Józef Szujski

Kilka uwag o „Dziejach Polski w krótkim zarysie” Michała Bobrzyńskiego

Warszawa 1879

Żywe zajęcie, jakie książka p. Bobrzyńskiego wywołała recenzji, które się jak z rogu obfitości wkrótce po zjawieniu się jej, posypały, uczyniły z niej, po za zakresem jej naukowej wartości, pewien rodzaj faktu społecznego, nadały jej cechę aktualności. Od lat kilkunastu panuje w dziedzinie naszego dziejopisarstwa pewna wstrzemięźliwość poglądów, wywołana ogromem poruszonego materiału, wstrzemięźliwość, która ogół raczej odrywa, jak pociąga do historii, która ją zamyka w czterech ścianach izdebki uczonego. P. Bobrzyński przerwał ten post, na który historycy skazywali publiczność: faktom dał pokój, lub przynajmniej z lekka ich tylko dotykał: rzucił natomiast całą, garść poglądów, od których odwyknięto, które stanęli w bezpośrednim związku z naszym dzisiaj i naszym jutro historycznym. To zapewne główna tajemnica wstrząśnienia, jakie wywołała w umysłach jego książka. Drugą jest niezawodnie piętno nowości, które nadać publikacji, było jego stałem usiłowaniem. Podział nowy, teoria o państwie i społeczeństwie, nie nowa wprawdzie, ale wprowadzona jakby dla rozjaśnienia egipskich ciemności u nas pod tym względem panujących, zapowiedzenie z góry, że skończyła się jedna, zaczyna druga szkoła historyczna… wszystko z niepospolitą dozą pewności profesorskiego ex cathedra słowa wypowiedziane, obrobienie wreszcie książki współczesne dla szkół średnich, rzuciło p. Bobrzyńskiego chcącego, czy nie chcącego, może nie zdającego sobie nawet sprawy z tego, jak przebojem idzie, na piedestał nowego historii proroka czy apostola, który zwrócił nań oczy wszystkich. Gdyby po takich ryzykownych gestykulacjach nastąpiła rzecz cudaczna lub płaska, uniwersalna jakaś recepta doktrynerska, lub kupa frazesów i deklamacji, książka byłaby okryła autora śmiesznością. Ale nie! ktokolwiek ją wziął do ręki, przekonać się mógł od razu, że jeżeli p. Bobrzyński za wiele może zapowiada, to bardzo wiele dotrzymuje; jeżeli wali odważnie, bezwzględnie, często niesprawiedliwie, to stawia niejedną rzecz wielką i piękną, jeżeli przypuszcza w społeczeństwie wielkie nieuctwo, to obok niepotrzebnych rudymentów daje mu potrzebne nauki. Jeżeli ujemne strony książki: jej wyłączna poglądowość i jej młodzieńcza wyłączność zaciekawiły, rozruszały, zachęciły do czytania tych, co długich rzeczy historycznych czytać nie lubią, to jej strony dodatnie sama treść, styl silnym wewnętrznym niesiony przekonaniem, uchroniły ją od fiaska, które rozpoczęcie na zbyt wysoki ton za sobą pociąga. W pierwszej chwili zaciekawia nas pewna zuchwałość – po odczytaniu nabieramy wdzięczności i szacunku dla autora. Ale właśnie dlatego, że p. Bobrzyński zrobił wiednie czy bezwiednie wszystko, aby z książki, liczne i najwyższej wagi zagadnienia naukowe traktującej, uczynić książkę aktualną, że wystąpieniem z mnóstwem twierdzeń, na które dowodu dać nie mógł i widocznie nie chciał, może dojść łatwo i dojść powinien do znacznego wpływu na umysły poruszone taką, można powiedzieć, dosyć bezprzykładną popularnością swego wystąpienia – boć oczywiście rzuca masom to, czego jeszcze wobec fachowych nie dowiódł i nie rozprowadził: krytyka, chcąca mówić z naukowej strony o jego dziele, zmuszoną jest mimo woli iść z nim na drogi aktualności i rozprawić się z nim w tenże sam, przynajmniej na pół popularny sposób, w jaki on rzeczy traktuje. Musi ona zejść znowu na ów związek przeszłości z dzisiaj i jutrem historycznym, musi objąć zadanie historii w jej wielkiej całości, a objąwszy je, odpowiedzieć na zagadnienie, co dla badawczych dziejów Polski historia p. Bobrzyńskiego w krótkim zarysie zapowiada.

Położenie autora niniejszej recenzji ma jeszcze pewną właściwość swoją. P. Bobrzyński w przedmowie swojej zapowiedział ukazanie się podręcznej historii polskiej jego pióra, a zarazem wypowiedział pochlebną dla niego nadzieję swoją, że ta historia w pewnych drażliwszych kwestiach się z jego zapatrywaniami zgodzi. Że tak jest co do wielu i najdrażliwszych w naszym społeczeństwie kwestii, o tym nie wątpię ani chwili; że tak nie będzie, co do niektórych, może mniej powszechnie drażliwych, to wypowiedzieć będzie podobno lepiej przed ukazaniem się książki mojej, w której na polemikę, najbliższymi nawet pracami uprzednimi wywołaną, miejsca nie będzie.

***

Przyjaciel nowości p. Bobrzyński, rozpoczyna rzecz swoją od usunięcia dotychczasowego, jakby to niby powszechnego podziału dziejów Polski na okresy: piastowski, jagielloński i elekcyjny. Mówię – niby powszechnego, bo powszechnym ten podział nie był. J. Lelewel, główny przedmiot polemiki p. Bobrzyńskiego, w swoich Uwagach nad dziejami Polski, dziele przede wszystkim piętnującym jego zapatrywanie historyczne, ma epoki od 860 do 1139, od 1139 do 1374 tj. przywileju koszyckiego, od 1374 do 1607 t. j. do upadku rokoszu Zebrzydowskiego, od 1607 do 1795 tj. trzeciego podziału. Punkt widzenia tego podziału, jest punktem widzenia p. Bobrzyńskiego, bo o każdej powiedzieć można, że naród jeżeli nie pracował, to istniał i rozwijał się na podstawie faktów wykazanych tymi datami. P. Bobrzyński, wychodząc z szukania tychże samych faktów, dzieli Dzieje Polski na okresów trzy. Pierwszy trwa od zawiązków państwa do najazdu Mongołów w r. 1240 i zowie się patriarchalnym: drugi od 1240 do 1505 tj. sejmu radomskiego, ustanawiającego parlament i zowie się epoką monarchii patrymonialnej; trzeci od 1505 do podziału, jako czas monarchii nowożytnej. Jako zalecenie służyć ma między innymi i to, że te epoki schodzą się z epokami zachodniego europejskiego życia, do którego Polska należy.

Niezawodnie należymy do ostatnich, którzy by temu ostatniemu twierdzeniu przeczyć chcieli. Tylko, że należenie do pewnego koła cywilizacji nie pociąga za sobą współczesności chronologicznej; owszem – w tym wypadku szczególnym, w historii polskiej dostrzegamy objaw wbrew przeciwnej natury. Ułudne uprzedzanie Europy w pewnych fazach jej rozwoju, graniczy u nas o miedzę z rzeczywistym i nie dającym się zaprzeczyć zatrzymywaniem instytucji epok minionych np: epoki średniowiecznej. Z początkiem wieku XV otrzymujemy w Polsce, a widzimy . współcześnie w Węgrzech i Czechach, tę formę średniowiecznego parlamentaryzmu, który równocześnie lub mało przedtem tłumi w Anglii i Francji dłoń nowożytnych książąt. Król elekcyjny ma u nas w r. 1573 w zasadzie wszystkie atrybucje króla z epoki Bolesławów, z wyjątkiem prawodawczej, którą i ten w kole comesów wykonywał; do końca Rzeczypospolitej, służy mu prawo dystrybutywy, a artykuł de non praestanda obedientia nie wypisano zaiste z kontraktu społecznego Russa ale prędzej z teorii kanonicznego prawa. Nie można więc w historii i dla historii polskiej stawiać kryterium analogicznego z Zachodem rozwoju, działa na nią Zachód ale nie utrzymuje jej, bo nie może utrzymać na wysokości przebytych walk i metamorfoz własnych ma ona tu właściwą odpowiednią młodszości swojej i oddaleniu od walk zachodnich drogę, a p. Bobrzyński wie o tym, bo na innym miejscu narzeka na brak tych ostrych walk i na łagodny przebieg starcia się idei Zachodem wstrząsających. Dążenie do precyzji byłoby tu zabójczym, przecinałoby delikatne włókna organizmu historii.

Ale rozpoczynając od pierwszej epoki p. Bobrzyńskiego i choćby godząc się, aby ją nazwać epoką monarchii patriarchalnej, czemuż to za jej kres mielibyśmy kłaść najazd Mongołów? Czy najazd Mongołów dotknął całą Polskę ? Czy nie było przed nim kolonizacji niemieckiej? Czy kolonizacja niemiecka jest cechą główną epoki? Czy nie znamy ogólniejszego hasła dla oznaczenia czasu po 1139? Czyli tym hasłem nie jest łamanie książęcego prawa przez immunitas kościoła, możnych i prawo niemieckie? Czy złamanie to ma inną przyczynę, jak po staremu podział Polski za Krzywoustego? Czy co innego kazało książę tom dzielić się władzą i dawać przywileje? O ile dość powszechna na to była dotąd zgoda – nie! Jeżeli więc wśród epoki piastowskiej stawiać jakiś okres pośredni, to zaiste ów stary 1139, który sprowadzając podział, stał się przyczyną zachwiania książęcego prawa, równo na, wszystkich ciążącego, rozwinięcia się pomniejszych centrów, kupujących w sobie życie dworskie i rycerskie, mnożących przez to samo zastęp szlacheckości, obalenia w małopolskiej dzielnicy jednowładczej myśli przez duchowne i świeckie możnowładztwo. Ale pozostanie ten podział zawsze tylko etapem, podokresem w obszernej epoce dziejów piastowskich. Pozostanie dlatego, bo jakkolwiek nastanie immunitatis wiele zmieniło w kraju, jakkolwiek kraj ten stał się szachownicą terytoriów bezpośrednio lub tylko pośrednio książęciu podległych, jakkolwiek był podzielony na dzielnice w końcu od siebie niezawisłe: piętno główne epoki – rząd wedle prawa książęcego pod rodzimą, swojską dynastią pozostaje niezmienne; niezmienną podstawą zostaje pierwotne terytorium rzeszy słowiańskiej, polskiej, państwo lub państwa pomniejsze stanowiącej, w uszczuplonych lub rozszerzonych granicach; a ta swojskość domu piastowego jest tak silnym dla niego węzłem, że jeszcze później, w epoce Jagiellońskiej, Wielkopolska nie na żarty ciąży ku. starej, w Mazowszu przechowanej dynastii. Kazimierz Wielki, zamykający okres Piastów, ma za sobą ten sam patriarchalny związek z narodem, jaki ma Bolesław Chrobry; stoi przy tej samej jedności, przy której stał tamten; w tradycyjnym prawie następstwa linii męskiej, czyni on wyłom na rzecz syna swojej siostry Ludwika, Ludwik zaś na rzecz swoich córek. Słuszna zatem, aby jeżeli mowa o wielkich epokach, zachować piastowską w całości, pomimo kłujących się w niej wielorakich dążeń do podkopania zasady dziedzictwa, a zakończyć tam, gdzie ona ostatecznie podkopaną została, gdzie zarazem zmieniło się nagle i rozszerzyło terytorium dziejowe.

Wyszukanie litewskiego Jagiełły na męża Jadwidze, było faktycznym pierwszym króla obraniem; było zarazem połączeniem się, aczkolwiek zrazu tylko unią personalną, z ogromnym nowym terytorium. Fakt tego rodzaju w dziejach nie może być pominięty jako fakt, wedle teorii samegoż p. Bobrzyńskiego nowy wzrost nadający pracy narodu. Gdyby nie połączenie z Litwą, Polska Kazimierza Wielkiego byłaby się rozwijała dalej na tej świetnej acz skromnej podstawie, jaką dała jej organizacja króla prawodawcy. Rozwój ten przerwanym został widokami, jakie otwarły olbrzymie przestrzenie dziedzicznego państwa królów jagiellońskich. Ale na tym nie dosyć. Jeżeli już Ludwik był królem na kontrakcie, którym nagradzał braki dynastyczności, to i Jagiełło był królem stroną, księciem innego dziedzicznego kraju, z którego potęgą liczyć się należało; był nadto królem nowochrzczeńcem, barbarzyńcą, wobec którego miała Polska wieki chrześcijańskiej cywilizacji. Przerwaną została jedność króla z społeczeństwem; wzięcie króla z terytorium obcego rzuciło w społeczeństwo podwalinę tej różnicy interesów króla a narodu, która się fatalnie wyrabiała coraz silniej. Na pierwszy plan historii wydobywają się przeto dwa zagadnienia: 1) jak się ułoży nowy stosunek między królem i narodem, 2) jak się ułoży stosunek dwóch państw, połączonych ze sobą r. 1386. Są to kwestie daleko historyczniejsze, że się tak wyrazimy, niż kwestia z jawienia się parlamentaryzmu w Polsce, który i tak, jak ujrzymy, uwzględnionym będzie. Fakt, na pozór zewnętrzny; zmienia całe położenie polityczne, społeczne, ekonomiczne: zadania cywilizacyjne, kanonizacyjne, wpływają na zupełną zmianę widzenia, dążeń, ruchu społeczeństwa; najbliższym pytaniem staje się, jak się zleją dwa terytoria różne, jaka się w nich wyrobi władza? Na to odpowiada r. 1564, w którym Zygmunt August zrzeka się dziedzictwa Litwy, r. 1569, w którym terytoria rożne łączą się w federacją parlamentarną, r. 1572, w którym zasada elekcyjna staje w całej pełni. Więc schyłek Jagiellonów jest zamknięciem epoki drugiej, znaczonym upadkiem dynastyczności, podkopaniem monarchizmu, postanowieniem społeczeństwa na każdorazowym kontrakcie między panującym i poddanymi. Nie ma co mówić o nowożytnej monarchii, bo miejsce silnego państwa zastąpiła słaba parlamentarna federacji z królem elekcyjnym na czele.

Pan Bobrzyński epoki r. 1386 nie przyjmuje, ale każe biec epoce drugiej od najazdów Mongołów do ustanowienia państwa prawnego przez konstytucję radomską r. 1505, która średniowieczne przywileje złamać miała. Wrócimy jeszcze do tego twierdzenia, znacząc tylko jedno, że P. Bobrzyński fakt zaszły w Polsce samej, fakt nie dotykający całości ówczesnego państwa stawia wyżej od faktu decydującego o dziejach tego państwa, jakim był r. 1569 (Unia) i 1572 (elekcja Henryka). Granicznikiem u niego nie jest to, co się stało, co zamknęło proces wewnętrzny urządzenia państwa i zjednoczenia terytorium, ale ustanowienie czynnika, który, powiedzmy to na jego chwałę, nie sam jeden o owym niefortunnym urządzeniu decydował. I tutaj może, skoro co do dalszego podziału różnimy się tylko datą 1572-1795 wedle mego zapatrywania, a datą 1505-1795 wedle zapatrywania p. Bobrzyńskiego, czas powiedzieć, że przyjęte przezeń rok 1505 odsłania nam poniekąd nieporozumienia, w jakie nie tylko podział historii ale i historia sama p. Bobrzyńskiego z dotychczasowymi pojmowaniu historii polskiej popadają.

Gdyby p. Bobrzyński nadał był swemu dziełu, przeprowadziwszy w nim konieczne zmiany i uzupełnienia, tytuł polskiej historii prawa i państwa, opierając się na analogii dzieł niemieckich tego rodzaju, podział jego miałby daleko więcej usprawiedliwienia.

Przy historii prawa i państwa fakt istnienia praw i fakt nastania praw, przede wszystkim zaś zmiana źródła emanacji praw, stanowi o epokach, i pojmujemy, że dla niej dzielić by się powinien obszar dziejów polskich na: 1) epokę wyłącznego prawa książęcego, 2) epokę współistnienia praw aż do powszechnego uprzywilejowania w r. 1374, 3) epokę rozwoju tego uprzywilejowania aż do nastania sejmu jako źródła praw nowych w r. 1505, po czym by następną od owego 1505 aż do 1775 r. jako ustanowienia Rady Nieustającej przeciągnąć było można. Ale punkt ten widzenia jest prawniczo-historycznym a nie historycznym, dozwolonym przy dziejach konstytucji jakiegoś narodu ale nie jego losów w ogóle. Przy punkcie widzenia historycznym zmiana w instytucjach bardzo często stanowi o nowych epokach, ale nie ona sama o nich stanowi. Formuła prawna zjawia się często tak niepostrzeżenie, działa z razu tak nieznacznie, że w historii trzeba czekać dopiero na fakt jej zwycięskiego wydobycia się, gdy w historii prawa od razu podnieść ją i naznaczyć wypadnie. Imperializm rzymski pozostawiał wszystkie funkcje republikańskiego żywota Rzeczypospolitej rzymskiej, wprowadzał fikcją przeniesienia najważniejszych urzędów Rzeczypospolitej na osobę cesarską, powinno by się zatem prowadzić dzieje Rzeczypospolitej albo do czasów Cezara, jako pierwszego Imperatora, albo do chwili gdy fikcja ustała: tymczasem przyjmuje się bitwę pod Akcjum koniec drugiego triumwiratu, jako naturalny granicznik.

Między średnimi wiekami a nowożytnymi stoją liczne fakty różnorodnej natury: politycznej, kościelnej, cywilizacyjnej : przecież w instytucjach Europy a nawet państw naczelnych trudno by znaleźć faktu granicznego, który by mógł służyć jako fakt powszechnie dzielący. Jak życie różno wzorem, jak czynniki rozliczanymi, jak wpływ kierujący samejże Opatrzności przez zsyłanie wielkich ludzi i usuwanie ich niezaprzeczonym, tak różnorodnymi są i owe dzielące fakty historyczne: raz wielkie wypadki międzynarodowe, drugi raz wielkie wewnętrzne przewroty, trzeci raz zjawienie się geniuszów, i znowu upadki narodów i państw, sprowadzone wyczerpaniem życia. Co więcej, wybór czynnika dzielącego winien być wyprowadzonym z istoty dziejów narodu, które się traktuje. U narodów silnego, samorodnego rozwoju, jak rzymianie i Anglicy, schodzić on się może z etapami drogi, po której kroczono do nadawania sobie odmiennych form bytu; u rzesz o odmiennych polityczno-religijnych polaryzacjach, jak niemiecka, walka wewnętrzna i rozwój tych polaryzacji znaczą odmianę i przewrót w historii; u narodów, które wyszedłszy z pierwotnej, ciaśniejszej szkoły, walczą następnie z przestrzeniami nabytych, i połączonych terytoriów, terytoria te niosą z sobą nie obliczone zawikłania, a dzieje ustawiają się, jak szereg dowodów dojrzałości lub niedojrzałości w pokonaniu geograficznej przestrzeni. Do tej kategorii należą sąsiadujące z sobą dzieje Polski i Rosji. Wobec prądu tych dwóch państw, tu już nie o same instytucje kwestia: tu wobec historii kwestia o jakość cywilizacji, o szkołę i religijną i polityczną, a jak przy takich starciach bywa – o najwyższe zagadnienia uspołecznienia i cywilizacji ludzkiej. Tu na kwestii instytucji rzeczy stawiać niepodobna. Tu staje jako fakt naczelny odwieczny w 9-tym i 10-tym wieku dokonany rozłam Słowiańszczyzny na dwie cywilizacje: jedną polską, ostatni pierścień zachodu stanowiącą, w oddaleniu od swoich centrów niedoświadczoną, z danych motywów bez gruntowności instytucje improwizującą, heroiczną raczej niż dramatyczną; drugą-bezpośrednio czerpiącą z tradycji bizantyńskiej, pomimo prostoty swojej chwytającą główne zarysy potężnej, zwycięskiej, bezwzględnej organizacji państwa. I jak w dziejach rosyjskich źle by uczynił ten, co by szukał innych ram, jak tych, które mu dają epoki dynastii i epoki w dynastiach zaszłe (jak n. p. Piotra Wielkiego), tak mylnym byłoby w historii naszej, gdyby wypuszczono okres Jagiellonów, jako wiążący jeszcze i ochraniający, i nie odcięto go wyraźnie od królów wolnej elekcji, którzy przez samą elekcyjność nieśli z sobą piętno słabości do nieuchronnej walki historycznej, jaką toczyć musieli.

Natomiast można się zgodzić na przyjęcie podokresu w epoce Jagiellońskiej, który wypadnie zgodnie prawie z p. Bobrzyńskim na rok 1507. Akta unii r. 1499 i 1501, ustawy 1504 i 1505 gotują ostatnim dwom Jagiellonom odrębne stanowisko, zbliżają epokę, w której ze stanowiska panujących dynastów na działaczy w konstytucyjnym przetworzeniu państwa zejść muszą, co dostatecznie odłączenie ich od pierwszych pięciu Jagiellonów usprawiedliwia. Reforma zatem p. Bobrzyńskiego w dzieleniu historii polskiej na epoki nie zdoła się utrzymać, jeśli o historii, jako historii mowa; z pewnymi poprawkami zaś mogła by być dostatecznie usprawiedliwioną dla historii prawa i państwa polskiego lub dla historii konstytucji polskiej (Verfassungsgeschichte.) W tym drugim kierunku zbliża się ona poniekąd do lelewelowskiego podziału w Uwagach, bo i p. Bobrzyński do daty 1609, jako daty końca rokoszu Zebrzydowskiego, słuszną przywiązuje wagę. Niech nam w końcu wolno będzie powiedzieć, że podział taki lub inny niema tak wysokiego w historii znaczenia, jakie mu przypisuje p. Bobrzyński. Szkoła to przeważnie, metodyczna, dydaktyczna rzecz, a nie naukowa. Nie jest on bynajmniej ostatnim celem, do którego zdąża dziejopisarstwo każdego narodu, bo im wszechstronniejszym, bogatszym się stanie, tym różnorodniejsze stworzy podziały dla pojedynczych kierunków swego życia, dla instytucji, dla dziejów politycznych, dla dziejów cywilizacji i oświaty, dla całej historii zaś na prostszych, do tamtych ile możności zbliżonych poprzestanie. Mamy taki prosty podział dany i powszechnie przyjęty, do wszelkich momentów poszczególnych życia zbliżony: niema potrzeby go opuszczać. Znaczy on wybornie punkt wyjścia, najdalsze pole historycznego działania i upadek tego działania, mieści w sobie przyczynę zewnętrzną znaczenia cywilizacyjnego i przyczyny wewnętrzne nie podołania zadaniu: możemy na nim poprzestać.

***

Drugi rozdział dzieła p. Bobrzyńskiego poświęcony jest uwagom jego: O nauce historii polskiej i jej umiejętnym badaniu. Jeżeli pierwszy ożywia pewna namiętność nowości, to drugi poświęca niejednokrotnie drastyczności sprawiedliwość sądu. Doznaje jej Naruszewicz, człowiek wielkiej pracy, z szkołą Voltaira (Karolów XII i Piotrów W.) bez podstawy związany, lepszy nie zaprzeczenie od licznych współczesnych niemieckich i francuskich historyków, doznaje jej razem ze szkołą swoją, która zapewne wielkich zdolności nie miała, ale ani o dekoracyjność (właściwą Niemcewiczowi) ani o płytkość, nie uwzględniającą wewnętrznych stosunków powszechnie pomawianą być nie może. Ruch uczony tego czasu był niezaprzeczenie znakomitym; wszakże korzystamy do dziś dnia z robót źródłowych wówczas nagromadzonych i odpisanych, Suum cuique, Nie brakło też temu pokoleniu zmysłu politycznego, aby ocenić przyczyny upadku kraju i miało go więcej, niż epoka następna. Narodowa chełpliwość, liryczność pewna, właściwa mu, nie przeszkadzała w znajomości wad naszych, mianowicie pociągu do anarchiczności. Bez epigonów szkoła ta nie była, wątek jej utrzymał się, gdzie doktryna lelewelowska nie zapanowała; a najniewłaściwiej umieścił p. Bobrzyński Teodora Morawskiego między lelewelistami, Sienkiewicza Karola zaś, protestującego przeciw wyobrażeniom Lelewela, z godną uznania wytrwałością opuścił zupełnie.

W ocenieniu następnej epoki popełnił p. Bobrzyński błąd zasadniczy, nie uwzględniając owej stanowczej różnicy, jaka między Lelewelem badaczem a Lelewelem politykiem istnieje. Lelewel badacz, autor Polski wieków średnich, Narodów na ziemiach słowiańskich itd. nie wiem czemu miałby być odcięty od nowszej, przeważnie na niemieckich wzorach kształcącej się szkoły: ma on jej wady i zalety. Lelewel, autor Dziejów, które stryj (synowcom opowiedział, ma swoich bezpośrednich następców w Moraczewskim, Szmittcie i Koronowiczu, odbił się bardzo wpływowo na wielu historykach t. z. przez P. Bobrzyńskiego nowszej szkoły, a nawet, jak zobaczymy, na p. Bobrzyńskim, zasłużył ogromem prac i pojęciem rzeczy wielostronnym na naczelne po dziś dzień stanowisko w dziejach nowszej historiografii. Ale czemu do zakresu politycznych właśnie Lelewela wyobrażeń, do owego „usunięcia Polski z pod praw ogólnych, którym w rozwoju swoim ulegają inne narody, do przyznania mu wyjątkowej roli i misji” mają być wyliczani ci wszyscy, którzy tym zapatrywaniom na opak stawali – czemu do nich zaliczani być mają. Szajnocha, Hoffmann, Dzieduszycki, Walewski, Morawski i autor niniejszego artykułu – jakim sposobem formuła Polski rządnej, monarchicznej, katolickiej mogła u p. Bobrzyńskiego zwać się lelewelizmem, innego rodzaju, na to podobno oprócz sic volo sic jubeo, innej nie otrzymamy odpowiedzi. Przecież p. Bobrzyński nie jest tak naiwnym, aby wierzył w historię absolutnie bezstronną: nawet tę, która ma wyjść z „panowania nad umiejętnościami politycznymi i społecznymi i tylko za ich pomocą rozumieć ruch społeczeństwa i państwa”, bo to panowanie może zbyt łatwo stać się zależnością, a godność historii dotąd polegała na tym, że teorie o społeczeństwie i państwie nie dogmatycznie, ale w ich zmienności historycznej pojmowała i miała swoje własne, na tylowiecznych doświadczeniach oparte o nich, wyobrażenia. Ale skoro absolutnie bezstronną być nie może, skoro grozi jej raz filozofia spekulacyjna, drugi raz teoria omnipotencji państwa – doktryna zawsze idzie przerzucaniem się – trzeba szukać najmniej stronniczej, jako najbliższej ideału prawdy; a ta najmniej stronnicza zależną jest od dwóch rzeczy, od ilości, jakości i o panowania materiału, z jednej strony, od historycznego zmysłu z drugiej. Otóż stwierdzić należy naprzód, że w miarę przybywania historycznego materiału, ludzie lelewelowskich wyobrażeń polityczno-historycznych, o ile mieli ducha badawczego, zmieniali swoje wyobrażenia, jak wyraźny, świetny dowód spotykamy w Kazimierzu Jarochowskim; że nawet tacy doktrynerzy jak Walewski uchronili się od fałszerstwa historii, podając tylokrotnie rzeczy z źródeł wzięte, wprost twierdzeniom ich ulubionym przeciwne; że zatem czy republikańska, czy monarchiczna szkoła ,,Lelewelowska” jak chce p. B. nie miała postanowienia ani metody okłamywania społeczeństwa wbrew faktom zdobytym przez autorów lub przez drugich. Ale jakikolwiek był materiał nawet za czasów pierwszych Lelewela, chociażby tylko z łacińskich historyków i kilku zbiorów złożony, materiał ten wystarczył, aby uchronić historię od doktryny, narzekając nad upadkiem gminowładztwa polskiego przez Bolesława Chrobrego! Wystarczył, aby wyświecić przyczynę upadku w braku rządu a nie szukać jej znowu w upadku myśli gminowładnej i tutaj, tutaj popełnia p. B. grubą niesprawiedliwość, pakując do jednego worka monarchiczną szkołę, która przynajmniej to widziała, co miała przed sobą, z doktrynerami Lelewela, którzy nawet tego widzieć nie umieli. Jeżeli zatem pewna część historiografii naszej uległa wpływowi owej drugiej, ujemnej, polityczno-doktrynerskiej Lelewela strony, jeżeli rozprowadzała formułę fałszywą, której wprost dzieje kłam zadawały, dla której rehabilitować trzeba było mnóstwo złego i ścierać z niego piętno złego, jakie mu nadały źródła, jeżeli druga część tej historiografii nie tylko tej pokusie nie uległa ale z nią najdobitniej walczyła i wychodziła ż powszechnie uznanego dziś twierdzenia, że polska anarchią upadła, toć niepodobna stawiać tych dwóch części obok siebie, jako jednako aprioryzmem zarażonych, bo w ostatnim razie dopuściwszy aprioryzm, jeden z nich był z gruntu fałszywym, faktom nieodpowiadającym, drugi prawdziwym i na faktach opartym. Ale aprioryzmu tego nie było u grupy pisarzy, politycznym wyobrażeniom Lelewela przeciwnych: były polityczne i religijne przekonania, różne wedle indywidualności pisarzy, przed służebnictwem formułom wszelkiego rodzaju zabezpieczające. Czy historyk ma być pozbawiony takich przekonań i czy uprawa dziejów przy nich jest niemożliwą? Czy przekonania a doktryna, to jedno? Czytając p. Dzieduszyckiego, wiemy, że mamy z katolikiem do czynienia, że przekonania katolickie w jego książce się odbiją, a przekonamy się, że po za niemi, historia liczne zrobiła zdobycze. Nie wyobrażamy sobie epoki naukowej, w której by przekonania były wykluczone od możności naukowej produkcji, nie uznajemy więc i nowej ery, która tego domagać się zdaje. Wobec przekonań wprost odmiennych, katolickich lub niekatolickich republikańskich lub monarchicznych, prawda może być zdobytą i uznaną; co więcej, w walce takiej może być jak najwszechstronniej wyświeconą: aprioryzm doktryny jeden na to nie pozwala, bo dogmatyzuje, koszlawi i przykrywa prawdę, i z tej to znowu przyczyny niesprawiedliwość p, B. jest wyraźną, bo postawił tych, którzy zdobywali nowe horyzonty i punkty widzenia, którzy z dogmatyzmem i apoteozą walczyli a przez to byli czynnikiem postępu, na równi z tymi, którzy, nie dopuszczając żadnej dyskusji, dobiegają dziś zawodu swego w pseudohistorycznych elukubracjach „Ruchu literackiego” i „Tygodnika polskiego”.

Ale odprawę poniekąd samemu sobie dał p. B. w oznaczeniu nowej ery i przedstawieniu w ciągu książki całego pocztu pisarzy, których do tej nowej ery policzą. Słusznym jest jeżeli p. Bobrzyński w pomnożonej działalności wydawniczej widzi lepsze dla badania historii na przyszłość warunki; nie dosyć uwzględniającą trudność położenia, wśród którego i badacze nasi i mecenasi i tak bardzo wiele robili, uwaga o niebezpiecznym współzawodnictwie wydawców i badaczy ościennych; nie licującym zaś do postulatu historii bezstronnej przytoczenie dzieła Caro, któremu metody, zręczności przedstawienia, zdolności nikt zapewne odmówić nie zechce, który rozporządzał niejednym dla innych podówczas niedostępnym materiałem, ale, jak to każdy niemal dzień badania dzisiejszego wykazuje, do wysokiego, odstraszającego raczej niż naśladowania godnego stopnia, posunął konstruowanie wedle myśli polityczno-religijnej, z naszymi dziejami w żadnym związku nie stojącej i nie mniej, jak przedmiotowej. Odpowiedź też na wkroczenie cudzoziemców w tę naukową dziedzinę łatwa; tłumaczy je historia naszych uniwersytetów i wyższego wychowania w ogóle, tłumaczy i to, że skoro lepsze gdzie nastały stosunki, rzecz się zmieniała – świadkiem młoda generacja a w niej p. M. Bobrzyński. Pojmujemy jednak szlachetne a przykre uczucia na widok znamienitych dzieł obcych, pojmujemy najbaczniejsze z nich korzystanie, pojmujemy unikanie narodowego samochwalstwa; nie mniemamy tylko, aby mogły takie jak są, stanowić lub przyczyniać się do stanowienia epoki w historiografii naszej. Droga badawcza pozostała ta sama, wpływ metody zagranicznej odbijał się naturalną rzeczy koleją w generacjach, wypadki i wzrost materiału wytrzebiał ową drugą, szkodliwą lelewelizmu stronę, torował zwycięsko drogę zapatrywaniom, które jej się nie poddały. Zwrotu w metodzie lub panujących zapatrywaniach nie dopatrujemy żadnego: owszem, widzimy wśród samych cytowanych przez szan. autora młodszych pisarzy niejednego, który w studiach źródłowych bardzo staranny, nie ustrzegł się pojmowania wypadków ze stanowiska republikańskiego szlacheckiego indywiduum, jak znamienity pisarz Stanisława Orzechowskiego i Janka z Czarnkowa, w swoich studiach z czasów Jana Kazimierza. Niejeden też z cytowanych pisarzy nie wyszedł dotąd po za miarę sumiennego seminaryjnego studium; licznych, przeważnie dawniejszych, brak nam w wykazach autora. Nie będziemy o to wytaczać procesu: absolutna dokładność należy do bibliografii: stwierdzamy tylko, że po za faktem bogatszego materiału, służącego dzisiejszym pracownikom, innego właściwego im piętna autor nie wynalazł.

Czyliż książka p. Bobrzyńskiego miała przedstawiać zbiorową myśl nowej szkoły, odpowiadać jej tu i owdzie wypowiadanym myślom ogólniejszym? Mniemamy, że nie. Teorii o jednostce ludzkiej, państwie i społeczeństwie, którą p. Bobrzyński głosi, trudno byłoby przyjąć powszechnie historiografii naszej; przeciwnie, im pełniejszym popłynie ona korytem, tym mniej da się ona wtłoczyć w jakąkolwiek, chociaż – aby się uwolnić od losu, który jej raz zagrażał. Umiejętności polityczne są niezawodnie dla historii potrzebne i przydatne; nie tylko Mohle, ale i Roschery koniecznym wykształcenia historyka warunkiem; ależ nie trzeba zapominać, że nieustalone dotąd zasady statyki i dynamiki społeczeństwa nie mogą być dogmatycznym do niej kluczem, a w samymże wywodzie p. Bobrzyńskiego brakuje podobno najwięcej pod pierwszym nagłówkiem jego „krótkiej nauki o państwie i społeczeństwie” – brakuje pod nagłówkiem: Natura ludzka! Z obawy przed metafizyką, p. Bobrzyński chciał się obejść bez filozofii. W” drugim wierszu dziesięciowiersza swego o naturze ludzkiej, wypowiedział autor rzecz o „coraz wyższym i wyższym człowieka rozwoju.” Stawiając ją samą, nie określając jej niczym, ileż zagadnień pominął, jakie pole spostrzeżeń i badań przesądził! Jak to? nieskończony rozwój i – nic więcej? A gdzież owa druga; moralna strona natury ludzkiej, której istotą właśnie to, że nie ciągnie się jak linia matematyczna w nieskończoność rozwoju i postępu, ale oscyluje podług tajemniczych i nieokreślonych praw, zadając kłam postępowi, obalając i podkopując mechaniczne prawa istnienia? Czyliż w moralnej naturze człowieka raczej niż w jego inteligentnym dążeniu do postępu, nie tkwią przyczyny wszelkich dalszych ludzkich związków? czyliż w niej nie tkwi przyczyna, że żaden nie okazał się dosyć doskonałym, nawet państwo, aby zagadnienie uspołecznienia rozwiązał? Wątpiąc w ogóle w możność zbudowania kiedykolwiek nauki ścisłej, którą by nazwać należało psychofizyką historii, nauki, która by stawiała niezmienne prawa ruchu społeczeństwa ludzkiego w rozwoju dziejowym, musimy absolutne już veto postawić przeciw takiej, która by wychodziła z opuszczenia całego morza najistotniejszych objawów, objawów moralnych, a mówiła tylko o możności nieskończonego rozwoju. Musimy natomiast, jako kryterium wartości formy rządu i organizacji państwa, nie tylko usposobienie i wykształcenie ludności postawić – bo pierwsze jest zmiennym, a drugie problematycznej tylko natury – ale pewną sumę zasad moralnych, których brak usposobienie ludności psuje i wykształcenie jej na fałszywe prowadzi tory, wcześniej lub później demoralizuje i niszczy społeczeństwo.

Ale jeżeli tu z formułami p. B. walczyć musimy, że nie dosyć, a raczej wcale nie uwzględniają czynnika moralnego, to nawet o czynniki fizycznej natury upominać się u niego musimy. Najpowszechniej uznanymi są niezawodnie geograficzny z jednej, etnograficzny z drugiej strony – oba w dziejach Polski ogromnej doniosłości. Czyliż zostały uwzględnione i podniesione, jak na to zasługiwały? czyliż uczyniono punktem wyjścia, faktem naczelnym dziejów tych nieobronność geograficzną, religijny i etnograficzny dualizm? Nie – p. Bobrzyński wyłącznie tylko o warunkach państwa myśli, tak mu wyłącznie zaufał, że lekceważy pierwszy, że nie przyjmuje bez dobrodziejstwa inwentarza danych drugiego czynnika, ale ocenia go wedle tego, jak się do stworzenia państwa nadaje. Dobre położenie geograficzne, jedność szczepowa, religia w służbę państwa się podająca, to zapewne ułatwienia w jego utworzeniu; ale o pierwsze trudno prapraojców pociągać do odpowiedzialności, drugie – okupywać odtrącaniem połączenia się z narodami, trzecie – zmieniać wedle politycznej chwilowej potrzeby.

  1. Bobrzyński buduje z namiętnością pełną ognia państwo po państwie w dawnej Polsce: monarchiczno-militarne, arystokratyczno-teokratyczne, róźnowierczo-nowożytne, przyjąłby i republikę szlachecką rządną i przedsiębiorczą, a gdy mu przebieg dziejów budowę obala, szuka i wynajduje kozła ofiarnego, który nie pojmował tej budowy wedle jego myśli…. Ale jeżeli przesada w tym kierunku jest ujemną stroną autora, jeżeli pojęciami zbyt nowożytnymi sądzi przeszłość, to przyznać musimy zarazem, że odliczywszy ją na bok, postawiwszy zamiast idealnego państwa, postulat rządu, powitać należy w p. Bobrzyńskim człowieka, który śmiało i z prawdziwą obywatelską odwagą postawił przed kratki historycznego sądu śmiertelne piętno dziejów Polski, jej skłonność do anarchii, przez co wyróżnił się korzystnie od tych, którzy bezwarunkowo dziejową przeszłość Polski uwielbiają i wszystkie jej wady chcą zataić. Państwo bądź co bądź jest koniecznym środkiem do dopięcia wielkich cywilizacyjnych celów społeczeństwa, jest formą, której potrzebuje duch jego do działania historycznego, aby skutecznym być mogło. Stąd badanie, dla czego środek stale stworzonym nie został, dla czego nie znaleziono formy jest pierwszym, naczelnym zagadnieniem, stąd sprawa wewnętrznego ładu i silnego rządu jest w badaniu kwestią żywotną, a poruszająca ją potężnie p. Bobrzyńskiego książka, powinna zdrowy ruch myśli wywołać w społeczeństwie naszym.

***

Przystępujemy do samej p. Bobrzyńskiego książki. Przeczytawszy ją, przychodzi się do przekonania, że wyszła ona z studiów specjalnych nad kilkoma wybitnymi momentami wewnętrznych dziejów polskich, wyniosła z nich kilka też nowych, a wyniósłszy je, czuła się obowiązaną rzucić światło na resztę, która nie była przedmiotem tych specjalnych studiów. Od lat kilku komisja historyczna Akademii krakowskiej zwróciła szczegółową uwagę na wiek XV i XVI; zebrano do XV korollaria do Długosza, przygotowano ogromny zbiór do Jana Olbrachta a szczególniej do króla Aleksandra, poprowadzono dalej zbiór Z. A. Helcia p. t. Starodawne prawa polskiego pomnika, w czym sam p. B. przeważny wziął udział. W kilku uprzednich rozprawach: O ustawodawstwie nieszawskiem, O sejmach polskich za Jana Olbrachta i Aleksandra, wyzyskał p. B. ten nagromadzony, członkom komisji do użytku przeznaczony materiał, a jedną z pierwszych jego prac, dotąd nieogłoszonych, była praca: O egzekucji za Zygmunta Augusta. W tym ruchu naukowym szukać należy klucza do nowych zapatrywań p. B.; w pospiechu, zbyt może gorączkowym, aby zużytkować nowe dane materiału – przyczyn jednostronności, w którą wielokrotnie popada. Nie mniejsze studia przeglądają z książki p. B. Co do wieku XIV, mianowicie – ustawodawstwa Kazimierza W. i stosunków miast na prawie niemieckim, które przez zbiory komisji historycznej i jej publikacje nową zyskały podstawę, jako i co do uprzednich wieków, dla których wydane w ostatnich czasach dyplomatariusze obfitą stały się kopalnią. Podnosimy te okoliczności, bo dość ogólnikowo tylko wspomina o nich autor, a jedną z głównych wad jego jest, że spiesząc, jak powiedzieliśmy wyżej, do zużytkowania nowego materiału, nie dość skrupulatnie liczy się ze starym, że tu na przykład przywiodę Tomiciana, a o stwierdzenie dostateczne nowych zapatrywań zupełnie się nie troszczy.

Niewiele mamy do powiedzenia o pierwszych kartach, poświęconych słowiańszczyźnie i początkom Polski, dla tego, że liczne kwestie, z tym przedmiotem związane nie są nawet potrącone, jakby to obiecywała spisana na początku rozdziałów literatura. W piątym wieku przed Chrystusem każe p. Bobrzyński zajmować Słowianom przestrzeń między Wisłą, Donem i Dnieprem; w piątym po Chrystusie występuje mu plemię Wenedów dzielone na Słowian i Antów, zajmując na tejże przestrzeni opuszczone przez germanów siedliska. Jeżeli tu o Prokopiuszu i Jornandesie mowa, to trzeba mówić o wieku szóstym; jeśli o nazwie Wenedów, to wspomnieć bodaj należało, że ją ma Tacyt, Pliniusz i Ptolemeusz. Epoka współistnienia Słowian wśród ludów scytyjskich i germańskich nie jest wprawdzie dotąd dostatecznie zbadaną; ale jeżeli się cytuje tak daleko idącą rzecz jak Sembery: Zapadni Slovane w praweku, trzebaż powiedzieć chociaż słowo o takich hipotezach, jak szerokie Słowian na Zachodzie rozprzestrzenienie, jak rola ich wśród tzw. swewskich plemion. Trzebaż także choćby wspomnieć słowem o etnograficznej linii, która zachodnich Słowian dzieli od wschodnich, odnajduje się w nazwach Wenedów i Antów a następnie nabiera ważności przez religijny rozbrat, choćby dla tego, że jest ona potem ważnym czynnikiem w dziejach Polski. Nie powinna też była być pominiętą kwestia szczepowej nazwy Lachów, która przez samego Nestora nabiera bijącej rzeczywistości w przeciwieństwie do słowiańszczyzny wschodniej, ruskiej. Usuwaniem pewnych koniecznych kwestii, danych przez materiał, ułatwia się niezawodnie konstrukcja, ale nie zyskuje przez to na prawdzie. Jedna i głównych trudności w pierwotnych dziejach Polski – wytłumaczenie jaką drogą przyszło do organizacji bolesławowskiego państwa, jak się ma ta organizacja do doby słowiańskiej, nie została nawet wskazaną. Przecież to zagadnienie nie jest czczym w historii, a nie wystarcza zaiste, aby starania nad jego rozwiązaniem podjęte nazwać tylko budowaniem zwodniczych hipotez. P. B. mówi, że hipotezy te upadły brakiem znajomości lingwistyki i prawa. Zgoda! ależ należałoby tej wady uniknąć i nie pozostawić takiego pytania bez próby odpowiedzi. Należałoby starać się wypełnić przepaść między Polską pełnego prawa książęcego a Polską, która epokę prawa książęcego uprzedza, która się przeciwko niemu i chrześcijańskiemu porządkowi buntuje, aby obraz Polski bolesławowej nie wydał się taką oderwaną wojskowo-pasterską sielanką, jak ten, który nam p. B. nakreśla.

Kładzie p. Bobrzyński ten obraz bezpośrednio po Bolesławie Chrobrym, poprzestając, ile się zdaje, na rysach, które do tego czasu daje Gallus. Gdybyż to ów Gallus był tak łaskawym i dokumentnie skreślał nam stosunki za Chrobrego! Ale on dociąga rzecz do Krzywoustego i patrzy na stosunki dawniejsze przez okulary swego czasu. Niepodobna go też przepołowić i powiedzieć sobie: to do Chrobrego czasów, tamto do późniejszych. Nie przepoławiając zaś, obraz Bolesławów nie wypadnie w rysach p. Bobrzyńskiego. Nazywa p. B. urządzenie państwa Chrobrego „świetnie obmyślanym”: jest to nowożytne pojęcie najmniej do tych czasów licujące. Mówi apodyktycznie: szlachty było niewiele: kilkanaście, może kilkadziesiąt rodzin – a tu w owej części Gallusa do Chrobrego spotykamy: Ducess, comitts, principes suos tanquam fratres diligebat i znowu: Non solum comites sed milites torques aureas portabant, Quot homines nunc, tot tunc milites; znowu gdzie indziej: magnates, milites; w późniejszym tekście: in dominos servi, contra nobiles liberatu! Chce mieć p. B. tę nieliczną szlachtę wyłącznie złożoną z podbitej pierwotnej arystokracji: bardzo to dobrze, ale może tam, gdzie podbój miał miejsce, np. w Chrobacji; ależ trzeba było drużyny i rycerstwa do samegoż podbicia podbić się mających, bo książe podbójca sam nie da się myśleć – choćby opryczninę mieć musi! Widocznie więc w prastarej gniazdowej Polsce musiały się te rzeczy mieć inaczej i nie darmo cytuje Gallus z jej grodów tak znamienitą liczbę loricatorum et clypeatorum. Ale p. B. bardzo w ogóle mało mówi o stosunkach społecznych epoki, mimochodem tylko, w przypisku mniejszym drukiem, odrzuca za Wojciechowskim szlachtę i ludzi wolnych, a więc państwo bolesłowowskie czyni jeszcze mniej możliwym. Zdobycze na polu dziejów osiedlenia Polski, które w szczególności autorowi Chrobacji zawdzięczamy, są niezawodnie bardzo znamienite, ale nie mniemamy, aby prowadziły do obrazu terytorium polskiego, jako jednej wsi, wyłącznie przez niewolników zamieszkałej. Autor Chrobacji stawia obok prastarych osad z patronimicznymi końcówkami nazw, w których posiadanie dziedziczno-rodowe jest niezaprzeczalnym, nazwiska oznaczające własność indywidualną, konstatując jej istnienie dla Polski na wiek X (Zambocin villa Daugeri episcopi), dla słowiańskiego zachodu na wiek VIII. Skądże więc twierdzenie: „Książę a później król polski był właścicielem całej ziemi w swym państwie z wyjątkiem tych nielicznych stosunkowo gruntów, które kościołom lub znakomitszym osobom świeckim darował. Na ziemi książęcej siedziała więc cała ludność, a książę sam przez urzędników swoich dozorował i kierował jej pracą. Jedni musieli” itp. Są to rzeczy przesadzone, które należało zmodyfikować: książę, resp. Król Polski był właścicielem wszelkiej nie zajętej w dziedziczną rodową lub nie danej w kościelną lub prywatną własność ziemi, właścicielem zaś wyłącznym (do Jagiełły) plonu w ludziach zabranych na wojnie. Na wszystkich zaś bez wyjątku poddanych księcia ciążyły liczne wymagania książęcego prawa. Wtedy byłby autor pociągnął granicę między koniecznymi, w dawnych osadach mieszkającymi, do służby wojennej obowiązanymi wolnymi ludźmi, uprzedzającymi osadnictwem rozwinięcie się książęcej władzy, a między osadami adscripticiów, do miejsca przywiązanych, mających pewne wskazane dla grodu funkcje.

Że prawo książęce mogło chcieć jednych traktować jak drugich, że w szczególności spychało na stanowisko przypisanych tych, którzy nie stawili się w szyku wojennym, to rzecz inna: osadnik mimo to poczuwa się do prawa dziedziczności, uznaje zasadę bliższości rodowej, a przechowanie tej prawnej tradycji w szlachcie, przechowanie jej w kmieciu późniejszym, świadczy potężnie, że uprzedziła ona powstanie książęcej władzy, jak w każdym, nie przez podbój innego ludu powstałym państwie, uprzedzić musi koniecznie masa broniących własnych sadyb i dobytku mieszkańców organizację polityczno-wojskową. Czyliż grody zresztą same nie sięgają w archeologiczno-przedhistoryczną przeszłość? czyliż w nią nie sięgają obszerne stare cmentarzyska, o obfitym zaludnieniu świadczące? Czyliż nie wymaga tego obfitego zaludnienia ruch wojenny Bolesławów i reakcyjne ruchy, rozporządzające „trzydziestoma” szykami wojennymi? Czyliż przypuścić można, że ruchy te reakcyjne miały na celu samo zniszczenie Chrześcijaństwa, stosunkowo zapewne mało rozpowszechnionego i nawracającego? Czy nie były one raczej zwrócone przeciw terroryzmowi i fiskalności prawa książęcego ? Konstrukcja stosunków owoczesnych jest niezawodnie bardzo trudną, ale rozmiary życia, wielkość przedsięwzięć, kolosalność przewrotów, wskazówki acz skąpe samych źródeł wreszcie, nie pozwalają na takie niezmierne ubóstwo czynników społecznych, jak to, w które nam każe wierzyć p. B. Nazywa on Bolesława Chrobrego Szajnochy książką fantastyczną; tu i owdzie może mieć rację; w każdym razie jednak choroba Szajnochy jest zdrowszą od jego trzeźwości, bo nie pozostaje poniżej wskazówek, które dają źródła.

Z wielką miarą i trafnością ocenia p. B. zatarg duchownej władzy z świecką za czasów Bolesława Śmiałego, nie wdając się wszakże w tłumaczenie ruchu, wywołującego krwawe Bolesława represje i biskupa krakowskiego upomnienia. Łączy się też z narzekaniem , że walka ta z kościołem podkopała przedwcześnie władzę monarszą. Brak nam tu wskazania gruntu na którym się walka odbywa. Aż do śmierci Kazimierza Odnowiciela (1058), dzieje pierwszych Piastów obracają się głównie na gruncie wielkopolsko-mazowieckim; z Bolesławem Śmiałym zaczynają przechodzić na grunt chrobacki. Że ten grunt był inny od wielkopolskiego, świadczy o tym długo trwająca antytetyczność i rywalizacja; że niebezpieczeństwo tej różnicy Bolesława Śmiałego i Krzywoustego skłaniało do ciążenia na nim monarszą ręką – także nie zdaje się ulegać wątpliwości. Pierwsze wspomnienie o rezydencji w Krakowie daje Gallus przy swej anegdocie o księdzu, obładowanym książęcym złotem; od tego drobnego, dla duchowieństwa wzgardliwego szczegółu, do zapasów z świętym Stanisławem, stąd do przewagi krakowskiego Sieciecha, stąd zaś znowu do testamentowego oddania Krakowa i Wrocławia najstarszemu synowi Krzywoustego, do upadku Władysława, daremnych długo kuszeń Mieczysława Starego i zwycięstwa najmłodszej linii kazimierzowej, ciągnie się szereg faktów świadczących, że Chrobacja nie była swojskim Piastowiczów gruntem, że grunt ten mieścił w sobie samodzielne żywioły, ograniczające militarny ich monarchizm, które w końcu poszły górą i zwyciężyły. W tym kierunku należało w szczególności ocenić testament Krzywoustego, oddający najstarszemu jedynie dojrzałemu do rządów synowi Kraków i Wrocław, o tyle na fałszywej oparty rachubie, że ani krakowianie księcia Piastowicza należycie poprzeć, ani inne dzielnice zwierzchnictwa księcia krakowskiego uznać nie chciały. Lepszą była oczywiście ordynacja dzielnica Brzetysława (1054), która Czechy oddawała najstarszemu, dzielniczych książąt zaś wyposażała na Morawie.

Pomijamy krótko skreślony wątek dziejów aż do Kazimierza W-go, aby podjąć kilka znowu przesadnych a za nowością goniących twierdzeń autora, kreślącego początki swojej epoki patrymonialnej. Autor małą w ogóle uwagę kładzie na sam fakt podziału, na ten prąd dzielenia się w nieskończoność, który pobudza do życia indywidualności pojedynczych ziem składowych, przez bolesławową monarchię żelaznym pierścieniem władzy ujętych. Nie zwraca uwagi, że założenie dworu, drużyny i urzędniczego zastępu w każdej poszczególnie dzielnicy jest motorem hierarchicznego ułożenia się społeczeństwa, wyrabiającym wszędzie możnowładztwo urzędnicze obok rycerstwa, które nie gasnący duch przedsiębiorczy podzielonych nawet Piastów mnożyć rozkazał. Nie wiemy, o ile hierarchie urzędnicze dzielnice istniały przedtem i czyli istniały: faktem wszakże jest, że przez podziały instytucje pierwszej epoki przeniesione i rozwinięte zostały w wielu centrach nowych małych i maleńkich, a więc nie doznały ruiny zupełnej przez podział. Kujawski i mazowiecki książę dzielniczny pojmował się zupełnie tak, jak się pojmował Bolesław Chrobry lub Śmiały na całym państwie. Wszakże zabytek najdawniejszy prawa polskiego pochodzi z stosunków dzielnic pogranicznych XIII-go wieku. Wszakże Mazowsze w r. 1525 z Polską połączone przechowało do ostatnich czasów instytucje i angarie najdawniejszej epoki. Nie możemy się też żadną miarą zgodzić z autorem, gdy mówi (137): „Jedyną siłą, na której się mógł jeszcze bezwzględnie opierać panujący, była ludność wieśniacza, w dobrach jego osiadła,” ani na owe przesadzone i bezpodstawne określenie, że stosunek między księciem a stanami polegał na kontrakcie, określonym w licznych przywilejach, kiedy dawniej opierał się na uznaniu panującego jako głowy wielkiej rodziny, na stosunku patriarchalnym”. Poświęcono tu wiele prawdy dla uratowania ulubionej dystynkcji patriarchalizmu i patrymonialności. Z kimże to wiódł boje Bolesław pobożny, Leszek Czarny, Łokietek – kto im był podporą: czy ludność wieśniacza z dóbr ich pochodząca, czy rojna szlachta Wielkopolski, Kujaw, Sieradza i Brześcia? Gdzież to przechowały się dyplomatycznie owe kontrakty między szlachtą i ‚księciem i czyli na palcach nie policzyć przywilejów tego rodzaju? Czyż można nazwać przywilej kontraktem, czyli przeciwnie nie jest on aktem pełni prawa książęcego, z którego się to lub owo ustępuje? Gdzież są owe ustępstwa na rzecz szlachty, która w XV jeszcze wieku zastrzega się przeciw stacjom, kasztelańskiej i justycyonaryuszowskiej jurysdykcji. Więc mówmy, że wiek XII i XIII to wiek immunitatis kościoła, wiek poszczególnych przywilejów na rzecz możnych i miast; mówmy, że to wiek kolonizacji niemieckiej, którą książę dzielniczy, gotówki pragnący, chce poprawić swoje finanse; ale nie zapominajmy, że prawo książęce w zasadzie pozostało nienaruszonym do 1374 r. który przywilejem koszyckim jako pierwszym ogólnym zastąpił immunitetem pojedynczych korporacji i osób uprzywilejowaniem całego szlacheckiego narodu, a jako nagroda za ustępstwo w prawie dziedziczenia, był rzeczywistym kontraktem. Jeżeli p. B. stara się w ogóle o ścisłość prawniczych pojęć, to tutaj się z nią rozminął.

Rozminął się zaś z wymiarem sprawiedliwości, jaką dłużen był oddać wedle zasady historycznej suum cuique, nie podnosząc należycie zasług kościoła około cywilizacji i obyczaju w tej epoce. Nie cytując nawet i Pierwszego odrodzenia się Polski Szajnochy, zapewne nie zaglądając do tej książki, pozbawił się też i zasobu barw, których do odmalowania epoki użyć należało. Kościół górował w niej stanowczo nad państwem, spełniał nie jedną funkcję państwa; a jeżeli w XV wieku wraca do tej tradycji, w szczególności w Krakowie, przypisać to nie czemu innemu, jak skutkom dwuwiekowego jego wszechwładztwa, które wiek XIV chwilowo ograniczył. W zupełnej abstrakcji od jakiegokolwiek wyznaniowego stanowiska, trzeba mu oddać, co mu się pod tym względem należy; bo na jego to zasadach, na pojęciach kanonicznego prawa szerzyło się i podrastało w społeczeństwie pojęcie ograniczonej, określonej, względom kościoła i wolności społeczeństwa podlegającej monarchii; bo raz dobiwszy się w Polsce wszechwładztwa, wracał on pomimo wszystkich powściągających dążeń Kazimierza W-go, Kazimierza Jagiellończyka, i innych, niezmiennie w dawną kolej wyobrażeń i dążeń, pożądających górującego nad wszystkim w państwie stanowiska, a przyjaznych wolności, jako temu stanowisku najprzychylniejszej. W pięknym obrazie działalności Zbigniewa Oleśnickiego, jaki p. B. kreśli (194 i nast.), brakuje do pełni życia i prawdy tego związku hierarchicznej polityki kościelnej z wolnością.. Zbigniew nie tylko był naczelnikiem możnowładztwa duchownego i świeckiego: on gotów był iść i szedł jako przewodnik szlachty przeciwko królowi; on jej dał przywilej królewski, aby go zuchwale porąbała szablami; on przez wiek XVI był legendarną postacią opozycji śmiałej i bezwzględnej przeciwko despotycznym dążeniom tronu, a duch wiejący z księgi jego nadwornego historyka Długosza jest wyrazem tegoż samego sojuszu kościoła i wolności, niezbyt przychylnym Kazimierzowi W. a wręcz już nie przychylnym Kazimierzowi Jagiellończykowi. Naród bez dobrodziejstwa inwentarza przyjmował te insynuacje i stąd, gdy przyszła stanowcza chwila rozporządzenia sobą (1572). poszedł za egzekucją w myśli kościoła i Orzechowskiego (Quincunx, Dyalog) określił króla a przyjął formy elekcji podsunięte przez katolicyzm.

Czasy Kazimierza W-go i następne po koniec XVI wieku dyktują autorowi najpiękniejsze, najwymowniejsze, najlepiej opracowane, bo z pełni studiów jego płynące karty książki. Jeżeli i tutaj, a właśnie szczególnie tutaj mamy zasadnicze kwestie do podniesienia, w których się z autorem nie zgadzamy, nie przeszkadza to uznaniu z góry, że ta część ma niepospolitą zasługę naukową, torując pierwsza drogę nowym, organiczniejszym na tę epokę zapatrywaniom, których ani w dawniejszych opracowaniach, ani w nowszych, obszerniejszych zestawieniach historii, ani w lelewelowskich uwagach nie było. Kilka najważniejszych twierdzeń p. B. wedle zdania recenzenta utrzymać się nie może: pozostanie mu zawsze zaleta, że powiedział śmiałe zdanie o epoce, gdzie kwestia przetworzenia państwa polskiego z średniowiecznej formy w inną, lub pozostania w formie średniowiecznej – rozstrzygnęła się.

O Kazimierzu W., w szczególności zaś o jego prawodawstwie, z wielką wyraża się p. B. ekonomią słów, której żałować przychodzi. Ryzykownym jest ustęp (164): Zaprowadzono nowe urzędy dworskie: podskarbiego, podkanclerzego, marszałka. Jeżeli o podskarbich mowa (Viecethesaurarii), znajdujemy ich już wcześniej (np. 1250 kod. małop.); jeśli o podkanclerzach – już 1224, jeśli o marszałkach – obejmowali oni raczej urząd po agazonach, koniuszych, niż palatynach. Razi też policzenie utopienia Baryczki między facit dziejów Kazimierza, zwłaszcza, że w sprawie uporządkowania stosunków świeckich z duchownymi były do podniesienia układy o dziesięciny i postanowienia względem interdyktu. Z całego prawodawstwa Kazimierza W. nie wydobył p. Bobrzyński żadnej odpowiedzi na kwestie: Jakie były jego bezpośrednie wzory, jaki stosunek do prawa zwyczajnego, jakie różnice co do traktowania wielkopolskich a małopolskich stosunków, jakie głównie dążenia ponad prawo zwyczajowe i do zmiany stosunków zmierzające?

Z kłopotu zapewne wydobędziemy czytelnika, przytaczając źródło, na którym opiera się twierdzenie p. B. o doszłym rzeczywiście ślubie Jadwigi z Wilhelmem. Jest to zapisek księgi miejskiej krakowskiej z r. 1385, w IV tomie Monumenta medii aevi historica, usuwający wątpliwość pod tym względem. Nie wiemy natomiast, kiedy to Rzym kategorycznie unieważnił ów ślub r. 1385 i jakie ma p. B. na to źródło ? W takie przykre położenie wprawia p. B. często nawet tych, którzy się specjalnie historią zajmują, czemu zaradzić przecież można małym cytatem wszędzie, gdzie książka od ubitej kolei opowiadania odstępuje. Ale i pod innym względem zarzucić mu trzeba, że wysuwając naprzód i roztaczając obszerniej pewne strony historii, przemilcza inne, które nawet w krótkim zarysie wspomnienie znaleźć powinny, a w szczególności w pracy, głównie wewnętrzne strony historii poruszającej. Tak dotkniętym zaledwie został walny przywilej r. 1374, dotkniętym zaledwie jedleński; w sferze dyplomacji polskiej pominięto procesa z Krzyżakami r. 1320, 1339 i 1422, tak niezmiernie ważny i ciekawy kierunek polityki Jagiellonów i książąt litewskich, stosunek ich do dzielniczych książąt litewskich i ruskich pominiętym został zupełnie. Autor pisze wprawdzie „dzieje Polski”, ale w tej Polsce ma dynastią. Jagiellońską, której postępowanie zależało w wysokim stopniu od koniecznego oglądania się na kraje dzielnicze; co więcej, Polacy sami przez połączenie z litewsko-ruskimi krajami zmienili cały swój kierunek, swoje dążenia i swój stosunek do władzy królewskiej. Wrócimy jeszcze do przyczyny takich zaniedbań.

W namiętnej swojej gonitwie za chwilami potęgi i władzy absolutnej, o której mówiliśmy powyżej, w skutek głoszonego indyferentyzmu względem formy rządu, byle był rządem, pan Bobrzyński bez dobrodziejstwa inwentarza podnosi rządy arystokracji w końcu XIV i początkach XV wieku i nie szczędzi sutego kadzidła teokracji Zbigniewa Oleśnickiego. O ile to pomogło do wymownego i prawdziwie pięknego ocenienia genialnej postaci biskupa kardynała, o tyle w całości budowy historii musiało wywołać pewną nieorganiczność, pewną niekonsekwencją. Teoretycznie można nie przywiązywać do pewnej formy rządu więcej wartości, niż do drugiej, można powiedzieć, że wielkie cele ludzkie lub narodowe dadzą się przeprowadzić tak dobrze przy wyjątkowo rozumnym absolutyzmie, jak przy wyjątkowo miarkującej się republice, ale jeżeli się z historią wskazanego jakiegoś narodu ma do czynienia, teoria ta nie znajdzie już zastosowania. Są formy łatwiejsze i są formy trudniejsze do urzeczywistnienia, niebezpieczniejsze i mniej niebezpieczne, są stadia rozwoju, które dopuszczają formę trudniejszą i są takie, które jej nie dopuszczają; stąd i wypadki, które społeczeństwu tę a nie inną formę wtłaczają, do niej go prowadzą, łatwiejszej i bezpieczniejszej go pozbawiają, oceniane być muszą zawsze w odniesieniu do jego wewnętrznego stanu, do możności zniesienia tej formy. Takim wypadkiem było przecięcie dynastycznego wątka Piastów, kontrakty z Ludwikiem, w wyższym zaś jeszcze stopniu – sprowadzenie Jagiellonów. Nie było narodu w Europie, któryby po stosunkowo tak krótkiej i niedostatecznej szkole przygotowawczej, jakiem było panowanie Kazimierza W-go, oddany co dopiero pod ojczymowską opiekę posuniętego trochę wyżej sąsiedniego organizmu (Węgier), powołanym został a raczej powołał sam siebie do tak ogromnego posłannictwa jak przyłączenie Litwy i Rusi. Trzeba było ludzi wychowanych w nie przebierającej w środkach, przedsiębiorczej, nie liczącej się z zasadami szkole Kazimierza W-go, aby idąc w ślad króla, depczącego dobrodziejstwa dynastyczności, przeprowadzić gwałtem i przemocą (nie liczącym się, jak widzieliśmy, z kanonicznym prawem), wybór księcia, podkopujący stanowczo dalsze, monarchiczne wychowanie kraju. Król barbarzyniec, nowochrzczeniec, pan ogromnej, dziedzicznie posiadanej przestrzeni, musiał wobec Polski chrześcijańskiej, wyżej cywilizowanej, w zasadzie już za kontraktem królów wybierającej, być stroną, mimo potęgi swojej słabszą, na nieskończone wyzyskiwanie narażoną – posiadaczem terytorium, którego granice na korzyść własną okroić usiłowano. Istota rządu w Polsce zmieniła się właściwie w funkcję nieustannego międzynarodowego traktowania, wśród którego zwyciężyć musiał i na drugi plan zepchnąć możnowładztwo świeckie, czynnik najbardziej świadomy siebie i swoich interesów, czynnik duchowieństwa, genialnego reprezentanta mający w Zbigniewie Oleśnickim. Zaledwie dokonane urządzenie stosunków wewnętrznych ulega stanowczemu przewrotowi; przemagające politycznie możnowładztwo duchowno-świeckie ciąży całą wagą na szlachcie w administracji i sądownictwie kraju, zajmuje stanowisko feudalnych panów XIII wieku wobec rzeszy mniejszych wasali; mieszczaństwo dopływem surowego materiału z szerokich krajów wschodnich podnosi się do niebyłej materialnej potęgi i buty; wędrówka kolonizacyjna zmienia stosunki agrarne i rzuca ludność w ruch na takie rozmiary niebywały. Jest to rozpoczęcie życia na nowo na zmienionych zupełnie warunkach, w którym czynnik monarchiczny, jako obcy, jako strona wobec strony (książę litewski wobec narodu polskiego) w przeciwieństwie do całego Zachodu a w analogii tylko do najbliższych państw sąsiednich: Czech i Węgier, zamiast do wzmocnienia i emancypacji, biegł do tego ograniczenia i ścieśnienia pola działania, z jakiego się na Zachodzie wydobywał. Stąd przywileje z końca XIV i XV wieku przypominają złotą bulę Andrzeja węgierskiego, i magna charta Jana” bez ziemi; stanowisko możnych rodów wobec króla i Litwy, aczkolwiek w innych formach – samodzielne wielkich wasali wobec średniowiecznego króla położenie. Rozprzestrzenienie widowni działania było połączone z koniecznym” cofnięciem się na polu normalnego rozwoju, inaugurowanego przez Kazimierza W-go. O ile przez przyzwanie obcego księcia żywiej poczuto się w świadomości narodowej, o tyle więcej tracono poczucia przynależności do wielkiego państwa, którego ten król był władcą. Psków i Nowogród nie obchodził Polaka – obchodził go Łuck i Włodzimierz; zamiast jednej polityki: królewskiej, która była,’ zarazem narodową, stają dwie: królewska, obejmująca całość interesów, narodowa, obejmująca tylko interesy polskie i wielokrotnie z królewską w sporze zostająca. Pan w zasadzie wszystkiego i wszystkich, król epoki piastowskiej, staje się stanem w epoce Jagiellońskiej, stanem o odrębnych, najobszerniejszych interesach, położenie jego zaś jest tym trudniejsze, że części państwa: Polska i Litwa, mają interesy wprost sprzeczne, że dla myśli wyższej, ogół ogarniającej nie ma on sług i wykonawców, nie ma doradców i urzędników. Za tym oryginalnym rozwojem królewskości, jako odrębnego stanu, idzie: rozwój senatu, jako potęgi polityczno-społecznej, stanu szlacheckiego, poczuwającego się do obrony partykularnego interesu ziem pojedynczych, konieczność zjazdów, sejmików i sejmu, jako areny „ nieustannego traktowania między sprzecznymi interesami, a wszystko to w uderzającym synchronizmie z wydobywaniem się na Zachodzie monarchii nowożytnej, opierającej się bądź na domowej królów potędze, bądź na zbrojnej sile zaciężnego wojska, bądź też na czynnej stanu miejskiego pomocy. Ten prąd rozpierających się i zabezpieczających interesów stanowych działa zaraźliwie nawet na dziedziczną Jagiellonów podstawę, na Litwę: domaga się ona i przyjmuje przywileje polskie, nie okazując nigdy i nigdzie chęci poprawienia i wzmocnienia stanowiska króla w Polsce.

Nie pojmujemy też wcale, jakim sposobem p. Bobrzyński, wyliczając zasługi Oleśnickiego, dochodzi i do tej, że on w narodzie pierwiastek władzy ukrzepił, że go politycznie wykształcił, a wśród wielkiego ruchu polityką swą wywołanego, wychował ludzi prawdziwie dojrzałych, głębokich myśli a stanowczych w działaniu, którzy rząd kraju w swoje ręce schwycili i poprowadzić zdołali. Nie może p. B. myśleć tutaj o nielicznych epigonach kierunku samegoż Zbigniewa, jak Jakub Sienieński i Długosz, których król ugiąć i obłaskawić potrafił; dziwno zaś, aby Kazimierza Jagiellończyka i jego otoczenie nazywać ludźmi wychowanymi przez Zbigniewa. Byłoby to ironią ? A przecież mowa widocznie o tych drganiach monarchicznej myśli, których państwo Jagiellonów za Kazimierza Jagiellończyka doznaje, a którym autor jedną z najwymowniejszych kart swego dzieła poświęca. Ogarnia tu wszakże p. B. zapał, który złym bywa doradcą. Zapał ten unosi go zbytnie w ocenieniu wartości tego monarchicznego prądu. Niezawodnie był Kazimierz Jagiellończyk niepospolitą postacią, o której Oleśnicki mógł powiedzieć : „Trafiła kosa na kamień”; postacią, która łącząc Polskę z Litwą w własnej osobie i przecinając do czasu spory między niemi, wygórowała politykę dynastyczną ponad partykularyzm obopólnych interesów, żelazną wytrwałością zwyciężała przeszkody, rozwijała całe bogactwo codziennych środków w walce wewnętrznej z sprzecznymi interesami, nad którymi rządziła, aby zadaniu zewnętrznemu podołać. Niezawodnie miał u boku swego ludzi, czerpiących w humanistycznych i prawniczych pojęciach Zachodu zasób rad śmiałych i bezwzględnych, którymi panu służyli i kariery się dorabiali, ludzi, którzy z opozycji sejmowej przechodzili w służbę królewskim widokom. Pomiędzy ludźmi tymi znajdowała się taka znakomitość, jak Jan Ostroróg, snujący program monarchii opartej na arystokracji urzędniczej, ostro od szlachty odłączonej. Ale fałszywym byłoby przypuszczenie , że arbitralność królewska zatrzymała bodaj na chwilą ową fatalną kolej, w jaką społeczność polska dostała się przez odłączenie interesu swego od interesu królewskiego, aby rósł za nią w narodzie prąd monarchiczny, objęcie interesów ogólnych, poślubienie dynastycznych celów. Przeciwnie: czas Kazimierza Jagiellończyka smutny pod tym względem wykazuje upadek: niezdarność i bezpłodność pospolitych ruszeń, przedsiębiorczość kondottierską nie wahającą się walczyć przeciw własnemu królowi, haniebne wyprawy: Kazimierza królewicza, Wrocławską, Jana Olbrachta przeciw Władysławowi, rozdrapanie dóbr królewskich na dostawę hufców, ściąganie interesów państwa pod plebiscyt szlacheckich sejmików. Wyznaje p. B., że Kazimierz Jagiellończyk organizatorem i ustawodawcą nie był; my powiemy więcej: powiemy, łagodząc z góry zarzut niezmierną powyżej wyłuszczoną trudnością jego położenia, że, podejmując kolejno wielkie zewnętrzne zadania, odpowiadające ogromowi państwa i grozie swego imienia w Europie, był dezorganizatorem i demoralizatorem, zostawiającym pod koniec życia spuściznę zawikłań i niebezpieczeństw, jakich żaden król w tym rozmiarze nie pozostawił następcom.

Poskramiając zapędy teokratyczne Oleśnickiego, poszedł aż do ujarzmienia, poterania i znikczemnienia kościoła, przez co tylko ściślejszy sojusz duchownego możnowładztwa ze świeckim sprowadził; odpychając myśl Ostroroga, aby stanąć na urzędniczej, twardo oddzielonej arystokracji, której mu zapewne przypadkowo nie podsuwano, znikczemniał i tę ostatnią, czyniąc ją dwulicową, bezmiernie łakomą, zaufania niegodną, skuteczną podporą być nie mogącą, demagogicznym knowaniom chętną ; prowincjonalizm szlachecki rozbudził i rozruszał, ale interesów szlachty nie zaspokoił, słusznym jej wymaganiom nie uczyni zadość. Cytowany przez p. B. Włodko z Domaborza wybornie go ilustruje, ale w inny sposób; ulega mu król nad miarę i uwalnia od wszelkiej odpowiedzialności bez zachowania godności królewskiej, gdy mu Włodko potrzebny i gdy się go obawia; przyciska go krwawą ręką, gdy się sposobność nadarzyła. Niezdrowym więc i nieorganicznym ten monarchizm Kazimierza Jagiellończyka; na jutro nie patrzy, byle dzisiejszą zaspokoił potrzebę; po-dziwienie budzić musi dla twardego, niczym nie strudzonego panującego, mierzącego corocznie ogromne przestrzenie kraju ze wschodu na zachód, z północy na południe, a przecież nigdy głębiej nie umiejącego zajrzeć w jego przyszłość. Divide et impera – było jedyną jego podręczną zasadą; wiara w nacisk osobisty jedyną siłą, i stąd nie potrzebuje p. B. uciekać się przy ustawie nieszawskiej: Nullas novas coustitutiones faciemus, neque bellum movebimus sine conventione terrestri in… instituenda – do sztucznego i nienaturalnego przypuszczenia, że ją panowie do kilkunastu naraz przywilejów ziemskich wcisnęli – gdyż tylko ciasny partykularyzm szlachecki mógł pożądać, król zaś pragnąć gorąco takiej ustawy. Wszakże w razie, jeżeli dygnitarze ziemscy byli jego powolnymi sługami, łatwiej im było służyć na uboczu, bez kontroli innych opozycyjnych senatorów przeprowadzeniem woli królewskiej przez wota szlachty; wszakże jeżeli byli w opozycji, zjeżdżający orator królewski mógł tak łatwo zużytkować nienawiść, którą ku możnowładcom szlachta żywiła, rzucić garść obietnic królewskich i szlachtę wbrew senatorom skłonić ku woli panującego. Inaczej było na sejmie, gdzie senat mógł stanąć zwartą falangą; gdzie propaganda króla między posłami (nielicznymi) miała współzawodnika w propagandzie senatorów; gdzie droga do wybrańców rycerskich bliższą była senatorom tychże stron, niż królowi; gdzie partykularne interesy oddzielały delegatów jednej ziemi od drugich, a moc instrukcji stawała się wszechpotężną.

Po tych uwagach inne zyskujemy tło dla dziejów Jana Olbrachta i Aleksandra, dziejów na przełomie historycznym stojących. Z znanego nam dobrze materiału czerpie p. B. swoje nowe o przebiegu wewnętrznych spraw w owych latach twierdzenia. Materiał ten, powołany w jego rozprawie w Ateneum drukowanej, o ile do Aleksandra jest prawie wyczerpującym, o tyle niedostatecznym do Jana Olbrachta, o którym zresztą Miechowita i Wapowski tak lakonicznie się wyrażają. Chętnie przecież na danych, jakie są, zgadzamy się, że Jan Olbracht był podobną do ojca naturą, gorętszą tylko i ryzykowniejszą, więcej na kartę naraz stawiającą. Wszedł na tron prawie przemocą; od sojuszu z bratem przeciwko ewentualnym buntom poddanych poczynał, zapewne nie bez przyczyny; obszernym ustawodawstwem r. 1496 mierzył ku jednemu tylko: ku wywołaniu ogromnego pospolitego ruszenia na wyprawę turecko-wołoską. Rzucił też masie szlacheckiej całą garść daleko sięgających koncesji; dał wszystko, czego na razie pożądać była mogła; przeprowadził je przez sejm nie inaczej zapewne, jak przez terroryzm tej szlachty, wywarty na senat: stanął na szlachcie, to nie podlega wątpliwości; to tylko jej podlega, czy na przyszłość przez sejm z senatorów i posłów złożony, zawsze tym samym sojuszem z szlachtą chciał przeprowadzać swoją wolę, czyli w wykonaniu jednej z rad Kallimachowych, których kilka przynajmniej musiało być przekazanych potomności tradycją autentyczną, chociażby reszta później urosła, w samych że konstytucjach 1496 r. zabezpieczał sobie rząd bez udziału senatu i posłów, tylko przy sejmikach prowincjonalnych[1]. Że tak jest, świadczyć się zdaje bardzo wymownie ściągnięcie przywilejów nieszawskich, w jeden ogólny : Nullas constitutiones faciemus, neque bellum movebimus, sine conventione communi in singulis terris instituenda – świadczy dalej oznaczenie skrupulatne miejsc tych sejmików, które wojnę uprzedzać i o potrzebach Rzeczypospolitej radzić miały; świadczy, że wyprawa 1497 niezawodnie na takich sejmikach ułożoną była, skoro o niej na sejmie 1496 mowy i wspomnienia niema. Przy tak obszernym i szczegółowym prawodawstwie 1496, ordynacja sejmu, taka jak w r. 1505 byłaby włączoną niechybnie, gdyby w intencjach króla była spoczywała. Nie sprzeciwia się temu zwoływanie przez Albrechta sejmów po klęsce bukowińskiej, która złamała i udaremniła jego plany i z pewnością wojny wewnętrznej z kimkolwiek bądź prowadzić nie pozwalała. Choćbyśmy zresztą nie poszli za dopiero co wypowiedzianą hipotezą: pozostanie zawsze jedno: pozostanie fakt, że król dwa najważniejsze punkty: wojnę i podatek na wojnę przerzucał po za centrum parlamentarne, na obwód prowincjonalnych zgromadzeń. Jeżeli też wśród ubóstwa źródeł, z przywileju mielnickiego 1501 będziemy wnioskować o rzekomych nadużyciach Jana Olbrachta przeciw możnowładztwu, – bo juścić przywilej mielnicki wyszedł z przykrych doświadczeń tegoż możnowładztwa bezpośrednio przedtem poczynionych, – to przypuścić musimy: 1) że Olbracht sądził dygnitarzy winnych bez senatorów i po za sejmem; 2) że nie dopuszczał apelacji ad dietam generałem od sądów in districtibus, jeżeli te pod jego prezydencją się odbywały; 3) że rozdawał dygnitarstwa i starostwa extraordinarie, bez wiedzy i dołożenia się panów. Przywilej mielnicki wychodzi zatem 2 ufności do Sejmu, a nieufności do króla – rzecz, którą p. B. przeoczył, a która dla dalszego przebiegu sprawy zanotowaną być winna.

Do unormowania sejmu, do oddania pod wątpliwe wota senatorów i posłów, tj. pod wota pewnej prawie opozycji pierwszych, niepewnej i zmiennej, coraz nowe żądania stawiającej przyjaźni drugich, nie mógł się spieszyć, musiał być do tego ciągnionym przez okoliczności, król Jan Olbracht. Praktykowały się wprawdzie sejmy od dawna ale Kazimierz Jagiellończyk doznawał na nich tylko przeszkód i opozycji; niepodobna też dowieść, aby miały za niego byt normalny w formie późniejszej, to jest z stałym udziałem posłów rycerskich. Najważniejsze i najkonieczniejsze uchwały podatkowe zapadały na zgromadzeniach prowincjonalnych w Korczynie i Kole. Mimo tego rzecz w Czechach, Węgrach i Polsce szła ku wszechwładzy sejmowania stanowego Już w r. 1499 po długich lat praktyce, zapisano w Czechach jako ustawę zasadniczą: Pro jure constitutum est: quod ad voces sive suffragia baronum et equestrium aitinet, ut se invicem conservarent iuxta privilegia et libertates antiquas: he voces ad quidcumque consentirent de re communi, id teneri debet. Z dodatkiem znaczącym: Si voces aliqui egrederentur et adversarentur tali consensui communi, talis eorum egressio non debet huic communi consensu in damnum esse. W Węgrzech bez wyraźnej ustawy szło wszystko ku burzliwym obradom i walkom zgromadzeń ustawodawczych w Hatvanie i na Rakoszu. Zawdzięczano ten niebezpieczny ruch polityczny: w Węgrzech i Czechach zarówno, wolnym elekcjom i wyborowi narodowych władców Macieja Korwina i Jerzego Podiebrada, w Czechach w szczególności zamieszce religijnej zrodzonej husytyzmem i rozbiciu społeczeństwa na katolików, kalikstynów i taborycki radykalizm. Towarzyszyły mu też same społeczne objawy: ujarzmienie miast i ujarzmienie ludu wiejskiego na korzyść szlachty. Zadania czeskich i węgierskich stanów uprzedzają lub równolegle idą z żądaniami podobnymi, stawianymi w Polsce. Tak żądanie ściągnięcia dóbr królewskich zastawnych zjawia się 1458 na sejmie w Peszcie (Kovackich: Vestigia comit. I, 300), 1471 przychodzi postanowienie corocznego odbywania sejmów, 1499 zapada w Czechach konstytucja o dobrach królewskich jednoznaczna z naszą 1504, r. 1519 przechodzi taż konstytucja w Węgrzech. Przez ciągłe stosunki prąd czesko-węgierski udzielał się Polsce nieustannie, prąd, którego wybitnym, charakterystycznym znamieniem było rozgraniczenie stanów, zepchnięcie jednych, zdobycie wpływu politycznego dla drugich, ograniczenie najwyższej władzy królewskiej, która utrzymywała je w równoważnej swoim interesom służbistości. W Niemczech epoka ta właśnie mijała, decentralizacja dobiegała kresu. Cesarz Maksymilian położył podwaliny potęgi domowej niezależnej od pomocy zuchwałych wasali, podnosił w Reichskammergerichce nowe ognisko wspólnych interesów: Czechy, Polską i Węgry wchodziły w mijające już stadium zachodnie: ograniczyły monarchię reprezentacją stanów, reprezentacją federacyjną rycerstwa ziem pojedynczych, podbijały niepolityczne stany pod bezpośrednią władzę politycznych i wkrótce też, bo w 29 lat prawie okazały się skutki fatalne tego pozostania za Zachodem: anarchia oddała Czechy i Węgry w ręce Austrii, Polska wypartą została z potężnego na zachodzie stanowiska, z dynastycznych XV wieku zdobyczy. Zasadniczym, ogromnym błędem p. B. jest nierozpoznanie tego położenia, jest mniemanie, wielokrotnie wypowiedziane, że to nowożytne, prawne państwo budziło się w Polsce na początku wieku XV-go, że Jagiellonowie popsuli sprawę, nie rozeznawszy znamion tego zjawiska, nie oceniwszy ducha obywatelskiego, który odprawiał urodziny swoje! Piękne to nowożytne, prawne państwo, które dawny kontrakt przywilejowy zastąpiło wrodzonym poczuciem wspierania ojczyzny swoją pracą, mieniem i krwią w naglącej potrzebie, poczuciem nie znającym żadnych granic, poczuciem miłości ojczyzny jak chce p. B., a gdzie przecież, ilekroć była mowa o podatku, podatek ten zależnym się stawał od przyjęcia niezliczonego rejestru artykułów, stawiających widzimisię jednego stanu i jednego interesu, gdzie przepadały po dwakroć reformy wojskowo-skarbowe Zygmunta I, jego kodyfikacja, gdzie nawet ordynacje pospolitego ruszenia do skutku przyjść nie mogły. Piękne nowożytne państwo, gdzie mówiono ciągle o prawach, które się miało wobec drugich stanów i o obowiązkach, których tamte inne stany niedopełniały a nie chciało się nigdy poczuwać do własnego obowiązku, gdzie odraczało się w nieskończoność potrzeby państwa, póki potrzebom stanu zadość uczynionym nie będzie, gdzie wreszcie miało się zawsze instrukcję, aby uszczuplać prawa drugich a brało się rzecz do braci jeżeli chodziło o zobowiązania obywatelskie. Zapewne, jest to proceder każdego parlamentaryzmu, bo każdy targuje budżetem na wojsko i polityczną przewagę państwa, reformy, których pragnie; ale przyznać należy, że ten, którym Polska, Węgry i Czechy uszczęśliwione zostały, miał swoje specjalne, średniowieczne naiwności i przychodził w mocno niepożądanej chwili, gdy nawet Anglia Henryków VII i VIII pozbywała się, ile można, niepożądanego doradcy! Przychodził, gdy wśród dźwigających się monarchizmów niebyło czasu na długie spory i obrady; gdy nie dozwalała go Turcja, przychodził, gdy wykształcenie szlachty polityczne było dalekim od tego, aby zadaniu podołać. Wszędzie w Europie z epoki stanowych interesów do epoki objęcia interesów państwa i społeczeństwa prowadziła droga przez monarchizm, mniej lub więcej absolutny, ścierający ostre kanty interesom stanów; u nas miało się to stać przez parlamentaryzm ? Przez poddanie się woli jednego przychodził Zachód do wolności; u nas przez uchwały tłumów miały stawać warunki państwa? Stało się tak, przyszło do tego. drogą którąśmy wyłuszczyli: drogą odgrodzenia od narodu królestwa i królewskości; ale skoro się stało, toć w ślad za Węgrami i Czechami, utopionymi w dynastycznym organizmie austriackim, musieliśmy i my rozsypać się w kupę słowiańskiego piasku, a stary Czacki, lamentujący nad ustawą 1505, zachował rację po dziś dzień, twierdząc, że z Aleksandrem i państwo ruszył podówczas paraliż!

Ale p. Bobrzyński pisze historię w niebywały dotąd sposób: on pisze ją na podstawie nieustannego ,,gdyby”, na podstawie planów politycznych, które panujący mieć byli powinni. Przypisawszy już Olbrachtowi dążenie do wywrotu, na podstawie przewodzenia szlachcie w sejmach – rzecz, jak staraliśmy się wykazać mocno wątpliwa – czyni Aleksandra świadomym fundatorem parlamentu opartego na ustawie: Nihil novil Walki za Aleksandra między Senatem i szlachtą toczonej, zwycięskim dla szlachty, dla samegoż króla korzystnym zamknięciem jest dla niego owa ustawa zasadnicza r. 1505. Przedstawiając w przywileju mielnickim 1501 apogeum możnowładztwa, w r. 1503 jego nieudałe rządy, w 1505 chce mieć jego pogrom i abdykację. Tylko że jak już wykazałem wyżej, możnowładczy przywilej mielnicki chce sejmu; tylko że rządy możnowładztwa r. 1502 wielce tracą z swojego królogromnego znaczenia, skoro na ich czele jest brat królewski, Fryderyk, kardynał, prymas i biskup krakowski; tylko że ustawa 1504 o nie szafowaniu dobrami królewskimi poddaje dalsze szafowanie uchwale Senatu na sejmie, tylko że consensus senatorów i posłów rycerskiego stanu był ograniczeniem króla przez dwa czynniki, które, jak praktyka okazała, kłóciły się między sobą o różne sprawy ale godziły łatwo, gdy szło o wspólne interesy; że miały te wspólne interesy; że między tymi czynnikami jeden, stanu rycerskiego, niedojrzały i zależny, obiecywał więcej nierównie poparcia opozycji możnowładczej, niż królowi. Zgodziwszy się nawet, że od r. 1501 do 1505 król nad możnowładztwem zwycięstwo odniósł, że ten ruch zwycięski był w związku z współczesne-mi gniewami króla na możnowładztwo litewskie, czymże było to zwycięstwo wobec ceny, za jaką odniesione zostało ? Incidit in Scyllam, qui vult evitare Charybdim, mógł sobie powiedzieć Aleksander, zgadzając się i łącząc raz na zawsze koronę z reprezentacją szlachecką, która tyle razy, za ojca jego zjeżdżała na zjazdy, aby mu w grubszy sposób nagadać to, co mu Senat mówił, która rekrutowała się z synków pańskich, karierowiczów, jak Zborowscy i podwojewodzych panów wojewodów, którą w 1548 roku jeszcze nazywano polewkami pańskimi! Daleko też prawdopodobniejszym jest, daleko zgodniejszym z położeniem, że ci sami, co występowali rozjemczo między królem i możnowładztwem litewskim, umieli także rozjemczo postąpić między szlachtą i sobą, rzucić jej wzorem czeskim 1499 ustawę: Nihil nom! i zbiór ustaw Jana Łaskiego, gdzie przywilej mielnicki miejsca już wprawdzie nie znalazł, ale znalazły wszystkie klejnoty wolności oprócz potwierdzenia praw Kazimierza Jagiellończyka z r. 1453, przeciwnego zarówno pańskim jak szlacheckim interesom. .

Ale p. B. pisząc historię, prowadzi ją sam, jak powiedziałem. Zgodził się za Aleksandra na Nihil novi, jako podstawę nowożytnego prawnego państwa, ma dla Zygmunta drogę, jakby go urzeczywistnić. A więc oczywiście nie inaczej, jak przez pokonanie możnowładczych przywilejów ustawami powszechnego dobra, równością dla wszystkich, przez stałe przywództwo szlachcie. Pracowitości w kierunku koniecznych reform nie może p. B. odmówić Zygmuntowi; ale Zygmunt „stateczny do zbytku, wzdrygał się przed sojuszem ze szlachtą, którą za żywioł niepewny, łatwo dający się bałamucić i niedojrzały uważał.” Więc pomimo, że przez tę szlachtę dwakroć ustawę wojskową a raz kodyfikację przeprowadzał, że przyszedł do przekonania ,,iż daremnym jest pracować dla tych, którzy swego interesu nie rozumieją” miał Zygmunt odwoływać się do szlachty a papa male informato ad papam melius informandum! Miał przeprowadzać, co było w jej interesie, a czego sama jako swój interes uznać nie chciała! Ciężkie zaiste pretensje, historycznie i politycznie niesprawiedliwe! Można żądać od króla, aby z gotowych żywiołów coś zrobił; aby zrobił coś z tych, które gotowymi i dojrzałymi nie są – trudno. Dojrzalszą niezawodnie od polskiej była szlachta czeska, a czemuż to nie utrzymał się monarchiczny przewrót 1523? Gwałtowniej niż w Polsce, z większą zaciętością walczyła w Węgrzech szlachta i możnowładztwo; nie brakło pierwszej na przewodzcy, jak Verböczy. Czemuż, gdy Verböczy stanął ze szlachtą na sejmie w Hatvan, taż szlachta zrzuciła go rok potem pod Rohosz i wzniosła Batorego, głowę możnowładzców? Czyliż podobnych objawów nie widzimy w Polsce? Szlachta na sejmie r. 1537 nienawidzi Bony, a nie chcąc Choińskigo, chce Gamrata; na rokoszu stoi za Kmitą przeciw Tarnowskiemu; przywódcami jej p. Marcin Zborowski i jemu podobni. Na dnie jej dążeń mogły być i były najrzeczywistsze potrzeby i najtrafniejsze pragnienia; w konstytucjach Zygmunta nie trudno wyliczyć całego szeregu artykułów, które im zadosyć czynią; ale wobec faktów nieustannego ulegania wpływom możnowładczym, czyli mógł Zygmunt uważać ją za co innego, jak za żywioł niepoczytalny i nie dający się obliczyć? Robił więc co mógł, z nią i bez niej; rad był nawet dowodom jej samodzielności, uznając kilkakrotnie posłów których bez udziału senatorów na prowincji obrała; poprawiał ustawy tyczące się sejmów i zabezpieczał posłów przed napaścią i gwałtem: więcej trudno od niego wymagać wobec żywiołu prawiącego niemowlęce pod Lwowem oracje ! Jakim sposobem miał zaś wstrzymać zapędy społeczne szlachty względem mieszczan i chłopów, zapędy, wobec których panowała jednozgodność możnowładztwa ze szlachtą, trudno by zapewne wskazać p. B. Co (str. 253) autor wiąże wyłącznie z panowaniem Zygmunta, działo się i za jego poprzedników. Robocizna była idącym w ślad za zachodem, stopniem agrarnego rozwoju wywołanym opuszczeniem kmiecych ról przez kolonizacją i występowaniem folwarcznego gospodarstwa, a una dies in septmana nie powinna była jeszcze p. B. doprowadzać do takiego oburzenia. Czyli posłowie miast nie bywali na sejmach Zygmunta I jest rzeczą tym wątpliwszą, że bywali jeszcze na sejmach za Zygmunta Augusta. Czy Zygmunt nic nie robił dla mieszczan i ich handlu, odpowie sprawa z Wrocławiem, liczne mieszczan w owym czasie przywileje, porządki miejskie ówczesne; czy mieszczanie nie czynili dla służby wojskowej; poświadczą wykazy wozów wojennych z czasów Zygmunta I. Prąd polonizacyjny i eksterminacyjny względem mieszczan, świadczy tylko o silnym wyrobieniu stanowej odrębności: nie miał król na to środka; mieszczanami jak wiadomo posługiwał się chętnie; profesorom mieszczańskiego przeważnie Uniwersytetu krakowskiego szlachectwo nadał…

Władowawszy na głowę Zygmunta odpowiedzialność przynajmniej częściową za adscriptio glebae chłopa i upadek mieszczanina, uwalnia p. B. szlachtę od odpowiedzialności za politykę, gdyż „biorąc się do załatwienia spraw socjalnych, pozostawiała ona chętnie politykę w ręku króla!” My jej tak łatwo od tej odpowiedzialności uwolnić nie możemy; musi ją, chcąc nie chcąc z królem podzielić. Podług stawu grobla, polityka podług środków. Podpisujemy się chętnie na żale autora, że Habsburgów puszczono do Czech i Węgier, że Albrechta, zamiast ostatecznie z zakonem już umierającym pokonać, sekularyzowano; mamy do tego faktu nie tylko polityczny ale i moralny wstręt – nie lubimy idyll chrześcijańskich w referatach Tomickiego – ale nie popełnimy tej niesprawiedliwości, aby zwycięzcę dwukrotnego pod Orszą, pod Obertynem, twórcę jakiej takiej potocznej obrony, króla dbałego o bezpieczeństwo kraju, uczynić wyłącznym kozłem ofiarnym za to, na co się tak wyraźnie rozterki wewnętrzne, targi o podatek, obojętność dla rzeczy publicznej, brak wyobrażenia lub nawet niewiara dziecinna w prawdziwość grożących niebezpieczeństw składały. O rycerskości złotego wieku, o gotowości do pospolitych ruszeń niema co podobno mówić: minęła ich epoka, nastała epoka zaciągów, których utrzymanie gdyby nie było zabiegliwości królewskiej, źle by podobno było wyszło na pieczołowitości sejmu. Zaciągi te bywały drobnymi wobec takich zadań wojennych i takiego obszaru, jakie miało państwo: nie mogły też dodawać królowi otuchy do polityki wielkiej, prowadziły do pokojowego usposobienia i do chudych, ba! szkodliwych ugód. Łatano też znaczenie państwa platoniczną dyplomacją ugodową, chciano być dobrze z Zachodem, aby podołać Wschodowi; utrzymywano magni nominis umbram, bo inaczej ani było można, ani się godziło, kiedy się nie miało środków za sobą.

Mimochodem oczyśćmy Zygmunta jeszcze z jednego zarzutu, wynalezionego nań przez p. Bobrzyńskiego. Zygmunt zaprowadził dożywotnie hetmaństwo, Zygmunt odjął starostom grodzkim siłę zbrojną, przez co stracili egzekutywę! Przyznamy się w pokorze ducha, że nic nie wiemy o sile zbrojnej, służącej do egzekutywy starostwom – wiemy o woźnych, którym od 1523 dla bezpieczeństwa jeden szlachcic miał towarzyszyć. Natomiast ustanowienie hetmanów wydaje się nam koniecznym i usprawiedliwionym od chwili, gdy król obronę potoczną ustanowić i z postępem sztuki wojowania za granicą liczyć się musiał. Atrybucje ich w tej epoce nie są ani tak szerokie ani tak jasno określone, jak się to stało później; nawet dożywotniość jest wątpliwą; wątpliwszym jeszcze początek urzędu za Zygmunta, który Mikołaja Kamienieckiego i Konst. Ostrogskiego w spadku po bracie odziedziczył[2].

Gorzej niż z Zygmuntem I, obszedł się autor z Zygmuntem Augustem. Podejrzewany o poetyczne raczej, niż historyczne pojmowanie jego postaci, nie myśli recenzent podejmować się jego apologii; wobec zagadnień poruszonych przez p. B. ma on ważniejsze sprawy przed sobą. Jak wszędzie tak i tutaj wszakże walka z autorem jest nie pomału trudną: faktów nie podaje, spostrzeżenia swoje grupuje w wypowiedziane prawie jednym tchem paragrafy, zmierzające do potępienia tego, co po stronie królewskiej zrobiono, a świetnego roztoczenia tego, co zdaniem jego zrobić należało. W tych wymownych ustępach graniczy trafność i prawdziwość przedstawienia pewnych wielkich kierunków ówczesnych, jak np. egzekucji praw o miedzę z prawdziwym lirycznym zaślepieniem, pochodzącym znowu z pewnych uprzedzeń i doktryn autora, które wniósł do historii. Nie można mu zarzucić np. żeby śladem Walerianów Krasińskich i Łukaszewiczów, jak go o to niesłusznie podejrzewano, w przejściu króla i państwa na inną wiarę, widział conditio sine qua non postawienia rządu w Polsce; dostrzega on trafnie, że nie w tej lub owej doktrynie religijnej, ale W ruchu religijnym XVI wieku tkwił punkt wyjścia do zbudowania silnych monarchii, w anglikańskiej Anglii i katolickiej Francji, w Szwecji czy Hiszpanii, w Danii czy Austrii. Widzi, że w Polsce rolniczej, spokojnej, niepochopnej do roztrząsania zagadnień teologicznych, do zaciekłości sporów religijnych, nie było przekonań dość wyrobionych (279), namiętności dosyć silnych, aby gwałtowne sprowadzić występy, aby spokój domowy i rolniczą gnuśność postawić na szalę wypadków : dotyka więc wybornie, trafnie, przenikająco rzeczywistego stanu rzeczy; chwyta przyczynę, dla czego ruch religijny nie doprowadził w Polsce do tego, do czego doprowadził gdzieindziej. Przecież, zamiast się trzymać z spokojem historyka tego wątku, zamiast badać, czego brakło do takich rezultatów po stronie narodu, jakie dążenia sparaliżowały ruchu religijnego gwałtowność, on szuka tylko ofiary, którą by mógł uczynić odpowiedzialną za to, że ten ruch był innym u nas, a innym zagranicą, dla czego do silnego rządu nie doprowadził, dla czego się nie zaostrzył aż do walki, a tą ofiarą jest mu znowu król, Zygmunt August. Ojciec odpowiada za niewczesny parlamentaryzm, syn odpowiada za przedwczesny, naleciały, powierzchowny, anarchizujący ruch religijny. Gdybyż przynajmniej podzielił winę i powiedział: Król i społeczeństwo, zgoda! ale dowodzić, że ostrej walki być nie mogło a od króla samego żądać, aby było to, co być nie mogło, to już zaprawdę liryzm polityczny w historii!

Stan rycerski popchnięty ustawą 1505 roku na pole politycznych zapasów, bardzo dużo potrzebował czasu, zanim się poczuł do samodzielności o tyle, aby bez inicjatywy senatorów a nawet odpychając tę inicjatywę, wystąpił z samodzielnymi dążeniami. Przyczyną główną tego powolnego dojrzewania, była wkorzeniona opozycja przeciw królowi, która z łatwością opozycyjnych sanatorów czyniła popularnymi; przyczyną drugą była wspólność interesów na wielu punktach z możnowładztwem, była nareszcie i ta ciągła fluktuacja, jaka między szlachtą a możnymi istniała i z szeregu szlachty dźwigała jednostki do areopagu możnych. Nie ustało to w całości i za Zygmunta Augusta : z początku jego panowania trzęsie jeszcze sejmami Kmita lub Tarnowski, łając królowi ustami posłów; później pozostają z szlachtą w żywym czuciu biskupi niechętni Rzymowi, jak Uchański, a w sprawach ekonomicznych i społecznych, w sprawie unii jako sprawie otwarcia Litwy kolonizacyjnemu ruchowi polskiemu, łączy możnowładztwo ze szlachtą tenże sam interes. Wszystko to wpływa łagodząco na przebieg sprawy, wszystko to sprawia, że obozy oba gotowe pogodzić się ze sobą, bądź przy układach religijnych, bądź przy owych, że się tak wyrazimy, międzynarodowych z Litwą. Dopiero ruch różnowierczy zaostrza niechęć stanów do siebie. Ruch różnowierczy, jak wszędzie, tak i w Polsce, szuka namiętnie przedmiotu skandalu i zaczepki, porusza społeczne żale i gorycze, stawia uboższego przeciw majętniejszemu, nie dygnitarza przeciwko dygnitarzom, wyrabia ludzi, którzy użycie bezwzględnego uderzania na drugich wyżej cenią nad wszelkie zaszczyty i godności. Rozpoczyna on od powszechnego przeciw duchowieństwu rozjątrzenia, które ogarnia zarówno szlachtę jak świecki senat, napełnia społeczeństwo terroryzmem popularnych nienawiści, narzuca mu hasła pewne, nietykalne i nieomylne, zagłusza wszelką opozycja, stawia kilku przywódców, obejmujących ster opinii. Takimi byli niezawodnie Rafał Leszczyński, Hieronim Ossoliński i najzacniejszy z nich Mikołaj Sienicki. Przez lat dziesięć (1555–1565) spotykamy solidarne koło poselskie, prowadzone przez tych ludzi. Nie trzeba dla tego mniemać, aby możnowładztwo ówczesne było inne, zasadniejsze, twardsze niż kiedykolwiek, a wiemy z pewnością, że duchowieństwo, z małymi wyjątkami, było mniej pochopne, niż kiedykolwiek do zadzierania z rozjątrzoną szlachtą; objawów gwałtownej anarchii nowych, niebywałych nie spotykamy innych, prócz wad sądownictwa, którym król jak mógł zaradzał; w epoce też nieobecności króla nie zdarzył się mimo gróźb szlachty w poselstwie 1560 r. ani jeden wypadek, któryby świadczył, że panowie wolą iść na szlachtę domagającą się egzekucji praw, niż na Turczyna, a szlachta posiekać ich pragnie. Cum grano salis zatem trzeba brać mowy diariuszów sejmowych o nierządzie i „upadzie koronnym”, cum grano salis rozpołowienie się społeczeństwa, którego możnowładcza część i szlachta schodziła się na jednych synodach, w tych samych zborach, w popieraniu tejże samej religijnej propagandy. Na próżno szukałbyś u nas możnowładców, katolików i zachowawców z zasady, a i nie podległych koryfeuszów szlacheckich, zawsze z wyjątkiem Sienickiego, znajdujemy w aktach archiwum wiedeńskiego, ulegających postronnym wpływom. Z dobrodziejstwem inwentarza trzeba przyjmować prozopopeje mówców; narzuconej doktrynie, raz przyjętym sposobom mówienia i powtarzania przypisać nie jedno, co na zgromadzeniach prawodawczych bardzo silnie występuje, a czego w życiu po za niemi w tejże sile i rozciągłości nie było. Tutaj przede wszystkim należy owa mniemana chęć wzmocnienia władzy królewskiej, o której tyleżkrotnie mówi p. B., owa gotowość stworzenia silnego rządu. Program egzekucyjny występuje przede wszystkim z domaganiem się uiszczenia praw i wolności, stawia pod tym tytułem rzeczy dawne i nowe, używa go jako opozycyjnego tarana przeciwko królowi i jego polityce zewnętrznej, odmawiając mu podatku i pomocy na cele zabezpieczenia państwa. Mowa o niebezpieczeństwach postronnych u panów posłów jest czczym frazesem; nie czują ich i nie boją się ich, bo powtarzają nieustannie : będzie wszystko dobrze, byle było recta consilia domi. Wołanie: „Nie mamy innego pana, jak waszą K. Mość i innego nie chcemy,” rodzi się z przyznanej na mocy edyktu wieluńskiego 1424 w roku 1550 jurysdykcji duchownym ; egzekucja dóbr koronnych wychodzi z chęci urzeczywistnienia przywileju ludwikowego, wedle którego szlachcic tylko dwa grosze poradlnego płacić powinien, a więc z idylli niepłacenia podatku. Gdy król w r. 1569 wnosi sprawy uporządkowania skarbu i wojska, posłom się „cnie” do domu; na sejmie 1570 już o tym mówić nie chcą. Szeroki program Modrzewskiego : powszechnego opodatkowania, założenia skarbu, zabezpieczenia granic ukrainnych, rozszerzenia zakresu zbrodni stanu, ustanowienia kary śmierci, podobnie jak poprawy losu włościan, nigdy nie wchodzi w polityczny program szlachecki. Nawet gdy w r. 1562/3 przechodzi egzekucja dóbr, któż, jeżeli nie komisarze szlacheccy godzą się na miękkie jej przeprowadzenie? gdzież powstaje myśl, aby znowu wszelkiej nagrody za zasługi nie wykluczać ? Gdy w roku 1565 król, godząc się na myśl instygatorów, cenzorów urzędnictwa, żąda wpływu na nominacje, szlachta żałuje mu tego wpływu i przy elekcji obstaje. Czyliż ten projekt zresztą świadczy o zdolności rządzenia i wyobrażeniu o rządzie? Zamiast udziału w nim przez propozycje urzędników, których by król mianował, zamiast usunięcia dożywotniości urzędów – projekt podzierania i oskarżania urzędników przez rządzonych a więc otwarcie źródła terroryzmu z dołu, kwasów i kłótni nieustannych!? Nie! jeżeli chodzi o pojęcia, czym rząd być powinien, znajdziemy je u obu sekretarzy Zygmunta Augusta: Górnickiego i Modrzewskiego, znajdujemy w propozycjach królewskich ; nie znajdziemy u sejmowego koła które umie rewidować prawa i przywileje cudze, umie od króla domagać się, aby w imię egzekucji obalał stanowisko duchowieństwa i możnych, ale realnych podstaw władzy postawić niezdolne.

Prawda – izba poselska domaga się centralizacji urzędniczej Litwy i Polski; rozumie, że czterech kanclerzy, czterech hetmanów, dwóch skarbników, dwóch wojsk być nie powinno. Czemu jednak, zająwszy to rozumne stanowisko w r. 1563/4 nie umie dotrwać na nim w 1569? czemu poprzestaje wówczas na przyłączeniu niektórych tylko województw? Bo p. Sienicki wyjątkowo rozumiał tę potrzebę unifikacji, a masa widziała tylko korzyści powiększenia i rozparcia się szeroko Korony; na tym też punkcie zadowolona, dalej rzeczy prowadzić nie chciała.

Można by natomiast przywieść kilka przykładów, jak oba obozy religijne skrzętnie pilnowały nie powiększania władzy królewskiej, w szczególności szlachecki. Gdy się zanosiło 1565, że duchowieństwo odstąpi królowi dziesięciny, szlachta wymogła konstytucję, aby król darowanych sobie rzeczy tylko ziemskim mógł dochodzić prawem. Gdy 1550 król zatwierdził edykt wieluński, i szlachta i możnowładztwo stanęło jednomyślnie przeciw temu dążeniu do absolutum dominium. Wolnej elekcji, układów z Cesarzem pilnowano najskrzętniej i publicznie o nie wytaczano sprawę.

Nie zmierzała więc szlachta tak potężnymi krokami do wzmocnienia władzy królewskiej i monarchii, jak się p. B. wydaje; nie otwierała królowi takich świetnych widoków, jakie w jego książce spotykamy. Widnokrąg jej nie był szerszym widnokręgiem króla. Miałże spieszyć się do zerwania z kościołem, do prezydowania rozmowom chrześcijańskim, do przewodnictwa sekciarskiemu ruchowi ten, który pamiętał, że po za tą rozgorączkowaną falą różnowierstwa, tkwi grunt katolicki, nie tylko w ludzie, ale i szlachcie samej; że znaczna część jego poddanych – wschodniego obrządku, wśród rozterek religijnych gotowa poruszyć się cała, szukając dla siebie innego ogniska? Miałże odepchnąć wiarę ojców i oprzeć się na najgorszej części episkopatu, która, ratując dziesięciny, gotową była zaprzeć się swojej wiary? Miałże wykonać co do litery program szlachecki, może wołając na pospolite ruszenie tych, w których dawno wygasł zapał wojenny, w szyszakach których, jak skarży się Kochanowski, „kwoki się gnieździły”? W sprawie Unii doprowadził król do federacji parlamentarnej i politycznej; nie doprowadził do administracyjnej, skarbowej i wojskowej centralizacji, to prawda; ale czy myślą jego przewodnią nie mogło być właśnie złożenie naprzód sejmu, w którym by element litewski i ruski, oba karniejsze i bardziej monarchiczne, posłużyły do przeprowadzenia reszty reformy, przede wszystkim reformy skarbowej? Czy sejmy za Batorego spokojniejsze i potulniejsze nie są dowodem, że wezwanie nowego elementu nadawało się królowi i mogło go rzeczywiście wesprzeć ? Przeszkodziła w zużytkowaniu tego obszerniejszego parlamentu śmierć Zygmuntowi Augustowi–sejm 1570, po nie uznanej przez króla Zgodzie Sandomierskiej, był bezowocnym – ależ o śmierć chyba Panu Bogu wytoczyć proces, ludzie za nią nie odpowiadają.. .. Czyliż nie wiemy zresztą, jak daleko szła opozycja możnych litewskich przeciw Unii w ogóle? czyliż trudno przypuścić, że ostatnie zatarcie śladów autonomii byłoby wywołało burze, których król na sumienie swoje brać nie mógł ? Czyliż nie układano rozerwania Unii, jaka była, z kandydatami tronu zaraz po śmierci ostatniego Jagiellona? Czyliż nareszcie, z ręką na sercu, możemy powiedzieć, że mamy w ręku wszystkie akta do wytoczenia procesu Zygmuntowi Augustowi o niepodjęcie wielkiej szlacheckiej rewolucji w wieku XVI ? Mamy niektóre akta szlacheckie, mamy kilka diariuszów sejmowych, mamy trochę relacji zagranicznych, przedstawiających króla jako skończonego gracza politycznego; mamy relacje Komendoniego, przedstawiające nam człowieka, miotanego boleściami i namiętnościami wieku. Za mało to, aby wytoczyć proces, osądzić i potępić, jak czyni p. Bobrzyński. Łudzą nieraz ogromnie pozory, można by z nim razem powiedzieć; a wobec niezmiernych interesów, wśród których poruszał się Zygmunt August, nie każde wahanie się jest słabością, nie każde odraczanie dojutrkowstwem, nie każda chwiejność dowodem braku charakteru, jak nie każde ryzyko bywa mądrością polityczną.

Szkoda, że p. B. nie wytoczył i drugiej części procesu: czemu Zygmunt August nie poszedł przeciw ruchowi, czemu krwawą ręką nie utłumił różnowierstwa? Przez zaniedbanie to naraził się na zarzut, że protestanckiej Polski odboleć nie może. A kto wie, czyli by zarzut ten drugi nie znalazł silniejszych argumentów dla siebie? W silnym sojuszu z Austrią, Rzymem i duchowieństwem zwrócić się przeciw ruchowi, pozbyć się sejmów określających władzę królewską, zawrzeć sojusz z możnowładztwem litewskim i polskim, wszak i to droga? Szedł nią król do 1562 r.; ale trudno mu odpowiadać za to, że zastał abdykujące z góry duchowieństwo, a możnowładztwo świeckie z szlachtą przeciw duchowieństwu złączone. Polityka jest używaniem czynników danych na największy pożytek, a najmniejszą szkodę politycznego celu. Król Jagiellon dla wyjątkowego swego międzynarodowego stanowiska miał użycie tych czynników niezmiernie utrudnionym: żaden nie obiecywał mu absolutnego poparcia, żaden zwycięskiego wyjścia; równoważenie ich stosunkowo najlepsze jeszcze dawało stanowisko. Ostatni z tego domu, przeczuwając bezpotomność swoją, nie zostawiając uporządkowanej monarchii w czasach tak burzliwych jak czasy burz religijnych, zostawił przynajmniej zaczątek stałego wojska w wojsku kwarcianym, podstawę dochodów królewskich w królewszczyznach, tradycją dyplomatyczną w zastępie posłów i sekretarzy swoich, skarb tykociński, który się przydał Batoremu, artylerią włoską z pod Pozwola i Radoszkowic, ziejącą ogniem w późniejszych zwycięskich wojnach, węzeł Unii nareszcie, który trzymał państwo dwa całe wieki. Geniusz byłby może zrobił więcej, ale zsyłanie geniuszów znowu do Pana Boga, jednego z niepoślednich wcale czynników historii, należy.

Jeżeli więc ruch religijny za Zygmunta Augusta nie doprowadził do pożądanego wzmocnienia państwa przez silną monarchią, jak doprowadził za granicą, nie stało się to z innej przyczyny, jak z tej, że ani w obozie katolickim, ani w obozie różnowierczym nie było dosyć zasadniczego zajątrzenia, dosyć energii żelaznej i nieubłaganej, aby przede wszystkim pożądać władzy po swojej stronie i środków do pokonania znienawidzonego nieprzyjaciela, że nad tym interesem górowały inne, paraliżujące ostrość walki, że było wiele wspólnych, które katolików z różnowiercami, możnowładzców ze szlachtą łączyły. Ale ruch religijny wpłynął nawet w kierunku wprost monarchii nieprzychylnym: wobec niepewności, kto po Zygmuncie Auguście bezpotomnym, panować będzie, ani katolicy, ani różnowiercy nie spieszyli się z wzmocnieniem stanowiska, na którym mógł zasiąść nieprzychylny ich wyznaniu. Różnowiercy, czując się mniejszością, dążyli do sposobu elekcji odpowiedniego interesom mniejszości; katolicy, licząc na tłumną większość, nie dopuszczali żadnego elekcji uporządkowania. Skoro ostatnie próby utrzymania steru politycznego dla różnowierców minęły, skoro upadł wybór przez posłów sejmowych i przywództwo świeckiego w bezkrólewiu – skoro Prymas zwyciężył Marszałka – dla obu stron najważniejszym zabezpieczeniem wyznania stała się wolność, stało się, ograniczenie króla, artykuły henrycjańskie, pacta conventa jak najdalej idące, podeptanie pierwiastku władzy. Miarą też, jak słabym w rzeczywistości był żywioł różnowierczy, jest jego nieznaczność, bezprogramowość, czczość w epoce bezkrólewia, jest jego zachowanie się po ucieczce Henryka, jest spadkobierca myśli tego stronnictwa, lubujący się w dialektyce a płytki i bez zasad Orzelski, jest błąkanina po różnych obozach jego wybitniejszych aktorów, jest bezprzykładne milczenie, które o nim w najbliższych zapanowało czasach, brak wszelkiego wątku, któryby po sobie w czasach Batorego i Zygmunta III zostawił. Stronnictwo, przekonane o potrzebie władzy silnej, rządu dostatecznego, nie zginęłoby tak bez śladu, nie roztopiło się tak w falach bezkrólewia, nie zginęło nie postrzeżone i nie zużytkowane przez ludzi takich, jak Batory. Duch publiczny, duch masy szlacheckiej znosił je do czasu, znosił dopóki się stawało wyrazem jego dążeń do egzekucji, unii, pokonania mieszczaństwa; ale nie przyjąwszy od niego zasad monarchicznych, które w nim samem były niezmiernie słabe, zmierził sobie łatwo jego sekciarską karność i przeszedł pod demagogiczne kierownictwo tych, co jak Zamoyski porwali go teoriami wolności. Tak ustawa 1505, ustawa zgubna, doprowadziła w końcu do elekcji virtim, artykułu de non praestanda obedientia i konfederacji, jako najwyższej formy, na którą się społeczeństwo, na krańcach cywilizacji zachodniej przedwcześnie wyrabiające zasadę wolności, zdobyło.

Czyliż przeto pogląd na dzieje nasze staje się pesymistyczniejszym nawet od poglądu p. B? Mniemamy, że nie. Pan B. każe nam żałować i wyrzekać bez miary na dwóch panujących, którzy nie pojęli swego położenia, jak on je po dwóch , wiekach pojmuje, nie stali się, z spokojnych i poważnych na ogromnej przestrzeni o sprzecznych interesach panujących dynastów, jakimiś Cromwellami czy Napoleonami, stającymi na czele ruchu o wątpliwej sile i wątpliwszych jeszcze szansach zwycięstwa. My twierdzimy, że dla tego ogromnego terytorium nie uderzyła podówczas jeszcze godzina takich rewolucji, nie przyszedł czas pozbywania się słabych, podupadłych podówczas, ale koniecznych żywiołów hierarchicznych zachodnich, jakimi było duchowieństwo i senat, i utopienia ich w masie szlacheckiej, której mała część tylko, chwilowo podniosła się drogą nowatorstwa religijnego do zbudowania religijno-politycznego programu przecenionej przez autora wartości. Pozbycie się takie nie byłoby się naprzód udało: hierarchia duchowna i możnowładztwo znalazłyby tysiące środków nie tylko ratunku ale groźnego dźwignięcia się do góry; gdyby się zaś było udało, byłoby sprowadziło nową, dorobkowiczowską hierarchię, gorszą stokroć od tej, której się pozbyło. Czyliż nawet bez tego przewrotu nie widzimy w następnych dziejach nieustannego podnoszenia się i upadania opartych na popularności możnowładztwa? Czyliż bywał między niemi gorszy gatunek, jak tych, którzy na aura populars wyrośli, że tu wspomnimy Zborowskich? Czyliż śmierć Zygmunta Augusta, zaszła po próbach takiego przewrotu, po radykalniejszej n. p. Unii, nie mogła sprowadzić zupełnego kataklizmu przy „politycznej” myśli tkwiącej tu i ówdzie, aby wezwać na tron Iwana Groźnego i usprawiedliwionym niebezpieczeństwem religijnym dążeniu takich Myszkowskich i innych do katolickiej Austrii?

Podziwia p. B. Batorego, i słusznie. Niechże mu wskaże ten bystry i energiczny król o cztery tylko lata odległy od śmierci Zygmunta Augusta, król przez szlachtę wzniesiony, król do którego polityczni doktrynerzy różnowierczy niechybnie też same przywiązywali nadzieje, co do Zygmunta Augusta, król, którego on zresztą tak dobrze rozumie i trafnie maluje – co trzeźwy, w polni sił wstający monarcha uważał za zbawienie i ratunek kraju? Zużytkowanie szlachty – ale do wojny! wytworzenie wśród wojny poczucia się przy królu i przy sztandarze narodu, wyrwanie jej . z politykomanii i ciągłych obrad, uporządkowanie sądownictwa, pognębienie lub wyzyskanie demagogów – ale zużytkowanie zarazem możnowładztwa szczególniej litewskiego , przywrócenie powagi duchownemu i świeckiemu senatowi, podniesienie religii panującej ! Można też sądzić ostro Zygmunta Augusta za jego zniewieściałą naturę, trzymającą go z dala od przedsięwzięć wojennych; można gniewać się, że dwóch wielkich wojsk pod Pozwolem i Radoszkowicami nie wyprowadził po za demonstrację; nie podobna, chociażby użytkując porównanie z Batorym, wytaczać mu procesu o nie przejście do różnowierców, skoro różnowierca Batory przeszedł z polityki do katolików, o nieoddanie się w ręce szlacheckiego ruchu, skoro wzniesiony nim na godność królewską książę siedmiogrodzki tak ostrożnie sobie z nim poczynał.

Dobiegamy kresu naszego zadania, nie myślimy albowiem równie obszernie traktować reszty książki p. B., która główne swoje nowe tezy wyczerpała z końcem panowania Zygmunta Augusta, a po chybionej „z winy tego króla” reformie, po skrystalizowaniu się Polski w Rzeczpospolitą z elekcyjnym królem, zapada w pesymizm polityczny, przedstawiający tylko różne fazy jednego, konsekwentnie rozwijającego się złego. Niezawodnie! forma r. 1572, jak o tym kilkakrotnie pisać mieliśmy sposobność, nosi na sobie wszystkie cechy państwa anachronistycznego, politycznie niemożebnego, wystawionego na zmienne polityki następujących po sobie panujących i na systematyczne działanie polityk ościennych, ku osłabieniu, opanowaniu, wreszcie ujarzmieniu państwa bez szkieletu i szpiku pacierzowego zmierzających. Forma ta, nadwerężana z konieczności przez każdego panującego, jeżeli chciał rządzić, budząca zatem ciągłą obawę absolutyzmu, podkopywała poczucie prawa, bo sam stróż prawa, król, musiał dawać zły przykład. Forma ta, stawiająca obywatelom niezmierne pokusy wyzyskiwiania rzeczy publicznej a nie powściągająca ich żadną karą, musiała podkopywać moralność publiczną, a więc dwa czynniki w wolnych organizmach nieskończenie ważne i nieodzowne. Wymagała dla stworzenia państwa prawdziwego, dla odrodzenia się, rzeczy najtrudniejszej: dobrowolnego, z przekonania pochodzącego wyzbycia się posiadanej wolności, rewolucji przeciwko sobie samemu, przeciw zakorzenionym głęboko przyzwyczajeniom, przeciwko miłości własnej…. gdy zaś to nie było możliwym, aż wtedy kiedy ostatnia groziła zagłada – doprowadziła społeczeństwo do stanu, jedynego w dziejach, stanu, gdzie rewolucja, konspiracja przeciw prawu obowiązującemu, objawiała się nieustannie u wyżyny społecznej, na tronie, konserwatyzm zaś na wielkim obwodzie ciała narodowego, coraz martwszy, zajadlejszy, bezrozumniejszy, z okiem wlepionym w zamachy tronu a ślepym na zewnętrzne niebezpieczeństwa.

Dwuwiekowe dzieje snują się też około tych zamachów na górze i odporu z dołu. W ocenieniu ich niejedną rzecz mielibyśmy autorowi do zarzucenia: unifikacja religijna Zygmunta III nie znalazła u niego względów, na jaki zasługiwała; mimochodem tylko dotknął polityki Jana Kazimierza i Ossolińskiego, niezawodnie bardzo mało szans mającej, ale jedynej, jaką nakazywał wzgląd na sąsiedztwo; przy ocenieniu zwrotu Sobieskiego ku Austrii nie pomniał, jakie było podówczas najgroźniejsze, najpilniejsze do usunięcia niebezpieczeństwo; przy ocenie Czartoryskich nie położył dosyć nacisku ani na ich niezwyczajną zręczność, ani na ich rzeczywiste cele, którymi nie było to, co im na str. 436 przypisuje. Ale lakoniczność autora, ku końcu książki coraz się zwiększająca, pozwala nam spieszyć do kilku uwag, które nam całość dzieła i jego epilog pt. „Zamknięcie” – nasuwa.

***

Powiedzieliśmy już powyżej jako o charakterystycznej stronie książki p. B., że wychodzi ona z studium specjalniejszego wieków XIV, XV i XVI, że ma niepoślednią zasługę pierwszego śmielszego przecięcia myślą historyczną drogi orientującej przez te wieki; że z tej drogi orientującej ogarnia całość, autorowi mniej specjalnie znaną. Poszliśmy za nim na jego grunt własny, a oddając co się należało trafnym spostrzeżeniom, które poczynił, staraliśmy się wykazać, że mu zabrakło innych niemniej ważnych, że w ocenieniu ustawy 1505 i ruchu egzekucji popadł albo w przesadę, albo na mylne drogi. „Zamknięcie”, które autor dał dziełu, zamknięcie, które ile przypuszczamy najwięcej narobiło hałasu, najwięcej burz na autora sprowadziło, zdaje się mimowolnym potwierdzeniem słuszności naszych uwag. Chciał w nim autor raz jeszcze całość ogarnąć, dojrzał z wyżyny rzeczy, których nie widział wprzódy; przecięta przezeń orientująca droga połamała mu się w linię krzywą, błędną; domieszał się z głębi serca pewien ton goryczy i boleści; konwulsyjnie nareszcie zwrócił się autor do czasów, które za lepsze, zdrowsze, rozumniejsze uważa i zakończył wezwaniem do nawiązania o ich tradycje, o dotrzymujący kroku pochód z rozwojem ludzkości.

Trzeba być bardzo płytkim lub nerwowo-rzewliwym, spazmatycznym umysłem, aby pod szamotaniem się myśli w tym „zamknięciu” p. Bobrzyńskiego nic nie zobaczyć, prócz chęci potępienia przeszłości, prócz bezwzględności jakiejś tężyzny umysłowej, która na nic nie patrząc, pragnie tylko dogodzić sobie wypowiedzeniem rzeczy śmiałych, bolesnych dla drugich a upokarzających dla pokolenia, wśród którego się stoi. Trzeba być bardzo powierzchownym, aby nie ocenić, że niepolityczność p. B. twardziej i ciężej mu przychodziła, niż ślizganie się po ubitych i gładkich kolejach politycznego przemilczania lub powtarzania utartych o naszej przeszłości frazesów. A chociaż i nam nie tajno, że zdania głoszone przez p. B. mogą ulec kolportowaniu przez żółtodziobów, obnoszących się bezmyślnie z każdą jaskrawą nowością, aby uchodzić za ludzi postępowych i bez przesądów, to mniemamy, że z tego ptactwa i tak pożytku niewiele, że wielka większość społeczeństwa nie przyjmie poglądów autora w tej jednostronności, z jaką je podaje; mamy zaś nadzieję, że umysły młodsze a głębsze, na których jedynie przyszłość lepsza oprzeć się może, nie stracą nic na tym „zaszarpaniu do trzewi” na tym krzyku boleści, który się z piersi autora wydobył, wyciągną z niego impuls do badania i pracy; praca zaś i badanie nie podadzą ich z pewnością w ślepą od p. B. lub kogokolwiek zależność.

  1. Bobrzyński w „Zamknięciu” a mianowicie w pierwszym jego ustępie kraje serce czytelnika obrazem bezprzykładnego upadku politycznego organizmu polskiego, odbiera zarazem wszelkie upiększenia , które bądź teoria republikańskiej wolności w Polsce się rozwijającej, bądź tolerancja religijna, którą mieliśmy dzisiejszy postęp świata wyprzedzić, dawała do niedawna temu przerażającemu obrazowi. Odpycha on pociechy, które uważa za sztuczne i fałszywe. W następnym ustępie lament jego rośnie w miarę, jak sobie przypomina, co się stało za granicą; uprzytomnia się wszakże uwagą, że ten zachód, ta zagranica miała jednak za sobą kilka wieków uprzedniego rozwoju, żeśmy go doganiali a nie dogonili; przypomina sobie nareszcie, że w chwili, gdy późniejsi rozwojem, doganialiśmy Europę „padło nam olbrzymie zadanie cywilizowania i kolonizacji niezmierzonych ruskich i litewskich obszarów.” Ach! gdyby tego zadania nie było ,,jakąż odmienną kolej przybrałby wewnętrzny nasz rozwój !” „Bez unii nie mogliśmy się ostać a unia nas wewnętrznie strawiła. Takie jest błędne koło naszego upadku.” Gdyby te uwagi zapisane” na 449 i 450 karcie dzieła p. Bobrzyńskiego, były mu przyświecały w ciągu pracy, gdyby był baczył, że spóźnienie się za zachodnią Europą nie było winą narodu, a objęcie zadania Wschodniego było jego historycznym przeznaczeniem i historyczną zasługą; gdyby, wykazując przeszkody jakie stawiało jedno i drugie, spostrzegł piętno wybitne dziejów tych, w których możność zorganizowania się w silne państwo fatalnie a raczej opatrznie miała się w odwrotnym stosunku do pracy cywilizacyjnej na wielkim wschodnim obszarze – byłby rzecz swoją niezawodnie napisał inaczej, jak ją napisał, bo nie byłby wprowadzał dramatycznego ale nieprawdziwego obrazu już…. już postawionego na stole jaja kolumbowego organizacji Polski, nie byłby podnosił do niesłychanego znaczenia środków i środeczków, które miały rozwiązać zagadkę, ale – zachował ten spokój, który płynie z głębokiego poczucia daremności i bezskuteczności tego, czemu się podstawna teza, główny wielki rysunek historycznego obrazu sprzeciwia. Byłby pamiętał, że aczkolwiek nadanie silnej formy treści wewnętrznej jakiegoś narodu jest rzeczą decydującą o trwałości jego politycznego istnienia, jest koniecznym środkiem jego działania, to przecież nie jest tak dalece jego celem, aby dla tego środka kiedykolwiek mógł treść poświęcić, a tą treścią są niezawodnie czynniki jego cywilizacji, prąd i kierunek, który ta cywilizacja przybiera. Wykrzyk p. B. o błędnym kole, jest małodusznością, która opłakuje bohatera ginącego w kampanii, tytuł do jego chwały i stanowiska w historii stanowiącej. Historia nie zna takich wykrzyków; przyzwyczajona ona do tragiczności treści cywilizacyjnych, które sobie silnych, zabezpieczających form nie zdobyły, i form, które z braku lub dla potworności treści swojej upadły, pamięta, że żadna forma, chociaż bardzo silna, nie okupi od konsekwencji, jakie pociąga za sobą brak lub niedostateczność pierwiastków moralnych, cywilizacyjnych, podobnie jak istnienie tych pierwiastków nie odkupi od zguby politycznej, gdy formy dostatecznej niema. Monarchia Bolesławów chwyciła gdzieś na drogach swoich przedhistorycznych silne formy frankońskiej monarchii drużynnej, a przecież nie uratowało to Polski od długich lat prac cywilizacyjnych okupionych słabością wewnętrzną. Historia musi też koniecznie stwierdzić, przypatrując się przebiegowi dziejów polskich, jak dalece istota pracy, w r. 1386 genialnie i opatrznie podjętej, stała w przeciwieństwie do dalszego normalnego rozwoju form silnych; jak główny jej przebieg: przetopienie społeczeństwa w jednostajną, tychże samych wierzeń, i tradycji i obyczaju masę, ogromem swoich rezultatów wewnętrznych, stanąć musiał w odwrotnym stosunku do zdobyczy, jakie dawać zwykł inny, ściśnięty na jednostajnym terytorium pracy społecznej kierunek; jak kolonizacja wiodła do bezmiernej wolności i decentralizacji a nawet do owej tolerancji religijnej, przypisywanej zwyczajnie tylko płytkości przekonań… Na co się tu przydać może : ,.gdyby ?” p. Bobrzyńskiego ? Chyba na to, aby nam odsłonić, że nie pojął najpierwszego, najważniejszego czynnika w myśleniu historycznym, czynnika owej niedoskonałości ludzkiej i społecznej, który nie pozwala nigdy dotrzeć do zupełnej równowagi treści i formy, porządkującej inteligencji i odmętu moralnych i materialnych pierwiastków składowych społeczeństwa, niedoskonałości, wypowiedzianej w starym przysłowiu: Nemo ante mortem beatus i w tym głosie: Homo es! brzmiącym za rydwanami tryumfatorów ziemi! Chyba na to, aby okazać, że nie pojął i drugiego czynnika w tym myśleniu: że twarde te walki o nie dającą się zdobyć równowagę podlegać muszą jakiemuś z góry określonemu, opatrznemu, moralnemu prawu, które tryumfatorowi daje to, czego nie ma pokonany a przecież w piersi pokonanego pozostawia to, czego braknie tryumfatorowi, a czego, chociażby najbardziej chciał, zbędnym i niepotrzebnym dla siebie uczynić nie może…
  2. Bobrzyński widocznie jednak uznaje potrzebę jakichś praw ogólnych, wielkich, rządzących masą historycznego objawu, a w ostatniej broszurce swojej : W imię prawdy dziejowej, z tego pragnienia wychodzi. Tylko, że go to pragnienie zaprowadza tam, gdzie ich nie znajdzie – możemy mu za to ręczyć. Nakreśliwszy mnóstwo elementarnych uwag o pisaniu historii, p. B. w najważniejszym ustępie swej pracy nie uznaje, aby historia była umiejętnością samą przez się: on każe jej wejść w najściślejszy związek z uczonymi, badającymi naturę państw i społeczeństw; badania te dopiero mogą stanowić podstawę i punkt wyjścia dla historii, historia zaś gromadzi dla nich nowy materiał i nieraz (!) ją swoimi spostrzeżeniami wzbogaca. Można doprawdy być wdzięcznym autorowi, którego recenzję się pisze, jeżeli w krótkich słowach przyznał się do błędu, który tłumaczy wybornie wszystkie ułomności jego książki i nadaje się wybornie, aby mu czarno na białym wykazać jego niehistoryczne wobec historii stanowisko.

Szukanie wielkich praw, poruszających historia, w celu osobnego ich zestawienia, jest przynajmniej tak dawnym, jak powstanie pojęcia ludzkości. Utworzyło ono różne rodzaje i systemy filozofii historii. Za smutnym upadkiem filozofii w XIX wieku, szukanie to przybrało inną formę: specjalności pewne, przypatrując się zawsze jednakiej, zawsze rosnącej i potężniejącej robocie historycznej, poczęły zniecierpliwione, niewiadomo czy jej ogromem, czy niezrozumiałością dla nich spokojnego, metodycznego jej procederu, wołać : Ba ! ależ wy nie macie żadnych praw ścisłych, określonych, jasnych, jak nauki matematyczne i przyrodnicze, toniecie w szczegółach; my wam te prawa zrobić, wyszukać musimy! Przyszli też: p. Buckie, wszystkowiedz i encyklopedysta, p. Draper fizjolog, p. Kolb statystyk, i poczęli robić prawa historii. Historia, pełna uszanowania dla filozofii historii, wobec płaczących nad jej nienaukowością wszystkowiedzów, przyrodników i statystyków, zachowała się obojętnie, nie odstępując od sposobu badania i przedstawienia rzeczy, jaki sobie wyrobiła. Dla czego? Nie dla czego innego zaiste, jak dla tego, że tę zaborczość wkraczania specjalności w swoją dziedzinę brać musiała za fałszywy apetyt, za niezrozumienie i brak szacunku dla specjalności własnej. Specjalnością tą jest: najgłębsze, najdokładniejsze, najlepiej rozliczne zagadnienia rozwiązujące przedstawienie mniejszego lub większego zakresu dziejów człowieka i społeczeństwa, na podstawie świadectw pozostałych, z sumiennością i absolutnym dążeniem do wydobycia faktycznej prawdy. Istota jej polega na syntezie, na konstrukcji, na odtworzeniu, graniczącym o miedzę z artystycznym odtworzeniem przedmiotu. Byłaby ona zatraconą, zwichniętą raz na zawsze, gdyby czy doktrynę jakąś filozoficzną, religijną lub polityczną, czyli pewne stadium innej nauki wzięła za swoją podstawę i punkt wyjścia, zabarwiła sobie wzrok jej szematami i systemem, szukała odpowiednich jej pojęciom pojęć, z całości objawów badanych tworzyła antologię dla jej poparcia i uzasadnienia. Jako odwieczne studium człowieka i społeczeństwa w czasie, stoi ona obok nauki o człowieku i społeczeństwie wobec warunków przyrody i młodszej jeszcze nauki o człowieku i społeczeństwie w warunkach obecności. Ani pierwsza (antropologia), ani druga (nauki polityczne i społeczne) jej metody nie mają, poszukiwań jej właściwych nie czynią: udają się do niej po przykłady i objaśnienia, jak ona się do nich po ich zdobycze udaje; pozostaje więc dla niej bezsporne, walne pole działania, na którym jej nikt nie zastąpi. Z natury swojej przedmiotem jej są zmienne koleje wszystkiego, a więc i zmienne koleje teorii naukowych; zmienność ta czyni ją nie ufniejszą i trzeźwiejszą od każdej nauki do krystalizacji w systemy dążącej; zmienność ta zarazem czyni ją między naukami tą, prawie znowu jedyną, co twardziej stoi przy wiekowych, doświadczeniem stwierdzonych, postulatach i aspiracjach ludzkiej natury, przy prawach moralnych, wielekroć objawionych wypadkami, przy pewnych eksperymentalnych pewnikach o naturze człowieka i społeczeństwa, które bieżąca umiejętność raz więcej, drugi raz mniej uwzględnia. Jako zdobywająca prawdy i prawa, a najmniej spiesząca się do ich usystematyzowania, do zamknięcia rachunku, który de facto zamkniętym nie zastał, jako nauka o jednej wielkiej niewiadomej, którą jest przyszłość i o drugiej, niemniej wielkiej, jaką jest początek historii, jest też historia pełną grozy i powagi regulatorką umysłowości ludzkiej, skłonnej do wołania: Eureka! chociaż jej tyle jeszcze do znalezienia i odkrycia pozo. staje, do przesądzenia tysięcy objawów, których nigdy nie domknęła, do codziennego : Non plus ultra ! któremu każdy następny dzień kłam zadaje.

Dwie sprzeczności żywota ludzkiego i społecznego zapewniają historii byt i uprawnienie tak długo trwające, jak długo trwa ludzkość: Nic nowego pod słońcem i Niema dwóch rzeczy dziejowych podobnych do siebie w biegu wieków. Pierwsza pozwala jej rozporządzać największym zasobem porównania i analogii, druga każdy wypadek podobny do innych, każe jej brać pod specjalne badanie. Jedna każe jej zbierać sumę doświadczeń, druga przestrzega przed stawianiem nieomylnych horoskopów. Jedna i druga czyniły z historii nauczycielkę polityki, szkołę rzeczywistego rozumu stanu pierwej, nim jakikolwiek polityk lub ekonomista zasiadł na katedrze; jedna i druga sprawiają, że nie jest zbędną i zbyteczną, chociaż istnieją gałęzie nauk, poświęcone badaniu natury i społeczeństwa.

U niej to badanie odbywa się inaczej, i dobrze, że się tak odbywa. Nie samo przeobrażenie się składów społecznych i form politycznych ją zajmuje, nie samo „rozwijanie się coraz wyżej władz i przymiotów ludzkich”; najdalszą ona może od głoszonych przez tłum pretensjonalnych uczonych teorii o bezwarunkowym postępie: wielkie dziedzictwa miewają się najczęściej w odwrotnym stosunku do indywidualnej tęgości i moralnej wartości spadkobierców. Ona stoi, dzisiaj prawie sama jedna, na straży humanitarnego na świat poglądu, który nie pozwala, aby ducha człowieczego podsumować pod prawa, zwierzęciem kierujące, w społeczeństwie widzieć ul pszczelny, tak a nie inaczej się rządzący, w dziejach jego – walkę sił brutalną, poddającą słabszego pod mocniejszego rządy; nie pozwala z losów i kolei jestestw moralnie odpowiedzialnych wytrącić sprawiedliwość i rząd Opatrzności. Musi ona utrzymywać ewidencję zagadek i tajemnic żywota człowieka i społeczeństwa i trzymać ją przed oczyma generacjom, zbyt skłonnym do rozumowego tłumaczenia wszystkiego, chociażby najtrywialniejszego, najmniej godnego człowieka i ludzkości. Pełni ona tym sposobem funkcję analogiczną, chociaż odwrotną astronomii materii, funkcję astronomii duchowego świata. Tamta, oparta na matematyce i prawach fizyki szuka i znajduje prawa, rządzące ogromem świata materii: ta, oparta na coraz głębszym przenikaniu przestworzy duchowej i dziejowej spuścizny wieków, stwierdza w nieskończoność istnienie praw moralnych, prawami fizycznymi wytłumaczyć się nie dających, rządzących tam, gdzie się zaczyna świadomość i wola ludzka i koniecznie za nimi idąca świadomość i wola Boża. Obie z jednego patrzą stanowiska – z ziemi tylko; obie czuć muszą, że inaczej wyglądałby wszechświat objęty przez nie z stanowiska innego; ale jak pierwsza wierzy w prawdziwość otaczającego ziemię świata materii, tak druga wierzyć musi w prawdziwość tego pierwiastku, świadomości i woli, z którym ma do czynienia; jak pierwsza przypuszcza materię dalej, niż sięga jej dalekowidz, tak druga świadomość i wolę w tęż samą bezbrzeżną przestrzeń posuwać i od najwyższej świadomości i woli zależną czynić musi. Jeżeli też monizm, przedwczesny, chorobowy, bo na kulcie materii polegający objaw dzisiejszy, idzie aż do przeczenia graniczników duchowego świata, jakimi są świadomość i wola, historia, cała na nich oparta, musi walczyć za dualizmem, walczyć tak długo, dopóki ów monizm nie wyjdzie z egipskich ciemności niestworzonej i nieświadomej materii, dopóki nie wliczy w skład wszechświata tego, co na mikrokosmie ziemi jest najwyższym objawem i pierwiastkiem, dopóki po szczeblach wielkości ludzkiej na polu inteligencji i moralności, nie pójdzie na powrót drogą ku najwyższej inteligencji i moralności – ku indywidualnemu Bogu….

Nie łudzimy się: szturm na historię nie jest przypadkowy.  Pytają ją o jej matematykę i geometrię, aby jej narzucić swoją. Otaczają ją ze wszech stron naukami o awanturniczych jak dotąd hipotezach, mającymi podważyć lub przynajmniej osłabić treść duchową, którą przynosiła światu. Ekstrawaganci lingwistyki słuchają głosu, który z zwierzęcego krzyku przeprowadził do ludzkiego słowa; ekstrawaganci archeologii historycznej szukają człowieka, najmniej niepodobnego do małpy. Prawdziwa zapamiętałość jedynej w świecie pychy – od goryla i szympansa, byle nie od Boga! Ekstrawaganci socjologii, wiodąc od dzikości pierwotnej do ponownego zdziczenia w maszynie, zatracającej ludzką wolność i indywidualność, radzi by, narzuciwszy swoją formułkę dziejom, zakryć dwa fakty: że protestowały one zawsze przeciwko zupełnemu utopieniu człowieka w materii i przeciwko zniszczeniu jego indywidualności w najdoskonalszym nawet organizmie politycznym. Szczęściem, historia nie potrzebuje się obawiać tych napaści, dopóki zachowa całe poczucie właściwej swojej treści, dopóki pomnieć będzie, że rozporządza dwudziestoma wiekami faktów, że istotą jej zadania jest zgłębienie tych faktów, a nie kondotierstwo w usługach innych umiejętności…

Źle też jak dotąd wypadły próby takiego wyzyskiwania historii. Hałasu więcej niż skutku przyniosło pracowite dzieło Buckla, barbaryzmy historyczne Drapera i Kolba, modernizmy Scherr’w, Hartpole-Leckych, Bastidów, Buchezów itp. Operacje te chirurgiczne miały leczyć chorego na brak praw i zasad pacjenta-nieostrożnym nożem dostały się między ukryte prawa i zasady, i zabiły chorego, przecinając organa życia. Broszura pana Bobrzyńskiego: „W imię prawdy dziejowej” przekonała nas, że mu laury tych reformatorów historii spać nie dały, że i on zapragnął być reformatorem nie tylko dziejów polskich, ale dziejów w ogóle. Nie szedł wprawdzie tak daleko, jak przyrodnicy, ale przyłączył się raczej do tych, którzy pewną doktrynę o społeczeństwie postanowili przeprowadzić przez historię pod ogólną dewizą, że bez oparcia się o nauki społeczne i polityczne historii skutecznie traktować nie można. Pozostał też tu o miedzę od starego Rousseau, który w Polsce zobaczył pożądany egzemplarz państwa, na kontrakcie społecznym opartego, z Wielhorskim, który mu na słowo uwierzył i przywrócenia praw dawnych Rzeczypospolitej żądał, z Lelewelem, który zakochawszy się w gminowładztwie, około myśli demokratycznej historię ustawił.

  1. Bobrzyński kocha się jak wiadomo w nowożytnym państwie, ujrzał w Polsce pewnej epoki dane na nie warunki i podał analogon Lelewela: Lelewel kreślił etapy upadku gmino-władztwa p. Bobrzyński – etapy upadku nowożytnego państwa w Polsce. I nic też nie zaszkodziło jego książce tak, jak ulubiona formuła o patriarchalizmie, patrymonializmie i państwie nowożytnym. Naginając do niej wewnętrzne stosunki, przesadził w charakterystyce księcia i społeczeństwa w epoce Bolesławów, wytrącił najwidoczniejsze ślady istniejących ciągle zasad prawa książęcego z epoki podziałów, zepchnął na drugi plan historii naczelny fakt przyłączenia Litwy i uprzywilejowanie powszechne, prowadzące społeczeństwo na zasadniczo różne tory rozwoju, wziął parlament trzech stanów (króla, senatu i szlachty) za porażkę stanowych interesów na rzecz ogólnego ducha obywatelskiego, za koniec patrymonializmu, gdy przecież ani patrymonializm, ani patriarchalizm do końca istnienia Rzeczypospolitej zupełnie z jej ustroju nie zniknął. Na drugi też znowu plan poszło mu zakończenie ostateczne procesu połączenia z Litwą i wszechwładztwo stanu szlacheckiego w konfederacjach bezkrólewia i powrocie władzy do narodu w ustawie de non praestanda obedientia. Formuła poprzekrawała mu historię tam, gdzie cięcie i oddzielenie było za późne lub przedwczesne; wzgląd ustawny na nią popchnął w głąb obrazu mnóstwo najważniejszych czynników wewnętrznych i zewnętrznych wypadków; nowość rzeczy okupioną została szkodą prawdy, która mu często o formule ulubionej zapominać każe.

Uchyliwszy na ubocze, na plan drugi najważniejsze działanie cywilizacyjne narodu – jego prąd kolonizacyjny na wschód, prąd niosący instytucje zachodnie, municypalność, oświatę, z drugiej zaś strony wysilenia trudnej obrony rozległej linii granicznej, widok zapasów o warunki państwa i udaremnienie ich postawił w tak jaskrawym świetle, niczym niezłagodzonym, winę społeczeństwa i ludzi pojedynczych tak wystopniował, że z najmniejszymi wyjątkami nikt tej winy, w takim rozmiarze przyjąć na siebie nie chce.

A przecież p. Bobrzyński nie jest pesumistyczniejszym od wielu historyków naszych. Owszem, całym jego dążeniem stworzyć dla nas przeszłość równorzędną z zachodnią Europą, przedstawić, że w wieku XV i XVI byliśmy jeszcze na równi z Zachodem i moglibyśmy byli pójść górą. Młodszość, kruchość naszej organizacji wspomina, ale rzadko tylko i bez nacisku. Nie chce jej jako usprawiedliwienia dopuścić, bo widzi młodsze jeszcze organizmy, dobiegające mety politycznych warunków W myśleniu tym popełnia znowu błąd; zapomina, że z Czechami i Węgrami byliśmy w istocie ostatnim kołem cywilizacyjnym, zatoczonym od zachodniego centrum, graniczącym a nawet przeciętym obwodem drugiego koła, zatoczonego od innego, wschodniego ogniska. Punkt ciężkości jego rozumowania historycznego polega w ciągu dzieła na popsuciu, zwichnięciu pewnej chwili zwrotowej, stanowczej, na nie rozwiązaniu problematu; moralna nauka żąda nawrotu do dawnej tradycji, podjęcia nierozwiązanego zadania. To nie pesymizm bezwzględny, to na pierwszy rzut oka nawet optymizm pewien, który, dziwimy się, że pozostał bez rozgłośniejszego echa…. Ale wytłumaczenie tej obojętności łatwe i przyznać należy, dobrze świadczące o instynkcie społeczeństwa. P. Bobrzyński pokazał nam jasny punkt w odległej przeszłości – powiedział nam: Fuimus Troes; ale zatarł, zaprzepaścił z ostatnich wieków bytu wszelkie realne przedmioty, pieczołowitości i obrony naszej godne. Mamy dążyć do wielkich tradycji formy i ładu…. dla czego? Poświęciliśmy, nie bez ciężkiej naszej winy, formę treści, doszliśmy tą drogą do anarchii i upadku ostatecznego; ale po cóż nam ratunek formy, jeżeli nam treści nie uwidocznią? To przyczyna, dla czego optymizm p. B. nie przydał się, dla czego książka jego, co poniekąd jest jej najcięższą winą, może w pewnych kołach obudzić skutek przeciwny założeniu: odepchnięcie nerwowe tych upomnień zbawczych i koniecznych, jakie historia stosowała do społeczeństwa, wykazując mu olbrzymie braki i wady, które się stały jego upadku powodem. Takie upomnienie, taką prawdę bezwzględną, z głębi sumienia każdego historyka płynącą, wypowiedział p. B. na str. 447, mówiąc: ,,Jakiekolwiek byśmy też dzisiaj naszego upadku wydobywali przyczyny, czy to ucisk ludu przez szlachtę, czy poniżenie miast, czy rozstrój moralny i przyćmienie inteligencji, wszystko to będą tylko podrzędne zjawiska, które gdzie indziej w gorszym nieraz występowały świetle, ale żadnego narodu nie przyprawiły o utratę politycznego bytu. Wszędzie bowiem gdzie indziej istniał rząd, który dostrzegłszy złego, prędzej lub później je naprawiał lub zmniejszał. U nas jednych brakło tego uzdrawiającego czynnika, brakło rządu, któryby w chwili stanowczej chociażby stargane siły około siebie skupił i jednolity kierunek im nadał.” Ta niezawodna prawda wszakże, nabiera dopiero w połączeniu z innymi tego, co byśmy nazwali kategorycznym względem społeczeństwa imperatywem. Odpowiedzialność za niedopełnienie, za nie zdobycie warunku owej formy zewnętrznej, maleje w odniesieniu do przeszłości ze względów : 1) na niezmierną trudność terytorialnego położenia; 2) na niedostateczność szkoły historycznej; 3) na wielkość cywilizacyjnego zadania – zwiększa się w odniesieniu do przyszłości ze względu: 1) na bezprzykładne w dziejach doświadczenie; 2) na treść cywilizacyjną zdobytą i przechowaną. Do rozpaczy przeszłość nas doprowadzać nie powinna : byliśmy młodym, nad przygotowanie i możność wielkim zadaniem obarczonym narodem: w zakresie tego zadania uczyniliśmy wiele; rezultaty tej pracy stoją dotąd i stać będą; forma najzgubniejsza, najniemoźliwsza, najniepraktyczniejsza, jakąśmy sobie ostatecznie dali, psuła nas, ale nie zepsuła ostatecznie; jest ona świadectwem naszej niedojrzałości ówczesnej, ale zarazem wytłumaczeniem mnóstwa złego, które z sobą fatalnie niosła, którym następne wieki truła i zarażała, a przecież nie-struła i nie zaraziła do reszty. Wyzbyć się trucizny tą formą zaszczepionej, zbadać, gdzie ona w krwi i sokach naszych pozostała, jakie przeobrażenia odbyła w dziejach naszego ostatniego istnienia, co wpływało na. jej utrwalenie, a zarazem na coraz nowe, coraz gorsze kataklizmy i upadki, na coraz większe kapitału odziedziczonego roztracenie, rozpoznać, co utrzymywało, co zabezpieczało jeszcze, co przyczyniało sił nawet, pociągnąć granicę między dozwolonym w imię obowiązku bytu, a niedozwolonym – oto, na czym polegałoby na dzisiaj poczucie się do odpowiedzialności za przeszłość, jej ekspiacja. Jest to obszerne, głębokie, najważniejsze studium, na które zdobywać się powinno społeczeństwo i jego mistrze nauki i słowa. Na rząd kazać mu się zdobywać – byłoby chyba ironią…. Ale to pewna, że każda treść cywilizacyjna, która przez brak rządu narażoną została na zgubę, musi w głębiach własnych odrobić wszelkie moralne skutki, w które ją wprawiło zdeptanie wielkiego prawa społecznego istnienia: anarchiczność; musi się sama, w niezależności od czynników zewnętrznych, odanarchizować, musi się zgodzić, jak człowiek, do harmonii z samym sobą przychodzący, na najmniejszą ale najważniejszą sumę tej treści swojej, której odstąpić nie może na główne zarysy środków, musi wyrobić karność w sobie, nie przy idei tylko, ale jej przedstawicielach. Brak poczucia rządu jest brakiem poczucia się – nie w idei – ale w formach idei : u nas dochodził on do liberum veto i do zgubniejszego jeszcze liberum conspiro, do zaczynania społeczeństwa od jednostki, narzucającej się na przewodnika uznającym i nie uznającym. Wyzdrowienie z tych śmiertelnych chorób rozpoczynać się musi od poczucia się w jednolitym, rządnym, roztropnym, ufnością do godnych ufności prowadzonym, z rzeczywistością się rachującym, treści swojej cywilizacyjnej pilnującym społeczeństwie.

  1. Bobrzyński przypomina nam w końcu dzieła, że ,,umysł polski obejmował niegdyś szersze poglądy, że nie trzeba w myślach i dążeniach swoich cofać się, ale równym iść krokiem z rozwojem ludzkości.” My idziemy dalej od niego: twierdzimy że trzeba niejedno rekapitulować, zyskać, nauczyć się, czegośmy się dotąd nie nauczyli, cośmy zaniedbali, nie trzeba zaś brać wszystkiego, co rozwój ludzkości przynosi. Do pociech, jakie daje historia,. należy i ta niepoślednia, że narody i organizmy polityczne z apogeum, na które je wyprowadziła dzielność wewnętrzna i rozum, staczają się, wskutek pewnych faz rozwoju, wydających się postępem, będących zaś w rzeczywistości upadkiem; że inne, umiejące krytyczniej rozeznać ziarno od plewy, czasem dla tego, że ich los do tego zmusił, wybierają tymczasem ziarna. Z tego ziarna wstają rośliny zdrowe i krzepkie na dnie przekwitu innych narodów. Więc nie bezwzględne kroczenie za rozwojem ludzkości, ale rozumne wyrabianie sił i żywiołów, które stwierdziły swoją żywotność i dzielność… Więc nie lekkie chwytanie się ostateczności i hipotetyczności, ale twardy pokarm nauki; więc nie uniwersalne doktryny zbawcze, ale nabycie mozolne wiedzy o środkach i warunkach materialnego i moralnego dźwignięcia się, nade wszystko zaś – ostrożność w nie pozbywaniu się rzeczywistych, wiekami wyrobionych sił dla teorii bez jutra.

Niezawodnie umysł polski obejmował niegdyś szersze poglądy, niż je może obejmować dzisiaj. Każdą pracę, rozszerzającą widnokrąg jego, otwierającą te szersze poglądy, winien przyjmować wdzięcznym sercem, jako wzbogacenie i wzmocnienie. Tylko że w coraz pełniejszym poczuciu i świadomości, czym był, a czym jest, nie mogąc dowolnie nawiązać dążeń lepszych tam, gdzie one się w przeszłości urwały, nie może też odbywać ryzykownych salto mortale: musi, zachowując i rozwijając to, co ma, co mu z owoców cywilizacji pozostało, starać się o zdobycie warunków, których albo nie miał wcale, albo miał w przelotnej tylko chwili, w niedoskonałej formie, a które mimo tego są dla niego koniecznymi działem z góry: że autor mimowiednie prawie zdążał raczej do historii prawa i państwa w Polsce, a nie do „Dziejów Polski” – ale przypiszę także pewnemu, nie jemu tylko, ale wielu najzdolniejszym piórom, właściwemu dążeniu do przesady i jaskrawości. Tłumaczyć się ono daje tak łatwo: mamy wody, wody i wody tak wiele, tak wiele konwencjonalnego ślizgania się po wyjeżdżonych i utartych już kolejach myśli, tak wiele używania i nadużywania starych frazesów, tyle posługiwania się Gradus ad Parnassum naszej świetnej poetycznej epoki, że mimo woli umysły, wychodzące z surowszych studiów, samotnego i samodzielnego rozumowania, wychodzą na arenę w usposobieniu odpornym polemicznym, nieledwie, powiedziałbym – do pewnej przekory posuniętym… Bądź co bądź, spodziewać się należy, że książka p. Bobrzyńskiego, tak dla inicjatywy naukowej, jaką wzięła w najważniejszych kwestiach historycznych XV i XVI wieku, jak dla bezwzględności i odwagi, z jaką odsłoniła przyczynę wewnętrzną upadku państwa polskiego, znajdzie w końcu to uznanie, które się nadzwyczajnej zdolności, młodej energii i krytycznie wziętym zdobyczom jego należy.

***

Skończyliśmy rzecz naszą o książce p. Bobrzyńskiego. Staraliśmy się wykazać, co dodatniego, a co ujemnego w sobie mieści i prawie wszędzie, mimo woli, przyszło nam ganić i chwalić współcześnie, prawie jedne i też same rzeczy; przyszło nam spierać się z zapatrywaniami, które najczęściej, do pewnej miary, były naszymi własnymi. W dwóch tylko punktach musieliśmy zasadniczo stanąć przeciw autorowi: raz – o posunięcie na drugi plan faktów pierwszorzędnego znaczenia, zmieniających cały tok historii; drugi raz – o jego pojęcie o historii, w broszurze : „W imię prawdy dziejowej” wypowiedziane. Ale, że pomimo zgody na wiele rzeczy, przecież w ciągłym prawie żyć musieliśmy sporze, ciągle targować się o koloryt, o sposób grupowania wypadków, o zbytnie jaskrawości, czemuż to z mego stanowiska przypisać muszę? W pierwszej linii przypisuję to zapewne walnej różnicy pojmowania historii i punktu wyjścia; temu, co już wypowiedziałem z góry: że autor mimowiednie prawie zdążał raczej do historii prawa i państwa w Polsce, a nie do „Dziejów Polski” – ale przypiszę także pewnemu, nie jemu tylko, ale wielu najzdolniejszym piórom, właściwemu dążeniu do przesady i jaskrawości. Tłumaczyć się ono daje tak łatwo: mamy wody, wody i wody tak wiele, tak wiele konwencjonalnego ślizgania się po wyjeżdżonych i utartych już kolejach myśli, tak wiele używania i nadużywania starych frazesów, tyle posługiwania się Gradus ad Parnassum naszej świetnej poetycznej epoki, że mimo woli umysły, wychodzące z surowszych studiów, samotnego i samodzielnego rozumowania, wychodzą na arenę w usposobieniu odpornym polemicznym, nieledwie, powiedziałbym – do pewnej przekory posuniętym… Bądź co bądź, spodziewać się należy, że książka p. Bobrzyńskiego, tak dla inicjatywy naukowej, jaką wzięła w najważniejszych kwestiach historycznych XV i XVI wieku, jak dla bezwzględności i odwagi, z jaką odsłoniła przyczynę wewnętrzną upadku państwa polskiego, znajdzie w końcu to uznanie, które się nadzwyczajnej zdolności, młodej energii i krytycznie wziętym zdobyczom jego należy.

  1. Szujski.

[1] Toż samo przeniesienie wagi interesów na sejmiki prowincjonalne przeszło w Czechach na sejmie 24 Lutego 1494 (Palacky t. V 412).

[2] Const. conv. gen. Lublin. 1506 (Mss. z Metryki) Campiductores duos generales Nicolaum de Camyenyecz palatinum Sandom et Stanislaum de Chodecz Marshalcum Regni-nostri. Kuszenie ziem należy wedle tej konstytucji, jak bywało zawsze, podobnie jak komenda w hufcu ziemi, do Kasztelanów.