, że gruntem tym wspólnym może być tylko ów przez sejm cichaczem wypowiedziany „wyraz uczuć i przekonań kraju” — adres. Wypowiedzieliśmy to przy końcu artykułu naszego w słowach: „Milczenie, nałożone sejmowi groźbą, rozwiązania, uczyniło delegację spadkobierczynią moralną adresu sejmowego.” Pomimo wszystkich zarzutów, jakie w swoim czasie robiły mu dzienniki, a które, jak sądzę, odnosić się musiały do układu i stylu, a nie do treści, jest on nie „słabym i wodnistym”, ale prawdziwym wyrazem uczuć i przekonań kraju, wyrazem zgodnym z zasadami wyznawanymi przez kraj od lat sześciu niezmiennie, a wyrazem tym potrzebniejszym dzisiaj, że delegacja nasza znajdzie się w Wiedniu sama jedna wobec większości sztucznej, nieprzyjaznej, a rozstrzygającej o losach naszego kraju, że się znajdzie wobec konstytuanty. Co to za położenie, mieliśmy świeżo przykład na nieszczęśliwych posłach wielkopolskich w sejmie północnoniemieckim.

Zamiast związku północnego będzie Cislitawia, a zresztą ta sama niezawodnie sprawiedliwość i to samo szlachetne i godne używanie siły większości. Jak się wobec tego zachować, jaki mianowicie krok podyktuje delegacji rozum i patriotyczne sumienie, tego dziś przesądzać nie można, ale już dziś każdy przewidywać musi, że jedyną podstawą operacji, jedyną bronią tych, którzy walczyć będą za odrębność i narodowość naszego kraju, nie może być nic innego jak adres. Jest on bowiem wiernym odbiciem całej naszej długoletniej polityki wobec rządu i Rady Państwa, a nawet, kiedy został odłożony, jeszcze sejm uznał go za wyraz „uczuć i przekonań”, czyli zasad „całego kraju”. Ile więc razy Rada Państwa uchwałą jaką zechce nas zatopić i rozpuścić w Cislitawii, ile razy zerwie się przeciwko naszej odrębności, czy to narodowej, czy administracyjnej, czy ustawodawczej, tj. przeciwko naszym przyrodzonym, prawdziwie z bożej łaski prawom (a na wypadki takie musimy być z góry przygotowani), tyle razy delegacja nie będzie miała innej obrony, jak odwołać się do zastrzeżenia sejmu z roku 1861, do adresu z roku 1865, do adresu z roku 1868, wreszcie do ostatnich ustępów niedoszłego adresu z roku 1867 i powiedzieć, że nasz sejm, kraj i naród, z mocy swojego przyrodzonego prawa i swojej przez Boga mu danej odrębności, nie przyznawał nigdy i nie przyznaje większości z obcych złożonej prawa stanowienia o nim, a przeto uchwały Rady Państwa uważa za nieprawomocne i jego przed Bogiem i sumieniem nie obowiązujące. Nie co innego rozumieliśmy pod owym wspólnym programem wybitniejszym, pod ową polityką, którą sejmowa mniejszość na dniu drugim marca przez głosowanie za niewysłaniem do Rady Państwa objawiła.

W jakiej chwili wypadnie delegacji uczynić ten krok i czy jej wypadnie nadać mu formę protestu, czy też wyjść z Rady Państwa, o tym mówić dziś nie mogę, bo to zależeć będzie od postępowania większości w Radzie Państwa; ale że do tego kroku przyjść będzie musiało, nie wątpię, a że jedynym do niego punktem wyjścia będzie adres, ów grunt wspólny, o którym mówiłem, to każdemu jest widne. Wyraziłem nadzieję, że delegacja cała stanie na tym gruncie i tego pragnienia nie wypieram się i teraz, ale wyznać muszę, że pod tym względem nie jestem bez obawy.

Lękam się, a to, co się stało we Lwowie drugiego marca, niezupełnie mnie uspokaja, lękam się, by delegacja lub część jej nie chciała odstąpić polityki zasad dla tak zwanej polityki utylitarnej.

Jeżeli przed miesiącem można było z jakim takim pozorem słuszności spodziewać się, że ministerium i większość reichsratowa pod groźbą silnego stronnictwa federalnego w Radzie Państwa zechce przyciągać nas koncesjami na swoją stronę, zechce po prostu kokietować z delegacją polską, to dziś po tak świetnym dla nich rezultacie sejmu morawskiego i czeskiego z pewnością trudu tego sobie nie zadadzą, będą zbyt bezpieczni, żeby nas przyciągać potrzebowali i będą nas po prostu majoryzować. Zasada „do, ut des” może być dobra i praktyczna tam, gdzie obie strony wzajemnie się potrzebują; w razie przeciwnym strona mocniejsza zawsze powie słabszej: nie dam ci nic, a zrobię, co zechcę. Są pewne wskazówki, które dowodzą, że nie inaczej myślą obchodzić się z nami w Wiedniu; panu Ziemiałkowskiemu zapewne tajne to nie będzie.

A gdyby nawet te wskazówki były mylne, gdybyśmy za poddanie się pod wyroki reichsratu mogli i mieli otrzymać jakie ikoncesje, to i wtedy jeszcze przestrzegałbym delegację przed targiem, choćby i zyskownym. Wierność zasadom zawiodła nas nieraz, to prawda; czyliż z tych zawodów wynosić mamy wyobrażenie, jakoby w polityce ten tylko był mądry, kto zawsze dla nabytku gotów poświęcić zasadę? Jeżeli tak jest, to nowy ten obłęd polskiej myśli nie byłby jednym z mniej zgubnych, a byłby jednym z najmniej pięknych. Poświęcenie purytańskie korzyści dla zasady naraża na śmierć głodową, to prawda; ależ poświęcenie ryczałtowe zasady dla korzyści jest ową nierozmyślnością biblijnego Ezawa, który praw swoich pozbył za misę soczewicy, jest oddaniem? Fondperdu całej przeszłości.

Jeżeliśmy wysłanie do Rady Państwa abdykacją nazwali, to wystawienie tej abdykacji na targ musielibyśmy nazwać więcej jak nienaturalną i ubliżającą zgodą z tymi, którzy nas terroryzmem do abdykacji zmusili. Przyznamy się, że wielokrotne oświadczenie się takiej znakomitości jak p. Z. za adresem uspokaja nas, że tego rodzaju zachcenia miejsca mieć nie będą.

  1. Z. kwestionuje mi wyrażenie: „mniejszość sejmowa, polityka mniejszości sejmowej”. Winienem się i z tego wytłumaczyć. A naprzód, niech mi pozwoli być tym, czym jestem, tj. członkiem publiczności polskiej, czytającym gazety i stenograficzne sprawozdania. Jako taki brałem i biorę mniejszość sejmową jako tę, która uważała adres, czyli zastrzeżenie, za jedyną obronę naszej odrębności w państwie, naszej zasady Dlatego nie chciała go poświęcić, dlatego w głosowaniu imiennym oświadczyła się przeciw cofnięciu adresu. Pan Ziemiałkowski twierdzi, że mniejszość ta nie była mniejszością, bo chciała tego samego co większość i że nie jest stronnictwem politycznym. Ja bym myślał, że kto nie był w większości, tym samym był w mniejszości; czy zaś posłowie owi byli poprzednio lub czy dziś są uorganizowanym stronnictwem, to rzeczy nie zmienia. W owej chwili połączyli się wszyscy w jednej i tej samej zasadzie, zgodzili się na jedną i tę samą politykę. Pan Ziemiałkowski mniema, że to się stało przypadkiem, domyśla się u tych posłów najrozmaitszych pobudek, twierdzi, że „nie wszyscy byli przeciwni wysłaniu delegacji”, a przez to daje do zrozumienia, że głosowali „nie”, bo byli pewni, że stanie się „tak”. Wyznam szczerze, że ten ustęp w liście pana. Ziemiałkowskiego najwięcej mnie zadziwił, że nie pojmuję, co posła sejmowego skłonić mogło do domysłów, podających w podejrzenie dobrą wiarę głosujących w kwestii tak ważnej i tak stanowczej?…

Wyznam także, że owa różność zapatrywania się na kwestię nie wydaje mi się przeszkodą w uważaniu mniejszości za koło znaczące i wybitne, skoro owe różnezapatrywania się zeszły się na gruncie jednej wielkiej zasady. Żadne stronnictwo nie może myśleć jednakowo aż do drobnych odcieni, boć każde składa się z indywiduów odrębnych.

Czemuż, pyta nareszcie pan Z., nikt nie miał więcej od komisji odwagi i nie podjął cofniętego adresu? Wszak każdy miał do tego prawo; i odpowiada zaraz, że w owej „solennej chwili nie było ani jednego posła, który by sobie był życzył wysłania adresu”. Ja zapytałbym, czy którykolwiek z posłów mógł podjąć adres i poddać go pod głosowanie jako swój? Czy pan Ziemiałkowski jest tak bardzo pewny i przekonany, że adres w owym chwilowym usposobieniu Izby byłby przeszedł? Wycofanie adresu było błędem, odrzucenie byłoby hańbą — sejm, który by taki adres był odrzucił, byłby rzeczywiście przestał być reprezentacją kraju. Na to sejmu, kraju, narodu, imienia polskiego nie mógł wystawić żaden z posłów, takiej odwagi żaden mieć nie mógł; żaden też nie podjął adresu, ale dlatego tylko, że wolał widzieć adres cofnięty jak odrzucony — i słusznie.

Niepodjęcie adresu przez jego bezwzględnych zwolenników było zupełnie naturalne. Dziwniejsze było to, że po jego upadku wielu z nich przyjęło wybór do Rady Państwa. To było tak dziwne, że ani owa nagłość chwili i wypływający z niej brak czasu potrzebnego do porozumienia się między sobą, ani niepodobieństwo zebrania się na krok jakiś wspólny i zbiorowy nie może wytłumaczyć dostatecznie tej sprzeczności. Lepszą, a, o ile wiem, prawdziwszą wymówką jest to, iż skoro delegacja być musiała, uważali oni za dobre i pożyteczne, ażeby i ich opinia znalazła w niej swój wyraz; sądzili, że w łonie delegacji polityka zasady i polityka interesu zarówno reprezentowane być powinny, a spodziewać się, że w Wiedniu obie te siły ustawią się łatwo do równowagi, że te oba kierunki zbliżą się i spotkają na wspólnym gruncie adresu. Nadzieja ta niejednemu wydawała się iluzją, dziś atoli przybiera ona niejakie podobieństwo do rzeczywistości. Wierność dla adresu, którą w liście swoim tak silnie wypowiada pan Ziemiałkowski, nada niewątpliwie wielką siłę zasadom i polityce adresu w łonie delegacji i dlatego też list ten, choć mnie zmusił do nader wstrętnej z przytoczonych wyżej powodów polemiki, był mi przecież wielką pociechą; a o ile przykra i bolesna była dla mnie konieczność tego pisemnego sporu z panem Ziemiałkowskim, o tyle jest i będzie mi zawsze miła i pożądana każda sposobność przyznania się jawnie i publicznie do tego wysokiego poważania, którym jestem dla niego przejęty.

 

Józef Szujski