Roman Dmowski

Koniec legendy

(Koniec legendy, [w:] Upadek myśli konserwatywnej, Częstochowa 1938)

I

LIKWIDACJA MORALNA SZKOŁY KRAKOWSKIEJ

„Abstrakcyjne, doktrynerskie spory o najsubtelniejsze zagadnienia z przeszłości i przyszłości narodu ustąpią miejsca rozprawom o problematach żywotnych, widzialnych dla każdego…”

„Czas”, nr 251 (21 września 1905 r.)

Słowa powyższe, wypisane w organie krakowskiego konserwatyzmu, są ważnym politycznym wypadkiem.

Przed laty jeszcze dziesięciu byłyby one na tym miejscu zjawiskiem niezrozumiałym, a właściwie niemożliwym. Dziś nie dziwią nas wcale i stanowią dla nas publiczne wyznanie tego, o czym dawnośmy wiedzieli. Są one wyparciem się mistrzów ze strony uczniów, wyparciem się może uczynionym mimo woli w pośpiechu dziennikarskim, ale ogromnie brutalnym w swej szczerości.

Leżący od lat w grobie autor Teki Stańczyka nie ma już co prawda głosu, ale nie zamilkł przecie ten, co kazał narodowi „z doświadczeń i rozmyślań”, ani nie uważa swej kariery politycznej za zamkniętą twórca Dziejów Polski w zarysie, tej cudownie zastosowanej do celów politycznych książki historycznej…

Założyciele szkoły krakowskiej całe swoje moralne stanowisko w społeczeństwie zaczerpnęli z wszczęcia „abstrakcyjnego, doktrynerskiego sporu o najsubtelniejsze zagadnienia z przeszłości i przyszłości narodu”, cały ich program, jak twierdzili, był oparty na głębokiej historiozofii, przez wszystkie dyskusje stronnictwa przewijała się historyczna doktryna, której używano i nadużywano przy każdej sposobności.

Cóż robili i na czym, jeżeli nie na „sporach o zagadnienia z przeszłości i przyszłości narodu”, wyrośli: Szujski, Tarnowski, Koźmian, Bobrzyński i inne filary szkoły?… I oto dzisiaj, z ich własnej niegdyś kazalnicy padły słowa lekceważenia ich „abstrakcyjnego doktrynerstwa”, któremu przeciwstawiono „problematy żywotne, widzialne dla każdego”. Uczniowie, protegowani, spadkobiercy wpływów, stanowisk i korzyści oświadczają, że nie chcą się bawić w owe spory, że dla nich istnieją tylko rzeczy „widzialne dla każdego”, „dające się obliczyć i zmierzyć”.

Nie możemy mieć nic przeciw takiemu postawieniu rzeczy. W pracy politycznej narodu, ludzie nie biorący udziału w sporach zasadniczych, ale zajmujący się jedynie rozwiązywaniem „widzialnych dla każdego problematów”, są bardzo potrzebni, nawet ich potrzeba o wiele więcej, niż badaczy owych „najsubtelniejszych zagadnień”. Dobra ekonomia nie pozwoliłaby żadnego z nich odepchnąć tam, gdzie idzie o rozwiązywanie żywotnych problematów, jeżeliby się tylko okazał istotnym w danej dziedzinie znawcą.

Ale takie postawienie rzeczy oznacza najwyraźniejszą i ostateczną likwidację moralną i umysłową szkoły krakowskiej czyli tzw. stańczykowstwa.

Stańczycy oparli byli całe swoje moralne stanowisko w narodzie i cały swój wpływ polityczny – nie tylko w Galicji, ale i w innych dzielnicach, zwłaszcza w zaborze rosyjskim, gdzie się pod ich natchnieniami narodzili ugodowcy – na tym, iż zdołali przekonać poważne koła społeczeństwa, że zgłębili istotę narodowej przeszłości, zrozumieli najgłówniejsze przyczyny upadku ojczyzny i odkryli najwłaściwsze drogi, jeżeli nie do podźwignięcia jej, to przynajmniej do uchronienia od ostatecznej zagłady. Jeżeli dzisiaj z łamów „Czasu”, który przemawia zarówno w imieniu konserwatystów krakowskich, jak i ugodowców Królestwa, słyszymy zdanie, że zagadnienia przeszłości i przyszłości narodu to abstrakcja i doktrynerstwo, to musi to znaczyć co najmniej, że ci, w których imieniu pismo przemawia, nie mają wcale ochoty, ani nie poczuwają się do obowiązku obrony podstawowych założeń krakowskiej szkoły. Szkoła nie posiadająca obrońców jest jak twierdza, z której załoga wymaszerowała: nie potrzeba jej brać szturmem, bo jej rola należy już do przeszłości.

Mógłby ktoś zarzucić, że jest to uczepienie się jednego zdania w dzienniku: gdybyśmy zechcieli brać literalnie każde zdanie w robionym pośpiesznie a nie zawsze z uwagą piśmie codziennym, daleko by nas to zaprowadziło. Prawda. Jestem nawet pewien, że gdyby autor artykułu w organie krakowskim zastanowił się dobrze nad głębszym znaczeniem taktycznym przytoczonego ustępu, skreśliłby go niezawodnie, a tym bardziej skreśliłby mu go każdy z tzw. „starych stańczyków”, gdyby artykuł cenzurował. Ale słowa te są tylko mimowolnym zadokumentowaniem od szeregu lat dla wszystkich widocznego faktu: wszelka krytyka założeń stańczykowskiej szkoły, wszelkie twierdzenia, usuwające jej grunt spod nóg najoczywiściej, spotykają się od dawna ze strony jej spadkobierców z milczeniem. Obóz, do którego należę, a który zwalczał założenia stańczykowskie, jako z gruntu fałszywe, w odpowiedzi miast argumentów spotykał się z tanimi frazesami lub, co gorzej, z insynuacjami i oskarżeniami, uwłaczającymi nieraz czci ludzi i stronnictwa. Nie było sposobu sprowadzić epigonów krakowskiej szkoły na grunt sporu zasadniczego. A nie jest wcale trafem, że słowa przytoczone padły właśnie dziś, kiedy zamykamy w zaborze rosyjskim półtoraroczny okres życia, w którym dzień za dniem przynosił fakty, wykazujące jasno jak na dłoni nicość teorii politycznych, stanowiących umysłową i moralną legitymację krakowskich konserwatystów i warszawskich ugodowców. Jakby w przewidywaniu, że teraz będą powołani do wypowiedzenia się o owych faktach ze swego zasadniczego stanowiska, kierownicy krakowskiego organu z góry odpowiadają, że ich obchodzą tylko „problematy żywotne, widzialne dla każdego”.

Jak powiedziałem, nie można mieć nic przeciw takiemu stanowisku. Dzisiejsi politycy konserwatywni i ugodowi nie mają żadnego obowiązku obrony teorii krakowskiej szkoły, wdawania się w zagadnienia z przeszłości narodu. Ale to ich stanowisko, znane nam od dawna, a świeżo przez nich sformułowane, pociąga za sobą, jako nieuniknioną konsekwencję, inną ocenę ich postępowania w porównaniu z tym, jak oceniano politykę starszych stańczyków.

Stańczycy powołali naród do stłumienia w sobie najgorętszych uczuć, do wyrzeczenia się najświętszych ideałów, do złorzeczenia bojownikom narodowej sprawy w poprzednich pokoleniach, do zapomnienia o godności własnej, do upokarzającego kłamstwa – do gwałtu zatem nad najszlachetniejszymi popędami natury ludzkiej. Zażądali od społeczeństwa zadania sobie tego gwałtu w imię czegoś, co jest wyższe ponad to wszystko, w imię ojczyzny, w imię prawd wrzekomych, wyciągniętych z badania dziejów, w imię zrozumienia przyszłości narodu. Stańczycy zorganizowali się w zwarty, solidarny obóz, bojkotujący bezwzględnie ludzi innych przekonań, popierający wszędzie swoich – co znaleźć mogło usprawiedliwienie tylko w silnej wierze w pewne wielkie prawdy, w równie silnym dążeniu do utrwalenia w narodzie pewnej polityki, wypływającej ze zgłębienia zagadnień jego przyszłości. Politykę stańczyków otoczono wzniosłą legendą o naprawie Rzeczypospolitej, ratowaniu rozbitej nawy ojczystej, budowaniu z resztek przyszłości narodu.

Dziś dowiadujemy się, że zagadnienia przeszłości i przyszłości narodu to „abstrakcja” i „doktrynerstwo”. Bodaj, że sama przeszłość i przyszłość narodu dla praktycznego, „żywotnego” polityka jest abstrakcją.

To koniec legendy.

A jeżeli tak jest, to społeczeństwo musi zapytać, w imię czego składano wieńce na grobie zmarłych carów, entuzjastycznie witano wjazd do Warszawy żyjących, składano przy każdej sposobności lojalne wynurzenia, wypierano się narodowych uczuć i ideałów?…

Jeżeli takich rzeczy nie dyktuje wyższy, chociażby na błędzie oparty wzgląd na przyszłość narodu, jeżeli do nich się nie doszło z rozważania zagadnień tej przyszłości, to jak się one w słowniku moralnym nazywają?…

A czymże będzie takie konspiracyjne popieranie się wzajemne i opanowywanie stanowisk przez ludzi, nie związanych ze sobą wspólną ideą, wspólnym dążeniem do budowania narodowej przyszłości i wspólnym na nią poglądem, chociażby ci ludzie byli najlepszymi specjalistami od „problematów żywotnych”?…

Nie odpowiadam na te pytania, bo chciałbym usłyszeć odpowiedź ze strony przeciwnej.

II

SZKODLIWY OSAD

Gdy tym sposobem sami spadkobiercy szkoły stańczykowskiej wypisali jej epitaphium, do nas może by należało zastanowić się nad jej działalnością czterdziestoletnią, poddać ją krytycznej ocenie. Dziś wszakże nie ma na to czasu, za wiele jest do zrobienia w teraźniejszości, aby obliczać zyski czy straty minionej doby.

Mnie w szczególności na tym miejscu idzie nie o rekryminacje bezpłodne, ale o zadania teraźniejszości, o nasze względem nich obowiązki. Nie obchodzą mnie w tej chwili działania partii stańczykowskiej w ubiegłej dobie, ani to, jak się one w danym czasie odzywały w społeczeństwie, ale ten osad, jaki po niej i po jej działalności pozostał w pojęciach i nałogach ludzkich. Ten osad jedynie, jako rzecz realna, aktualna, ma dla mnie znaczenie: odgrywa on dużą rolę w kształtowaniu się stosunków politycznych naszej ojczyzny i tak czy inaczej liczyć się z nim trzeba.

Należę do pokolenia działaczy politycznych, które z właściwymi stańczykami nie zetknęło się prawie wcale. Ci, którzy z nimi prowadzili swego czasu spór o zagadnienia przeszłości i przyszłości narodu, na ogół nie stanęli w naszych szeregach. Z nami rozmawiali epigonowie i spadkobiercy stańczyków: ugodowcy zaboru rosyjskiego i ich sprzymierzeńcy, młodo-konserwatyści krakowscy.

Myśmy zaczęli działalność nie od budowania teorii, nie od doktryn, ale od praktyki, od roboty wśród mas, dyktowanej przez instynkt narodowego samozachowania. W dobie, kiedyśmy wystąpili na widownię, narodowi naszemu zaczął się grunt spod nóg usuwać z tak szaloną szybkością, rząd rosyjski z dnia na dzień tak zaciekle niszczył wszystkie środki narodowej twórczości, że czasu nie było ni usposobienia do teoretyzowania. Byliśmy, jak wobec pożaru lub powodzi: trzeba było ratować, co się da, a jednocześnie robić wysiłki ku położeniu tamy niszczycielskiemu żywiołowi. Dla nas istniały wtedy tylko „postulaty żywotne, widzialne dla każdego”: oświecić chłopa i wyrwać go z rąk działaczy rządowych, usiłujących uczynić go wrogiem własnego narodu; uczyć młodzież po polsku, ratować ją od zruszczenia i demoralizacji; wyrwać społeczeństwo z bierności i apatii, zorganizować opór przeciw rusyfikacyjnej fali, której dobrowolnie z polskiej strony torowano drogę przez niedołęstwo i tchórzliwość; obudzić sumienie narodowe w tych, co mieli środki i wpływy w społeczeństwie, oraz zapał do pracy narodowej w tych, co z młodymi siłami wstępowali w życie. Byliśmy młodzi, więc nie mogło być mowy o doskonałości metod, ale w całej robocie był instynkt zdrowy, zdrowy sens i zapał szlachetny, które czyniły z niej silną podwalinę przyszłości.

W robocie tej przeszkadzało nam tylko prześladowanie rządu rosyjskiego i, co ważniejsza, bierność własnego społeczeństwa. Z daleka wprawdzie dochodziły nas echa gromów, ciskanych na nas z okopów krakowskich, ale były to tylko oznaki niezadowolenia, nie zaś bezpośrednia walka z nami.

W miarę, jak dojrzewaliśmy przy pracy i praca dojrzewała z nami, zaczęliśmy formułować myśli kierownicze naszej działalności politycznej, mierzyć je z zagadnieniami przeszłości i przyszłości narodu. Zaczęliśmy tworzyć literaturę polityczną, której treść w najważniejszych punktach zaprzeczała silnie założeniom stańczykowskiej szkoły. Nie ogłaszaliśmy grubych tomów z firmą naukową, bo nie siedzieliśmy na katedrach uniwersyteckich, ale staliśmy przy warsztacie pracy, przy którym rozkładać się z foliałami nie bardzo było można. Zresztą dobry smak nakazywał nam raczej rzucić czasem myśl głębszej wartości w skromnym artykule, niż pisać pamflety polityczne pod naukowymi tytułami.

Spór z nami wszczęli już nie stańczycy właściwi, ale ich epigonowie. Nie będę zatrzymywał się nad tym, jak ten spór był prowadzony, bo powiadam, nie rekryminacje mam na celu; stwierdzę tylko, iż bardzo prędko zorientowaliśmy się, że stańczyków, jako szermierzy krakowskiej doktryny, już nie ma. Zasadniczego sporu z nami nie podjęto, nasze najważniejsze, najbardziej zasadnicze enuncjacje pozostały bez odpowiedzi. Z początku próbowano rzucać nam frazesy w stylu Szujskich, Tarnowskich, Koźmianów – później i z tego zrezygnowano. Wszystko sprowadziło się do utrwalania w społeczeństwie poglądu, że nasza działalność grozi mu taką, czy inną katastrofą. Do tego momentu sprowadziła się właściwie cała walka.

Tę walkę ugodowcy zaboru rosyjskiego, a z nimi ich sojusznicy krakowscy sromotnie przegrali. Okazało się, że wszystkie ich poglądy na naszą działalność były oparte na fikcjach, mniejsza o to – z dobrą wiarą przyjętych, czy celowo zmyślonych. Okazało się nadto, że ci politycy, pretendujący do prowadzenia narodu, nie orientowali się zupełnie w szerszej polityce, nie rozumieli sytuacji międzynarodowej, nie mieli pojęcia o tym, czym jest Rosja, skutkiem czego najpierw wydawało im się śmiesznym przewidywanie, że Japonia ośmieli się jej wojnę wydać, później zaś nie mogli się wobec najoczywistszych faktów pogodzić z myślą, że Rosja może być pobita, lub że może się okazać na wewnątrz zdezorganizowaną. Okazało się wreszcie – co ich już ostatecznie jako polityków unicestwia – że nie rozumieją własnego społeczeństwa, że skutkiem tego czyny ich stanęły w takiej sprzeczności z jego pojęciami i uczuciami, iż najruchliwsi zostali przez opinię skazani na ostracyzm: uznano za rzecz niedozwoloną spotykanie się z nimi w działalności publicznej.

Póki wszelkie objawy życia narodowego były zduszone, póki panowała w Królestwie pozornie całkowita martwota, bo życie prawdziwe i istotna praca polityczna była ukryta pod powierzchnią ziemi – mogło się na zewnątrz do pewnego stopnia zdawać, że ci politycy prowadzą naród. Z chwilą wszakże, gdy pęta cokolwiek się rozluźniły, gdy naturalna prężność społeczeństwa ukazała właściwą jego polityczną fizjonomię – od razu stało się widocznym, że nie mają wcale gruntu pod nogami, że nie tylko nie kierują opinią, ale są przedmiotem powszechnej nienawiści. Złudzeniem jest, że źródłem oburzenia na nich był ów nieszczęsny „Memoriał 23” – memoriał był tylko sposobnością, przy której wyładowała się nienawiść, gromadzona od lat dziesiątka, od chwili złożenia wieńca na grobie Aleksandra III.

Bo w tym kraju jest społeczeństwo, które czuje i myśli, które nie godzi się na politykę, przeciwną jego instynktom i pojęciom, nie pozwoli gwałcić swych uczuć.

Dlaczego ugodowcy tego nie zrozumieli? Doprawdy, z całą szczerością i głębokim przekonaniem twierdzę, że dlatego, iż są uczniami stańczyków, iż w ich mózgach spoczywa osad po krakowskiej szkole, tak nielitościwie dziś pogrzebanej przez krakowski organ. Doktryny historyczne stańczyków nie zajmują ich, tak jak nie zajmują młodokonserwatystów krakowskich; szersza myśl, o ile istniała u właściwych stańczyków, tu zanikła. Zanikło więc to, co było umysłową i moralną racją bytu stronnictwa. Pozostało zaś to, co stańczykom wybaczano dla owej racji wyższej: samowolna reprezentacja społeczeństwa, poniżanie się w jego imieniu, liberum abdico, lekceważenie opinii, konspirowanie przeciw niej, wstręt do narodowej walki w jakiejkolwiek postaci, warcholskie rozbijanie jedności wtedy, gdy wbrew ich myśli zjawia się ona w społeczeństwie, zgoda na wychowywanie naszych mas ludowych przez rząd obcy, wzmacnianie pierwiastku klasowego w polityce itd. Wszystkie te pierwiastki, wyrosłe na arystokratycznym gruncie galicyjskim, przenieśli oni na grunt Królestwa, kraju mającego liczną inteligencję niezależną, w którym nadto tzw. większą własność reprezentuje przede wszystkim niezawisłe, nie ciążące do arystokracji ziemiaństwo średnie.

Mam wrażenie, że te pojęcia i nałogi pochodzenia krakowskiego tak unieruchomiły umysły panów ugodowców, iż nie zdają oni sobie nawet sprawy z tego, dlaczego przegrali. Nie rozumieją, zdaje się, wcale najgłówniejszych faktów życia swego społeczeństwa w ostatnich czasach. A te fakty są olbrzymiej doniosłości.

Przecież w ciągu ostatniego dziesięciolecia zmienił się zasadniczo w Królestwie wzajemny stosunek między dwiema tradycyjnymi warstwami narodu, ziemiaństwem i warstwą włościańską. Chłop, niedawno jeszcze prowadzony przeciw „panom” przez komisarzy włościańskich, a coraz częściej podjudzany przez socjalistów, pomimo wszystko dziś wyciąga rękę do szlachcica, okazuje mu zaufanie, powołuje na urzędy wyborcze w gminie i idzie chętnie za jego radą tak w gospodarstwie, jak w polityce. Z drugiej strony szlachcic, który niedawno tak sceptycznie patrzył na chłopa, tak obojętny był na jego sprawy, coraz chętniej się bierze do wspólnej z nim pracy, pomaga mu w dążeniu do oświaty, dobrobytu i obywatelskiej samoistności i liczy nań w walce o narodowe prawa. Ta zmiana niedawno, od lat kilku zaledwie czuć się w pewnej mierze dała, a już dziś stanowi bardzo wybitny moment naszych stosunków.

Co zbliżyło te dwie warstwy, między którymi tyle czynników przepaść kopało? Ojczyzna, przyszłość narodu, obudzenie się poczucia narodowego w ludzie, oraz poczucia narodowych obowiązków i popędu do obywatelskiej działalności w młodszej generacji szlachty. Dla mnie, który wierzę, iż losy narodu nie od tego przede wszystkim zawisły, jak obce rządy nań patrzą, ale od tego, czym on sam jest dla siebie, ta doniosła zmiana, wzmacniająca jedność narodu w pracy i walce, więcej jest warta, niż cała autonomia Galicji z rozbiciem moralnym jej społeczeństwa, z dzikiem wprost rozwydrzeniem antagonizmów klasowych. A czy panowie ugodowcy współdziałali jej?…

Nie, to się stało wbrew ich usiłowaniom, jako stronnictwa (bo trudno zaprzeczać najzacniejszego postępowania na wsi niektórych ludzi z tego obozu): oni oddawali lud na wychowanie policjantom w „kuratoriach trzeźwości”, gniewali się w Czasie, gdy zwalczano Oświatę (tygodnik rządowy dla ludu) i inne w tej dziedzinie przedsięwzięcia rządowe.

To się stało przede wszystkim dzięki patriotycznej propagandzie wśród ludu i dzięki temu, że w młodszym pokoleniu ziemiaństwa obudziła się chęć do narodowego czynu zwróconego w przeciwnym zupełnie kierunku, niż chcieli panowie ugodowcy.

Ten jeden fakt, dzięki któremu za uchwały językowe w gminie skazywani byli administracyjnie obywatele ziemscy obok włościan, dzięki któremu protest przeciw uchwałom komitetu ministrów, podpisany przede wszystkim przez przedstawicieli ziemiaństwa z całego kraju, poparty został w następstwie z górą 30 tysiącami podpisów, których większą część położyli włościanie – ten fakt powinien zmusić do zastanowienia wszystkich ludzi myślących, uświadomić im, że między tzw. ugodową polityką a kierunkiem, w którym przekształcało się ostatnimi laty życie kraju, istniała pogłębiająca się coraz bardziej przepaść.

Okres wojny przekonał społeczeństwo, że propaganda patriotyczna wśród mas ludowych może nie prowadzić kraju do katastrofy, ale raczej go od katastrofy ratować; że tajna organizacja i nielegalna praca może mieć w życiu narodu przeciwne zupełnie znaczenie, niż uczyli pp. ugodowcy i stańczycy; że działalność rządu może być pod względem społecznym burzycielską, a tajna organizacja, jeżeli jest istotnie narodową, może stać na straży ładu społecznego; że wreszcie jawne i dobitne wykazanie, iż społeczeństwo mocno stoi przy swoich prawach, i stanowcze sprzeciwienie się rządowi nie gubi wcale narodowej sprawy, ale zmusza rząd do zastanowienia się nad potrzebą ustępstw.

Politycy ugodowi mogą tego nie uznawać, ale muszą się zgodzić, że opinia to uznała.

Zdawałoby się wobec tego wszystkiego, iż powinni zamknąć historię swoją jako stronnictwa ugodowego, i postarać się, żeby ogół o niej jak najprędzej zapomniał.

O ile który z nich chce ofiarować dziś swe siły społeczeństwu w służbie publicznej, winien wylegitymować się, z czym przychodzi, czego się ostatnimi czasy nauczył – boć przecie wszyscy przyznajemy, żeśmy się w ubiegłym roku wiele nauczyli – w żadnym zaś razie nie powinien się powoływać na swoje dawne, a tak wątpliwej wartości zasługi.

Czyż wobec tego nie ma się wrażenia jakichś drwin niesmacznych, gdy się czyta w Czasie (loco citato):

„Jesteśmy pewni, że… społeczeństwo nieraz zwróci się do ludzi, którzy pierwej od innych, bo już nazajutrz po śmierci Aleksandra III, zerwali się do roboty politycznej (złożenie wieńca na grobie cara ciemięzcy. Przyp. mój) i więcej też od innych nabrali doświadczenia…”

Gdy się taką rzecz czyta, człowiek doznaje uczucia jakby wstydu, że są u nas ludzie, wierzący, iż można w ten sposób do czytelnika polskiego przemawiać.

III

PODSTAWY POLITYKI POLSKIEJ

W chwili wystąpienia na widownię szkoły krakowskiej, Galicja stawała się głównym warsztatem pracy politycznej polskiej. W tej pracy komendę niejako chwyciło stronnictwo krakowskie i utrzymało ją, nadając jednocześnie pewien ton całemu życiu polskiemu i całej polskiej sprawie. Wszystko, co było robione w duchu przeciwnym, miało bądź charakter, bądź pozory opozycji przeciw temu, faktycznie czy pozornie panującemu kierunkowi.

Ostatnie czasy skutkiem rozmaitych przyczyn są stopniowym przenoszeniem się środka ciężkości polityki polskiej do Królestwa. Dało się to już czuć silnie od lat paru, a ostatnia wojna i towarzyszące jej w Rosji zmiany sprowadziły silne w tym kierunku posunięcie. Jeżeli nie zajdzie jakiś przewrót nieoczekiwany, to można powiedzieć, że okres ciągłego wzmacniania środków rusyfikacyjnych i ucisku politycznego, oraz towarzyszącego mu zupełnego zduszenia publicznego życia w tej dzielnicy jest już zamknięty. Zaczyna się natomiast okres, w którym rusyfikacja powoli się cofa, a energia społeczeństwa polskiego zaczyna czuć pierwsze rozluźnienie pęt, które ją więziły.

I ugodowcy, i my pragnęliśmy tego.

Tylko oni liczyli, że otrzymają to od potężnej triumfującej Rosji, w której potęgę i ciągłe triumfy niezachwianie wierzyli, otrzymają wtedy, gdy rząd rosyjski się przekona, żeśmy istotnie słabi i bezbronni, żeśmy wyzbyli się wszelkich aspiracji, że nie pragniemy niczego więcej, jak równouprawnienia z resztą poddanych cara.

Myśmy zaś wierzyli głęboko, że ustępstwa dla Polaków w Rosji przyjdą tylko wtedy, gdy wykażemy silne dążenia narodowe, spójność organizacyjną i energię w walce z rusyfikacją, że wreszcie wszelkie niepowodzenia Rosji na innych polach (nie ukrywaliśmy, że liczymy na nie) tylko przyśpieszą te chwile.

Otóż ustępstwa są, nie tak wielkie, jak je zaczęła widzieć wyobraźnia kół niektórych, ale są i można je uważać za jaki taki początek. W jakich warunkach przyszły? Po haniebnych klęskach wojennych Rosji, po objawach powszechnego rozprzężenia i buntu w wielu punktach państwa. Przy jakim zachowaniu się społeczeństwa polskiego? Abstrahując od anarchii i rewolucyjnego wrzenia wśród żywiołów, których rząd za reprezentację społeczeństwa nie uważa, z czymże się on ostatnimi czasy spotykał w naszym kraju? Z samoistnymi usiłowaniami opanowania własnej anarchii  to prawda – ale jednocześnie z akcją gminną, w której chłopi wespół z ziemiaństwem stawili opór jego władzom, z powszechnym bojkotem jego szkoły, z bojkotem języka rosyjskiego na kolei, z protestem przeciw jego polityce i z wyrażeniem aspiracji do odrębności autonomicznej Królestwa, podpisanym przez najwybitniejszych przedstawicieli kraju i popartem później dziesiątkami tysięcy podpisów… A wszystko to bez żadnych zapewnień wiernopoddańczych, bez manifestacji lojalizmu i przywiązania do rosyjskich interesów państwowych. I to wszystko nie przeszkadza dziś rządowi rosyjskiemu do zastanawiania się nad niezbędnymi dla nas ustępstwami.

Cóż to znaczy?

To znaczy, iż zaczyna się ziszczać cel, upragniony przez nas wszystkich, ale przy okolicznościach i za pomocą środków, wręcz przeciwnych tym, jakie przewidywali i głosili ugodowcy a wraz z nimi konserwatyści krakowscy. Nie sądzę, żeby mieli stąd powód do zmartwienia, bo wszak o poprawę położenia kraju przede wszystkim musi im chodzić, a nie o to, żeby ta poprawa była koniecznie wyżebrana przy pomocy upokarzających deklaracji.

Są ludzie, którzy nie rozumieją inaczej polityki, jak w postaci walk partyjnych, porażek jednych stronnictw a zwycięstwa innych. Czytając powyższe słowa, przypuszczają oni zapewne, iż oceniając tak nisko politykę ugodowców i mówiąc o ich porażce, mam na celu wywyższenie siebie i swoich, jako tych, którzy zwyciężyli. Tymczasem mnie zupełnie o co innego idzie.

Tu idzie o stwierdzenie, że w nowym, zaczynającym się dziś okresie, polityka naszego narodu wobec państwa i rządu rosyjskiego już się w najgłówniejszych liniach zarysowała, że wobec tego, iż stoi za nią całe prawie społeczeństwo, nie mamy żadnej wątpliwości co do jej głównych podstaw na długie lata; że następnie podstawy te są wręcz przeciwne programowi ugodowców, który całkowicie zbankrutował. Widzą to ludzie u nas, widzą w Rosji i za granicą, więc chyba i ugodowcy nie mogą zamykać oczu na to, co się stało.

Na tym się sprawa nie kończy. Ponieważ w Królestwie zaczyna się dziś koncentrować interes sprawy polskiej, ono dziś zaczyna promieniować na inne dzielnice, i te podstawy, na których się tam opiera polityka polska, prędzej czy później staną się podstawami polityki całego narodu we wszystkich zaborach. Nie ma w nich nic oryginalnego, są one podstawami polityki narodowej na całym świecie, a nigdzie tak łatwo nie było uczyć się ich, jak u najbliższych sąsiadów naszych, Czechów i Węgrów. Nie są one żadnym wynalazkiem „wszechpolskim”. To, co stanowi samoistny wytwór pracy umysłowej tzw. „wszechpolaków”, pozostanie na długo niezawodnie poglądem skromnej garści ludzi, którzy nadal będą pracowali nad wszczepieniem go w umysły kół szerszych. Te zasady, które zwyciężyły, były szerzone przez „wszechpolaków” tylko jako obowiązujące każdy naród, który chce żyć i ma zdolność do życia. To tylko ugodowcy chcieli dla Polaków przyjąć odrębne podstawy polityczne, jakimi żaden naród nie żyje i nikt do niczego nie dochodzi. Że zaś tak dziwne mieli zamiary, pochodzi to stąd, powtarzam, iż są uczniami szkoły krakowskiej.

Bo szkoła krakowska powstała w bardzo wyjątkowym momencie naszych narodowych dziejów, w momencie, który raz był i więcej się nie powtórzy. Była to doba klęski, rozpaczy, braku sił, a jednocześnie niezdolności pogodzenia się z własną bezsilnością i z realnymi warunkami ciężkiego życia. Ta doba musiała minąć: pamięć klęsk się zaciera, rozpaczy się nie dziedziczy, siły nowe, zwłaszcza w takich okresach, jak ostatnie czterdziestolecie, szybko narastają, a rzeczywistość ma to do siebie, że prędzej czy później ludzie muszą ją zrozumieć. Społeczeństwo się przetworzyło, staje się podobniejszym do innych, zdobyło nowe siły, a z nimi zdolność do prowadzenia takiej polityki, jaką by prowadził każdy inny naród w jego warunkach. I naturalnym jest zupełnie, że przemianę tę łatwiej było zrozumieć ludziom, którzy z tego społeczeństwa, w czasie jego przetwarzania się wyrośli i własnym rozumem politykę od zaczątków sobie organizowali, niż tym, którzy brali mądrość polityczną od krakowskiej szkoły. Nie jest to żadną ich zasługą, tylko wynikiem warunków, w których wyrośli.

Wszelkie ambicje, czy to zadowolone, czy urażone, możemy i powinniśmy w tej sprawie na bok odłożyć. Dziś zamknął się jeden rozdział naszego narodowego życia; zaczyna się nowy, w którym miejsce jest do pracy dla wszystkich, uzdolnionych moralnie i umysłowo.

Twierdzę, że w tym nowym okresie polityka polska już posiadła główne podstawy, na których się oprze, że są one zasadniczo przeciwne założeniom krakowskiej szkoły, że wynikają one z innego zupełnie pojęcia istoty narodu, innego stosunku do zagadnień jego przeszłości i przyszłości. Potwierdzeniem prawdziwości mego zdania są wszystkie akty dzisiejszej polityki polskiej w najważniejszej naszej dzielnicy, Królestwie: bankructwo i kompromitacja partii ugodowej, wreszcie stwierdzone na początku wycofanie się organów ugodowo-stańczykowskich z wszelkiego zasadniczego sporu, ze sporu o zagadnienia przyszłości narodu.

Ta przemiana zaszła w dziedzinie, należącej do polityki zewnętrznej narodu: nie należy jej rozumieć jako przewagę jednej partii nad drugą, ale jako zwycięstwo pewnej, powszechnej zresztą u zdrowych społeczeństw zasady w polityce całego narodu. Naród żywotny, posiadający istotne warunki do zdrowej polityki, nie może pozwolić, żeby przyjęcie tej zasady pozostało dowolnym, jako sprawa partyjna – to sprawa narodowa, i wszyscy winni się tej zasadzie poddać, działać zgodnie z nią, a przynajmniej nie przeciw niej.

Dlatego od dzisiejszej chwili w Królestwie nie ma miejsca na ugodowców. Nie znaczy to, żeby ludzie mieli zniknąć: ludzie mogą istnieć i działać we właściwym zakresie, ale zasady i metody, które zbankrutowały, trzeba odłożyć ad acta. Trzeba zlikwidować stronnictwo ugodowe, tak jak w Galicji należałoby wyraźnie i stanowczo zlikwidować stronnictwo stańczykowskie. Tego wymaga sprawa narodowa, od tego zależy nasza jedność wobec obcych, a zatem i zdrowy rozwój naszej narodowej polityki.

Nie znaczy to, żeby miało przestać istnieć stronnictwo konserwatywne krakowskie z takim czy innym stanowiskiem w sprawie reformy administracji, organizacji samorządu, polityki ekonomicznej kraju itp., stronnictwo, które realnie istnieje; nie znaczy również, żeby nie miało powstać takie, czy inne, pokrewne stronnictwo w Królestwie, o ile w wewnętrznych sprawach kraju będzie miało istotnie odrębny program. Ale czas jest dziś właśnie odrzucić pozory tej wielkiej polityki narodowej, która o ile w dawnym stronnictwie stańczykowkim istniała, dziś całkowicie należy do przeszłości. Kiedy się stoi na gruncie „problematów żywotnych”, trzeba stać konsekwentnie: nie trzeba w szerszej polityce narodowej ciągle zabierać głosu ze swoim votum separatum, przeciwstawiając temu, co się dla przyszłości narodowej naprawdę robi, przestarzałe, odrzucone już zasady, których się nie chce nawet bronić, oraz czyny, które usiłują sobie nadawać pozory poważnych aktów politycznych, a są tylko zwykłem narodowym warcholstwem.

A to się właśnie po dziś dzień robi i to się bodaj – dla ratowania honoru wielkiego stronnictwa – zamierza na najbliższą przyszłość.

IV

ŁAMANIE SOLIDARNOŚCI NARODOWEJ

Gdyby mi chodziło o interesy partyjne, powinien bym jak najsilniej pragnąć żeby tak zwane stronnictwo ugodowe przetrwało dzisiejszą chwilą i próbowało dalej działać na ten sam sposób, co dotychczas. Bo dla partii niema lepszego interesu, jak posiadać przeciwników, pozbawionych poparcia w opinii, ciągle ponawiających te same błędy, kompromitujących się i obrzydzających siebie społeczeństwu. Sprawa publiczna może na tym tracić, ale stronnictwo górujące w opinii ma ciągłą sposobność do łatwych zwycięstw, do wykazywania swego rozumu politycznego, patriotyzmu itd. Zyskuje ono jak kokietka, ukazująca się stale w brzydkim towarzystwie. Taki partyjny kontrast stanowili dla nas ostatnimi czasy ugodowcy i tym bardziej będą stanowili nadal, o ile zechcą jako stronnictwo ponawiać próby utrzymania się na widowni.

Ale doprawdy te eksperymenty wyrządzają ogromne szkody naszej narodowej sprawie. Wszystkie ważniejsze zagadnienia polityczne chwili obecnej w zaborze rosyjskim należą właściwie do polityki zewnętrznej, a nawet sprowadzają się do jednej wielkiej kwestii, mianowicie do uzyskania ustępstw narodowych i zmian politycznych, pożądanych dla całego narodu. Cele nasze w tym względzie są właściwie jedne, co zaś do metod, to zdrowy rozsądek mówi, że musi w nich panować względna jedność, o ile mają do czegoś prowadzić. Dana droga polityczna może nie być najdoskonalszą, ale będzie skuteczną, jeżeli pójdziemy po niej zgodnie; najlepsze zaś drogi nie mają żadnej wartości, jeżeli jedni popchną tyleż w tył, co inni naprzód pchnęli.

Wprawdzie ugodowcy dziś już nie mają sił do sparaliżowania akcji, jaką kraj uzna za stosowną, ale będą dużymi szkodnikami, o ile zachcą działać w dotychczasowym kierunku.

Taką rolę szkodników odegrali oni i ich krakowscy sojusznicy nieraz ostatnimi laty. Czasami można było mieć wrażenie, że chodziło im o popsucie, o zdezorganizowanie danej akcji dlatego tylko, że prowadzą ją tak zwani wszechpolacy. Przypomnę tylko podsycane przez Czas z gorliwością, godną lepszej sprawy, rozdwojenie opinii w sprawie, wymagającej tyle jedności, co walka o polskie mandaty na Śląsku pruskim.

W Królestwie dziś nie schodzi z porządku dziennego sprawa bojkotu szkolnego. Jeżeli co, to walka przy pomocy bojkotu wymaga bezwzględnej jedności. Tymczasem mamy całą akcję nielicznej garści ludzi – ugodowców pomimo wszystko – dążącą do rozbicia bojkotu, a tym samem usiłującą osłabić jego znaczenie w oczach rządu i opinii rosyjskiej. Jako motyw podają oni szkodliwość bezrobocia młodzieży dla samego społeczeństwa. Przypuściwszy, że istotnie ten i tylko ten motyw nimi kierował i że nie było nic nielojalnego, podstępnego w sposobie wzięcia się do rzeczy – czyż to ich postępek usprawiedliwia?… Obok nich wielu ludzi widziało i widzi szkody, jakie to bezrobocie wyrządza. Ja osobiście do nich należę i nigdy tego nie ukrywałem. Co więcej, byłem przekonany, że społeczeństwo nie wytrzyma długo takiego stanu, a uważając, że nie można takiej ofiary rodzicom wbrew przeważającej opinii narzucać, miałem prawie pewność, że bojkot od wakacji będzie przerwany. Tymczasem okazało się, że opinia pod tym względem o wiele mocniej stoi, niżeśmy myśleli, że społeczeństwo gotowe jest nawet do daleko idących ofiar, byle raz szkołę polską w jakiejkolwiek postaci odzyskać. Bojkot stał się akcją narodową, jako taki wywarł nadzwyczaj silne wrażenie na społeczeństwie rosyjskim i na rządzie, jakkolwiek na początku, po wybuchu bezrobocia młodzieży, lekceważono je jako rewolucję dziecięcą. Póki myślano, że to dzieci prowadzą starszych, uważano sprawę za dowód słabości naszego społeczeństwa, gdy się wszakże przekonano, że dojrzała opinia mocno stoi przy bojkocie, zaczęto w nim widzieć wyraz silnego poczucia narodowego, świadomości narodowych potrzeb i wytrwałości w walce. Na dowód, że takie właśnie wrażenie wywarł bojkot, można przytoczyć całą litanię wyjątków z prasy rosyjskiej. Na dowód zaś, jak solidarne jest w tej sprawie społeczeństwo, nic przytaczać nie potrzeba, wobec przyjęcia, jakiego doznała akcja przeciwna ze wszystkimi jej środkami pomocniczymi.

Czemżeż w tych warunkach jest powyższe wystąpienie, jak nie łamaniem solidarności narodowej w najważniejszym momencie i dezorganizowaniem narodowej akcji? Już się zaczyna okazywać, że bojkotem osiągniemy choć połowiczne ustępstwa szkolne, ale jego dezorganizatorzy będą się zachowywali zawsze tak, jakby nic złego nie zrobili. A w Czasie będzie się ciągle mówiło o ich poważnej, obywatelskiej akcji…

Teraz coraz częściej słyszymy, że ugodowcy mają zamiar kandydować do Dumy, że są zorganizowani w stronnictwo itd. Jak to, więc ci panowie po tym wszystkim, co ich spotkało, staną przed społeczeństwem, przedstawią mu się jako ugodowcy, powołają się na dotychczasowe czyny i zażądają, żeby im politycznie zaufano? Na co liczą w takim razie? Czyżby uznali za zgodne z moralnością narodową ubiegać się o mandaty wbrew wyraźnej opinii ogółu, pod protekcją urzędników i policji rosyjskiej? Czyżby istotnie sumienie im pozwoliło udawać się o pomoc do władz rosyjskich przeciw własnemu społeczeństwu?… Nie chce mi się w to wierzyć: ani nie poniżam ich tak moralnie, ani nie uważam ich za tak nieostrożnych. Przecież wtedy nielegalna prasa, która rozporządza niemałym wpływem w Królestwie, stwierdziwszy fakt podobnych z ich strony zabiegów, czułaby się upoważnioną do rzucenia ich nazwisk ludowi z właściwą moralną kwalifikacją. Dla nikogo zaś chyba nie jest pożądane, żeby walka wyborcza zeszła na te tory…

Ta dziwna wytrwałość w upieraniu się przy zbankrutowanej polityce, mająca rozmaite źródła, których tu bliżej charakteryzować nie chcę, możliwą jest w znacznej mierze dzięki moralnemu poparciu z tej strony kordonu, tj. Galicji). Poparcie to zaś udzielane jest przy użyciu sposobów tak niepoważnych, jak np. wysławianie przez kilka dni w zeszłym tygodniu dwóch członków stronnictwa ugodowego niemal jako zbawców ojczyzny, z powodu pomnożenia mandatów z Królestwa do Dumy do liczby 36.

Czyż nie szkoda doprawdy tracić czasu i sił na obronę stanowczo już przegranej sprawy, na ratowanie pozycji stronnictwa, która żadną miarą utrzymać się nie da, zamiast otrząsnąć z siebie stare nałogi i niezamglonym wzrokiem a wolnym umysłem rozejrzeć się w nowej sytuacji, odsłaniającej wcale szerokie widnokręgi i otwierającej pole działania dla wszystkich sił, byle zdolne były tę sytuację zrozumieć i uczciwie sprawie narodowej służyć.

Gdybyśmy zapytali dziś ugodowców, które zasady, które punkty programu i które metody dotychczasowe mają zamiar utrzymać, postawilibyśmy ich w wielkim kłopocie. Bo wobec tego, jak się wypowiedziała opinia, trudno dziś twierdzić, że nasze aspiracje mają na celu tylko odrębność językową i kulturalną, jak niedawno jeszcze mówiono; trudno wmawiać w rząd i opinię rosyjską, że Polacy chcą tylko równouprawnienia i tolerancji; niemniej trudno będzie czynić rozmaite dowolne deklaracje w imieniu naszego społeczeństwa, które znajdzie nadal drogi wypowiedzenia się, jak je znalazło ostatnimi czasy.

Mnie się zdaje – jest to moje zdanie osobiste – że o ile nie wejdą w grę niezdrowe ambicje osobiste i koteryjne, oraz interesy partykularne, nie tylko nic wspólnego nie mające z interesem narodowym, ale niedozwolone w dobie, gdy on wszechwładnie zapanować musi – bo jemu największa dotychczas dzieje się krzywda – w Królestwie, w granicach zagadnień, stojących dziś na porządku dziennym, niema miejsca na politykę partyjną. Musi być jedna polityka narodowa i nie może być dozwolone iść za nią, lub przeciw niej.

Zdaje mi się też, że ta narodowa konsolidacja na gruncie uznania nowych dróg politycznych, stanie się w bliskim czasie koniecznością na całym obszarze ziem polskich.

V

KONSOLIDACJA OPINII NARODOWEJ

Jeżeli w krakowskim organie ugodowców czytamy, że dziś czas przyszedł na „problematy żywotne, widzialne dla każdego” oraz na „środki dające się obliczyć i wymierzyć”, że wszelkie, jak się tam mówi, „abstrakcyjne” zagadnienia będą na bok odłożone – to nie będzie chyba żadną insynuacją, gdy twierdzenie powyższe przełożę na następne dwa zdania: 1) po zawarciu pokoju przez Rosję i wydaniu ukazu o Dumie stosunki polityczne się ustalają i upraszczają, sprawa polska wchodzi na tory względnie gładkie, na których praca dla niej; sprowadzi się do rozwiązywania „problematów widzialnych dla każdego”, i 2) ludźmi najodpowiedniejszymi do tej pracy są właśnie działacze ugodowi, którzy „już jedenaście lat temu zerwali się itd.”.

Nie chcę kwestionować kwalifikacji działaczy ugodowych w zakresie „problematów żywotnych”, pewien nawet jestem, że niektórzy z nich mogliby przynieść sporo pożytku; jakkolwiek chyba w Krakowie miano sposobność przekonać się, że takich sił jest niewiele, że nawet ci, którzy podawani są jako autorytety w tej lub innej dziedzinie, nie zawsze umieją poprzeć swój tytuł znajomością rzeczy i zdolnościami. Nie wątpię również, iż niektórzy z nich mogli być przydatni swą znajomością dróg, którymi się trafia do tych lub innych władz petersburskich. Te rzeczy wszakże nie są nigdy najważniejsze i najtrudniejsze w polityce, do nich zawsze się ludzie znajdują i wyrabiają, gdy są potrzebni. O wiele ważniejsze jest, w jakim duchu się rozwiązuje „problematy żywotne” i na jakim gruncie się stawia stosunek do rządu.

Rozglądając się też dziś w ludziach, nabywam przekonania, że do wszystkiego znajdą się u nas działacze chętni i zdolni, którzy prędko zrozumieją, czego od nich położenie wymaga, i nauczą się, czego potrzeba, a co najważniejsza, nie będą mieli przeszkody w nabytych poprzednio nałogach ugodowych.

Ale przecie stosunków politycznych i położenia sprawy polskiej nie można uważać za unormowane, za ustalone chociażby na czas krótki.

Prawda, że wojna się skończyła i że ma się ku końcowi ta trudna, skomplikowana sytuacja, jaka się podczas niej w Królestwie wytworzyła. Panowie ugodowcy, którzy w tej sytuacji stracili głowę i odegrali rolę, przy najpochlebniejszym jej określeniu, piątego koła u wozu, mogą powiedzieć, że takie sytuacje są nie dla nich: niech sobie w takich chwilach naród radzi przy pomocy tych, co pracują wśród mas, posiadają tajne organizacje, nielegalną prasę; ich to rzeczą jest pilnować, żeby na kraj nie spadla katastrofa, żeby w chwili osłabienia obcego rządu nie opanowała go obca anarchia, walczyć na noże z tą anarchia i jednocześnie skierowywać wezbraną falę uczuć i popędów na drogę działalności twórczej, płodnej dla przyszłości. Kiedy taka trudna sytuacja mija, czas jest znów na nas, ludzi od „problematów żywotnych”…

Przekonanie, że teraz położenie jest już łatwe, sprowadzające się do „problematów, widzialnych dla każdego”, panowie ugodowcy i konserwatyści krakowscy czerpią niezawodnie z jednej strony z faktu zawarcia pokoju i ustanowienia Dumy, z drugiej zaś stąd, iż rząd rosyjski okazuje pewną, słabą zresztą skłonność do ustępstw dla nas, w opinii zaś rosyjskiej nastąpił silny zwrot na naszą korzyść. Ich zdaniem widocznie teraz już tylko pozostaje nam żniwo w zakresie „problematów żywotnych”, najłatwiejsze, ma się rozumieć, dla ludzi, którzy zawsze szukali zbliżenia z rządem, nie narażali mu się, starali się go przejednać, a jednocześnie dobrze usposobić opinię rosyjską dla naszego kraju.

Otóż sprawa ta wcale tak prostą nie jest.

Względna zmiana w stosunku rządu rosyjskiego do nas, a przede wszystkim niewątpliwa zmiana niezależnej opinii rosyjskiej w stosunku do naszej sprawy, nie nastąpiła wcale na skutek zabiegów ugodowych. Przeciwnie, przyszła w chwili, gdy się okazało, że ugodowcy nie mają żadnego gruntu w kraju. W opinii rosyjskiej zawdzięczamy ją temu, iż rozumie ona, że w walce z biurokratycznym systemem ma w nas niezawodnego sojusznika, że prysły stworzone przez ugodowców pozory, jakobyśmy byli gotowi z tym systemem się pogodzić; rozumie dalej, iż mamy silne dążenia narodowe, od których za żadną cenę nie odstąpimy, i że tylko drogą ustępstw dla tych dążeń można dojść z nami do porozumienia. Co zaś do rządu, to pochodzące od niego ustępstwa z jednej strony są częścią i konsekwencją ogólno-państwowych reform, wywołanych klęskami zewnętrznymi, z drugiej – wynikiem zrozumienia faktu, iż przy odpornym stanowisku wobec wszelkich naszych żądań, zdolni będziemy poważnie utrudniać mu i tak trudne jego położenie. Zarówno zaś w społeczeństwie, jak w rządzie rosyjskim, niewątpliwie zaważył przede wszystkim fakt, iż dowiedziano się naprawdę, kto są Polacy: przedtem myślano, że są w społeczeństwie polskim tylko ugodowcy i powstańcy (bo pan Scriptor i Rosjan zdołał okłamać, jakeśmy to mieli sposobność nieraz stwierdzić), że ostatni czekają tylko na sposobność, by powołać naród pod broń i wszystkie sprawy przez to skomplikować lub wykoleić, pierwsi zaś, tj. ugodowcy, fałszywie deklarują wiernopoddańcze uczucia i przywiązanie do rosyjskiej idei państwowej; nadto rząd dosyć dobrze wiedział, że ugodowcy nie mają wpływu w społeczeństwie, że ten wpływ, zamiast rosnąć, maleje. Tymczasem w okresie wojennym przekonano się, że Polacy powstania robić nie mają zamiaru, że o ile posiadają w kraju żywioły, skłonne do bezcelowej ruchawki, sami jej kładą tamy; że natomiast mają oni wyraźny, realny program narodowy, do którego urzeczywistnienia dążą otwarcie i od którego żadną miarą nie odstąpią. Dowiedziano się w Rosji, że Polacy idą w swych żądaniach bez porównania dalej, niżby tam chciano, ale przynajmniej dowiedziano się naprawdę, czego chcą, podczas gdy od ugodowców nigdy się dowiedzieć nie było można, bo dyplomacja ostatnich mówiła, że nie trzeba przeciwnej strony zrażać wysokimi żądaniami.

Czy ta zmiana w Rosji na naszą korzyść ma trwale podstawy, czy nie nastąpi w tym względzie reakcja?

To zależy z jednej strony od nas, z drugiej zaś od całego szeregu okoliczności, których dziś przewidzieć nie można, ale na które ciągle trzeba mieć oko.

Do nas należy przede wszystkim zachować postawę konsekwentną, utrwalić w Rosji to przekonanie, że za naszymi postulatami narodowymi stoi całe społeczeństwo, które gotowe jest o nie walczyć na każdym kroku, że dopóki one nie będą urzeczywistnione, nie może być mowy o normalnych stosunkach między ludnością kraju a organami rządu. Do nas należy wykazywać, że umiemy nie tylko żądać, ale brać, że nie jesteśmy bierną niezadowoloną masą, ale społeczeństwem organicznie spójnym, czynnym, świadomym swoich celów, konsekwentnie do nich dążącym, nie cofającym się przed ofiarami na tej drodze, wreszcie twórczym, umiejącym korzystać z osiągniętych zdobyczy. Do nas należy panować nad swymi ruchami, przystosowywać swe działanie do okoliczności, wywierać silny nacisk w warunkach sprzyjających, oszczędzać narodową energię wtedy, kiedy by miała być bezowocnie zmarnowaną. Do nas należy tak zgrać postępowanie naszego przedstawicielstwa w Petersburgu z pracą i walką narodową na miejscu, żeby te dwie działalności nawzajem się nie paraliżowały, ale wspierały, idąc w jednym kierunku. Do tego wszystkiego trzeba dobrej organizacji, dobrego rządu wewnętrznego oraz zdolności skoordynowania wszystkich czynników narodowej polityki.

W tym kierunku uszliśmy już trochę, ale o wiele więcej drogi przed nami leży. Nie można się dziwić, żeśmy się od razu nie zdobyli na doskonałą organizację: szerokie koła społeczne dopiero niedawno zaczęły potrzebę jej rozumieć, tym zaś, którzy od szeregu lat w tym kierunku pracowali i którzy jednak sporo zrobili, ze strony ugodowej bez skrupułów rzucano kamienie pod nogi. Tym bardziej trzeba dziś robić, kiedy ugodowcy stracili wpływ na opinię.

To są wszystkie zadania zarówno trudne, jak ogromnej wagi.

Ale losy nasze zależeć będą zarówno od okoliczności zewnętrznych.

Nie wiemy dziś, jakie będzie dalsze zachowanie się społeczeństwa rosyjskiego w jego dążeniach do politycznej emancypacji i nie wiemy po jakiej linii pójdzie polityka wewnętrzna rządu rosyjskiego. Czy Duma będzie tym, czym ją chce mieć ukaz, czy wkrótce atrybucje jej będą rozszerzone, czy może jeszcze prędzej będzie rozpędzona, czy wreszcie, co bardzo prawdopodobne, zamieni się w instytucję bez znaczenia, wegetującą jako zbyteczny departament machiny państwowej?… A od tego bardzo zależą dalsze losy sprawy polskiej w państwie rosyjskim.

Nie wiemy dziś również, jaka będzie w najbliższym okresie polityka zewnętrzna Rosji. Czy na dłuższy czas skwituje ona z wszelkiej ekspansji, a jeżeli nie, to jaki kierunek sobie obierze? Na którą stronę przechyli się w związku z tym przy obecnym przetasowywaniu międzynarodowych kombinacji? Jeżeli się zbliży do Niemiec i od nich w pewnej mierze uzależni, co się zdaje zapowiadać, to sprawa polska znacznie odmienny przybierze obrót, niż gdyby się stosunki z Niemcami zaostrzyły, gdyby Anglia pociągnęła Rosję ponętnymi widokami na Bliskim Wschodzie.

Z tym wszystkim polityka polska w państwie rosyjskim musi się liczyć i do tego kroki swoje stosować, kładąc większy nacisk to na tę, to na inną stronę działalności. Żeby zaś móc się z tymi rzeczami liczyć, trzeba je jako tako znać, widzieć, co się dzieje, i przewidywać, co się stać może.

Czy naród może to wszystko, tę całą organizacyjną robotę, ten rząd wewnętrzny, to wreszcie czuwanie nad zewnętrzną sytuacją, powierzyć ludziom od „problematów widzialnych dla każdego?” Tacy ludzie mogą być lepszymi lub gorszymi wykonawcami poszczególnych prac, wynikających z ogólnego planu, o ile są przede wszystkim narodowo lojalni, ale powierzenie im kierownictwa polityki byłoby narodowym samobójstwem. W każdej trudniejszej sytuacji zachowywaliby się oni tak, jak ugodowcy podczas wojny rosyjsko-japońskiej.

To zaś dotyczy nie tylko naszej polityki na wewnątrz państwa rosyjskiego.

Stosunki międzynarodowe w Europie wcale nie znajdują się w stałej równowadze, punkty zaś, w których równowaga zaczyna się naruszać, wcale daleko od nas nie leżą. Na porządku dziennym dziś mamy antagonizm angielsko-niemiecki, a przy innych antagonizmach, jakie mogą się zjawić, zdaje się, iż jakimkolwiek będzie pierwszy przymiotnik, drugim zawsze będzie „niemiecki”, bo Niemcy dziś są jedynym prażącym się państwem na naszym kontynencie i prężność ta daleko może zaprowadzić, ile że takie rzeczy w znacznej mierze nie zależą od dyplomacji, ale od sił żywiołowych. Tuż o miedzę mamy dziś nie tak bardzo znów odgraniczoną od spraw niemieckich kwestię węgierską, która nam bezpośrednio może zgotować bardzo poważne niespodzianki.

Gdyśmy w chwili wybuchu wojny rosyjsko-japońskiej zapewniali społeczeństwo, że nie pociągnie ona żadnych zmian na karcie Europy, mieliśmy słuszność; ale bardzo ryzykownym byłoby stanowcze twierdzenie, że w stosunkach międzynarodowych, jakie się obecnie wytwarzają, takie zmiany nie są możliwe w bliskim czasie. I sprawa polska wcale się nie znajduje na tak gładkiej drodze, ażeby polityka nasza sprowadzała się do „problematów widzialnych dla każdego”. Przeciwnie, wszystko za tym przemawia, że oczekują nas w bliskiej przyszłości poważne komplikacje, z których nasza sprawa może wyjść bardzo rozmaicie, a rezultat nie zawsze będzie od nas zależny.

Moim zdaniem polityka polska dziś już zaczyna wymagać bardzo subtelnego rozumowania, ścisłego rachunku i koordynacji w czynach. Jeżeli tego niema, to dlatego, że za wiele jeszcze w tej naszej nieszczęsnej polityce brużdżą interesy partyjne i za wiele głosu mają ludzie od „problematów żywotnych, widzialnych dla każdego”, którzy ze swego stanowiska nic w niej właściwie nie mają do powiedzenia.

W spuściźnie po szkole stańczykowskiej we wszystkich trzech zaborach pozostali społeczeństwu tylko politycy tego rodzaju, którym jednak niedawne tradycje stańczykowstwa nie pozwalają zejść otwarcie do skromniejszej roli. Skutkiem tego wytworzyło się nader fałszywe a dla sprawy narodowej niebezpieczne położenie. Nie mogąc stanąć na wysokości sytuacji, usiłują oni sytuację nagiąć do siebie, zamknąć sprawę polską w widnokręgu „problematów żywotnych”.

Dlatego ostateczna likwidacja tej, dziś już tylko negacją i pozorami żyjącej polityki jest najważniejszą koniecznością narodową obecnej chwili. Jest ona i tak już o kilka przynajmniej lat spóźniona. Na przyszłość ta polityka, o ile zechce jeszcze dawać znaki życia, może tylko ośmieszać reprezentujących ją ludzi lub zrobić ich przedmiotem powszechnej nienawiści.

VI

POLITYKA UGODOWA W KRÓLESTWIE

Gdy legenda, otaczająca roboty stańczykowskie i ugodowe, rozwiała się, gdy od dawna nikt już nie broni zasad, w imię których zostały rozpoczęte, gdy główny niegdyś pionier tych zasad, Czas, otwarcie już lekceważy „zagadnienia z przeszłości i przyszłości narodu”, gdy wreszcie na najważniejszym dziś polu doświadczalnym tych robót, w Królestwie, wykazana została tak dobitnie ich nicość – powstaje pytanie: czemu społeczeństwo polskie zawdzięcza ten upór, z jakim panowie ugodowcy chcą dalej swe dzieło prowadzić, i tę gorliwość, z jaką są popierani po tej stronie kordonu?…

Nie mogę tu się wdawać w analizę charakteru osób i koteryjek, nie chcę się zastanawiać nad pobudkami moralnymi działaczy w stylu „scriptorowskim”, którzy ostatnimi czasy przymilkli, onieśmieleni oburzeniem opinii, którzy poszli niejako na dno, ale których w Krakowie, zdaje się, nie uważają za ostatecznie straconych – i nie oszczędzą pewnie wysiłków, by ich wydobyć na powierzchnię. Idzie mi o szersze przyczyny zjawiska, bez których żadne drobne ambicje, żadne interesy podrzędne nie zdołałyby utrzymać przy życiu zdyskredytowanego kierunku.

Uważam za konieczne wskazać na ten głębszy podkład rzeczy, bo inaczej wszelka dyskusja jest niejako grą w chowanego. W tak ważnej jak dzisiejsza chwili, kiedy naród nasz zakłada nową niejako robotę na warsztacie dziejowym, nie można się bawić w komedię, w przemawianie do galerii, ale trzeba się szczerze i otwarcie porozumieć.

Dlatego unikam przymówek, rekryminacji, oskarżeń, do których po takich polemikach, jakich używaliśmy w ostatnich paru latach, miałbym przecie prawo, unikam drwin, do których tyle jest pola, oraz podkreślania faktów przykrych i drażniących, których nie brak – ale nazywam rzeczy po imieniu o tyle przynajmniej, o ile to jest potrzebne do zrozumienia dzisiejszej sytuacji, dzisiejszych błędów i zadań najbliższego jutra.

W walce kierunku ugodowego z zasadami, które obecnie zwyciężyły, jest coś więcej niż zastarzałe nałogi i przeżytki pojęć, które powinny były już dawno wyjść z obiegu.

Polityka stańczykowska, którą popularnie się pojmuje jako odrzucenie zbrojnych walk o niepodległość oraz pogodzenie się z realnymi warunkami i podjęcie realnych zadań na gruncie przynależności do państw obcych, była czymś więcej jeszcze, a pod niektórymi względami czymś zupełnie innym. Gdyby tym tylko była, nie różniłaby się tak gruntownie od polityki np. czeskiej, niewątpliwej polityki realnej, z którą program demokratyczno-narodowy ma w pojęciu walki politycznej duża pokrewieństwa. Politykę tę znamionował z jednej strony wstręt do walki w jakiejkolwiek postaci, choćby nawet w postaci silnych wyrazów niezadowolenia z postępowania rządu, z drugiej zaś strony – odgradzanie się od szerszych kół społeczeństwa, lekceważenie ich opinii, przeprowadzanie najważniejszych rzeczy po cichu, poufnie, z konspiracją przed ogółem. Gdy zawsze i wszędzie politykę narodu względem obcych robiono wojną, lub przynajmniej pogotowiem wojennym i dyplomacją, walką i kompromisem, gdy rozumiano, że dyplomacją, poza którą nie stoi gotowość bojowa, nic poważnego osiągnąć nie można – polityka stańczykowska odrzucała walkę, nie starała się o organizację szeregów bojowych nawet w postaci zwartej opinii kraju, ale przyjmowała tylko kompromis, tylko dyplomację. Była taką, bo nie była właściwie polityką narodową.

Ze względu na obronę interesów większej posiadłości rolnej nazwano ją polityką szlachecką – dosyć niewłaściwie, bo była to polityka arystokracji.

Demokracja polska przegrała walkę narodową w zaborze rosyjskim – na jej miejsce w austriackim wystąpiła polska arystokracja, opierająca politykę na dyplomacji i odrzucająca walkę.

I chwila i miejsce były do tego odpowiednie. Chwilę znamionował upadek narodowego ducha, miejscem zaś była Galicja, dzielnica z archaicznymi stosunkami społecznymi i archaicznym tonem życia polskiego, w którym, o ile się zjawiły nowe czynniki w dobie porozbiorowej, to były wprowadzone przez… austriacką biurokrację, a zatem nie mogły działać bardzo odświeżająco, natomiast silnie zdezorganizowały to, co przeszłość zostawiła. Na tle tych stosunków, przy braku w kraju silnego ekonomicznie i umysłowo mieszczaństwa, przy skupieniu większej posiadłości rolnej w rękach arystokracji i ciążącej do niej wielkiej szlachty, łatwo było politykę arystokratyczną zaszczepić i narzucić krajowi. Zrobiono to bardzo umiejętnie, z przezorną rachubą na przyszłość. Arystokracja łożyła na stronnictwo i nadawała mu ton, ale potrzeba jej było teoretyków i ludzi do „postulatów żywotnych”: pepinierą ich zrobiono uniwersytet krakowski, który umiejętnie opanowano. Pepiniera funkcjonuje po dziś dzień – duszy jej wprawdzie zabrakło, ale za to jest więcej zręczności i rutyny w zabiegach, więc ludzie od „postulatów żywotnych” ciągle jeszcze są i, o ile mi się zdaje, mają to przekonanie, że zręcznością i rutyną można trwać bez końca.

Powodzenie tej polityki na gruncie galicyjskim zachęciło odpowiednie żywioły w Królestwie do przeniesienia jej na grunt tamtejszy. Powstała polityka, zwana ugodową, oparta również na arystokracji przede wszystkim i szukająca sobie ludzi do „postulatów żywotnych”. O ostatnich, przy braku własnej pepiniery, było z konieczności bardzo trudno i, o ile się znaleźli w niewielkiej liczbie, przedstawiają gatunek o wiele słabszy od galicyjskiego.

Nie można się dziwić, że taka dążność powstała. Wcale nie jest zbrodnią ze strony arystokracji, że chce kierować sprawami krajowymi – jest to bardzo szlachetna ambicja; nie można również odsądzać jej od wszystkiego za to, że robi politykę tak, jak to leży w jej usposobieniu; wreszcie nie można się dziwić, że w Królestwie przedstawiciele arystokracji i ludzie do niej ciążący lub od niej zależni, zostali olśnieni powodzeniem i zdolnościami politycznymi stańczyków krakowskich, że ich sobie za mistrzów obrali.

Tu muszę zrobić zastrzeżenie, że mówię o genezie polityki ugodowej w Królestwie. Jej początki petersburskie mają źródło w rusyfikacji moralnej, wnoszą sporo ideologii rosyjskiej. Później te dwa strumyki spłynęły do wspólnego łożyska. Dokoła petersburskiego organu ugodowego zaczęli się gromadzić ludzie od „postulatów żywotnych” i znawcy dróg zakulisowych nad Newą, których w Królestwie zaczęto cenić, w Petersburgu zaś, przy całym liberalizmie tamtejszych inicjatorów ugody, zrozumiano, że może ona posiadać siłę tylko przy oparciu się o arystokrację. Zresztą petersburscy ugodowcy uczyli się także niemało od stańczyków krakowskich, dziwnie łącząc wytwory ducha arystokratyzmu polskiego z demokratyczną po rosyjsku ideologią w zakresie wielu zagadnień, jak np. w sprawie ruskiej w Galicji.

Dzięki tej domieszce z petersburskiego źródła, polityka ugodowa w Królestwie w swych koncepcjach i metodach nie była tak stylowo jednolitą, jak stańczykowska w Galicji, przed z cedowaniem jej interesów na rzecz młodo-konserwatyzmu. Musiała ona wszakże być i była polityką arystokratyczną, unikającą walki, budującą wszystko na dyplomacji, lekceważącą, o ile można, opinię publiczną, konspirującą przeciw niej, uprawiającą zakulisowe zabiegi i intrygi, widzącą dla ludu wcale dobrego opiekuna w policjancie itd.

Ale cóż? Nie rozumiano, czy nie chciano rozumieć, że Królestwo jest zupełnie czym innym, niż Galicja, że społeczeństwo jego, pomimo barbarzyńskich warunków politycznych, w jakich się znalazło, jest bez porównania bardziej współczesnym społeczeństwem, niż galicyjskie, bardziej od niego zbliżonym w swej budowie i w sposobie myślenia do społeczeństw zachodnich. Już w osiemnastym stuleciu, między pierwszym a ostatnim rozbiorem, przeszło ono przez wpływy, które pozostały obcymi dla Galicji; następnie, dzięki utworzeniu Księstwa Warszawskiego i Królestwa Kongresowego, żyło w nowoczesnej państwowości polskiej; wychowuje się od stulecia na kodeksie Napoleona; ma tradycję narodowych powstań, ogarniających kraj cały, w których brały udział właściwie wszystkie warstwy społeczeństwa. Dzięki innemu rozkładowi posiadłości ziemskiej, arystokracja jest tam względnie słaba, a rozwój ekonomiczny wytworzył liczną i niezależną inteligencję miejską, która wespół z ziemiaństwem nadaje ton życiu.

Nie mogło przecie być mowy o narzuceniu temu społeczeństwu polityki arystokratycznej. Jeżeli mogła ona w ogóle powstać i trzymać się pozornie przez lat dziesiątek, to tylko dzięki stłumieniu wszelkiego życia przez rząd rosyjski, skutkiem czego mogło się. zdawać, iż kraj ten ma równie słabą, jak Galicja, opinię publiczną, że można mu także narzucić, co się tylko podoba. Identyfikowanie pod tym względem Królestwa z Galicją było również wielkim błędem, jak stawianie Rosji, zwłaszcza przed wojną japońską, na równi z Austrią i stosowanie względem jej rządu takiej samej, jak tam, polityki.

Przedstawiciele polityki ugodowej nieraz mieli sposobność przekonać się, iż są znienawidzeni w szerokich kolach społeczeństwa, że za nimi w kraju idą tylko najbardziej zdemoralizowane żywioły. Ale przykład stańczyków ich uczył, iż można być nienawidzonym i pomimo to rządzić. Nie rozumieli różnicy pomiędzy społeczeństwami tych dwóch dzielnic.

I oto pierwsze osłabienie żelaznej klapy systemu rosyjskiego, pierwsza chwila, w której społeczeństwo odruchowo się wypowiedziało, zmiotła ich z powierzchni w okamgnieniu. Nie zrozumieli wszakże, za co ich spotkało nieszczęście, ba, nawet wyraźna kara ze strony opinii.

Niektórzy z nich, właśnie należący wyłącznie do arystokracji, zrozumieli, że kompromituje ich zbratanie się z petersburską grupą, której najruchliwszy działacz może się pochwalić, że nikogo w Polsce takim jak jego nie obdarzają wstrętem. Postanowili się tedy odsunąć i uczynili dobrze. Ale nie zrozumieli wszystkiego. Nie zrozumieli, że trzeba zerwać z wszystkimi tradycjami ugody, a więc wyperswadować sobie politykę arystokratyczną – zarówno jej koncepcje, jak metody. Skutkiem tego, właśnie we wspomnianej sprawie szkolnej, pogrążyli się ponownie. Jest obawa, że to doświadczenie im nie wystarczy, że, wierząc ślepo w swych mistrzów krakowskich, spróbują jeszcze nieraz ich naśladować. I w tym tkwi nieszczęście.

Byłoby krzywdą dla narodowej sprawy, gdybyśmy chcieli usuwać arystokrację od pracy narodowej i polityki, jeżeli chce im ona swe siły poświęcać. Przeciwnie, ludzie z tej sfery, ze względu na swe pozycje, majątki, stosunki, ze względu nawet na kulturę, której nasz ogół nie ma za wiele, mogą przedstawiać wielką wartość, zwłaszcza w stosunkach zewnętrznych, ze sferami rządowymi, które są skłonne więcej się z nimi liczyć. Nawet republiki demokratyczne, rządzone przez radykałów, posyłają chętnie ambasadorów z pośród arystokracji. Tym bardziej naszej sprawie, w stosunkach z takim rządem, jak rosyjski, przedstawiciele jej olbrzymie mogą oddać usługi. Ale o tyle tylko, o ile są wykonawcami woli ogółu, o ile trzymają się w granicach swych pełnomocnictw, o ile nie są ambasadorami, bawiącymi się w politykę na własną rękę, wbrew planom tych, w których imieniu przemawiają.

Arystokracja nasza wydawała i przypuszczać należy, że będzie wydawała poszczególnych ludzi, zasłużonych narodowej sprawie. Ale jako warstwa nie może ona prowadzić swojej polityki w społeczeństwie nowoczesnym, jakiem pomimo wszystko jest społeczeństwo Królestwa. Nie może ona prowadzić polityki dobrej, zgodnej z interesem narodu, choćby nawet była tym samem, czym jest arystokracja krajów, na zachód od nas leżących, gdyby jej tytuły posiadały tę samą co tam treść historyczną, gdyby zawierały tradycję prawowitej władzy i złączonej z nią odpowiedzialności z czasów feudalnych, następnie tradycję wiernej służby narodowo-państwowej, gdyby nie miała tradycji polskiego możnowładztwa, tradycji wpływów i korzyści, zdobywanych zabiegami, intrygami, kaptowaniem „braci-szlachty”…

Polityka ugodowa temu właśnie, że jest arystokratyczną, zawdzięcza prawie wszystkie swoje wady. Mówię – wady, bo zbrodnię, zaprzaństwo narodowe wnieśli do niej ludzie bądź nieuczciwi, bądź wynarodowieni. I jej arystokratyzm pozwala na taką walkę z własnym społeczeństwem. Bo w podstawie jej leży lekceważenie opinii, pogarda dla ogółu narodowego, dla jego myśli i uczuć, uważanie sobie za nic narodowej woli.

I za to jest przez opinię karana. Społeczeństwo, które ma poczucie swego „ja” zbiorowego, spójne, myślące, zdolne do wyrażania swej woli, nie pozwoli, by mu narzucano bezkarnie rzeczy wstrętne, by mu burzono jego własną pracę i kompromitowano je na zewnątrz. Kto tego nie może zrozumieć od razu, zrozumie po szeregu przykrych doświadczeń.

Czyż nie lepiej oszczędzić tych doświadczeń i sobie, i krajowi?…

VII

WALKA POLITYCZNA NARODU

Jeszcze wczoraj nasze położenie narodowe było tak straszne, że ludzie słabsi duchem woleli nie myśleć o nim wcale, bo nie czuli w sobie dość energii i hartu, aby prawdzie w oczy spojrzeć. Dziś otworzyły nam się widoki poprawy, widzimy coś w rodzaju drogi do niej, ale nie możemy na chwilę nawet zapominać, że wielką siłę musimy z siebie wydobyć, aby się po tej drodze posuwać.

Najpotężniejsze, jedyne zdolne dziś do zaczepnej polityki państwo kontynentu europejskiego, Niemcy, są naszym nieprzejednanym wrogiem. Stoimy im na drodze w ten sposób, że niema między nami i niemi kompromisu. Starają się one niszczyć nas nie tylko bezpośrednio w swym zaborze, ale pośrednio i w dwóch pozostałych. Musimy walczyć z ich przemocą w państwie niemieckim, a z ich wrogim wpływem w Austrii i Rosji. To sprawa niełatwa i nie tak prosta, jak to się zdaje wielu w nieskomplikowany sposób myślącym politykom, którzy sądzą, iż na to dosyć jest krzyczeć: „niech żyje Rosja!”.

Nas nikt przeciw Niemcom bronić nie będzie. Co do Austrii, co do możności odegrania przez nią jakiejś dodatniej roli w polityce zewnętrznej, nikt nie ma, zdaje się, złudzeń. Dobrze, jeżeli przez czas dłuższy sama się uchroni od stania się niemieckim protektoratem. Co zaś do Rosji, to ta, choćby się pozbyła przyrodzonego łakomstwa w stosunku do nas i chciała się naprawdę kierować w polityce sentymentami słowiańskimi, o które zanadto jest posądzana, choćby wreszcie widziała swój bezpośredni interes we wzmacnianiu nas przeciw Niemcom – nie jest wcale i długo nie będzie w tym położeniu, żeby się mogła zbytnio w antyniemieckiej polityce awanturować. Jeszcze nie wiemy, ile ją będą kosztowały przekształcenia wewnętrzne, oraz czego potrzeba do przywrócenia porządku w armii i do odbudowania floty. Musi ona mniej lub więcej liczyć się z Niemcami, a nawet prawdopodobne jest, że wybierze drogę ścisłego z niemi sojuszu. Gdy trzeba będzie, co więcej jest niż prawdopodobne, zapłacić za tę przyjaźń tamowaniem na wszelki sposób rozwoju polskości, to rządowi rosyjskiemu, o ile nie napotka z naszej strony przeszkód, poświęcenie to przyjdzie łatwo.

W tych warunkach mniej, niż we wszelkich innych, może być mowy o skuteczności zjednywania sobie Rosji, przejednywania jej rządu i wyjednywania łask: trzeba będzie wszystko ogromnym wysiłkiem wywalczać, bo walka, prowadzona z rządem rosyjskim, będzie pośrednio walką z Niemcami, podtrzymującymi jego upór przy systemie antypolskim. Takie położenie jest możliwe równie dobrze przy postępie reform liberalnych w Rosji, jak i przy reakcji.

Gdybyśmy przynajmniej w tym trudnym i skomplikowanym położeniu mieli świadomość, że jesteśmy bezwzględnymi panami u siebie, że w walce o polskość Królestwa z pośród mieszkańców samego kraju nie zjawi się przeszkoda! Ale już widzimy, że tak nie jest: już Żydzi podają petycje o utrzymanie języka rosyjskiego w szkołach i nie poprzestaną niezawodnie na tych pierwszych wrogich objawach.

Jaki mamy sposób w tych warunkach do walki z potężnymi wrogami, do wywierania nacisku na rząd, do onieśmielenia na wewnątrz obcych żywiołów, zuchwale występujących przeciw naszym najżywotniejszym, najprawowitszym interesom?… Pierwsza rzecz to zszeregować się tak, ażeby wszyscy poczuli, że za żądaniami i dążeniami polskimi stoi cały naród polski, bez względu na różnice społeczne.

Czy jest możliwość tego?

Panowie tu w Galicji powiadacie: nie! Przyzwyczailiście się do polityki, w której pierwszym i ostatnim przykazaniem jest solidarność partyjna. Rzeczywiście, tu ma się wrażenie, że klasa społeczna, że oparte na niej stronnictwo – to rzeczywistość, naród zaś – to fikcja. I dlatego tak łatwo płaci się szkodą narodową za korzyć partyjną, jak choćby przy niedawnym rozporządzeniu wiceprezydenturą Krakowa.

Ale tam, po tamtej stronie kordonu, jest trochę inaczej. Tam możliwe jest stronnictwo, w którym równie dobrze rej wodzą ziemianie, jak inteligencja miejska, które się opiera na ludzie wiejskim, organizuje masowo robotników, w którym nawet przedstawicieli arystokracji można spotkać. Mogą panowie powiedzieć, że to jest nieprawidłowe, że sprzeciwia się waszemu pojęciu polityki: na to jest argument, że to stronnictwo pobiło ugodowców, a w ich osobach i was, jako ich sprzymierzeńców i adwokatów. Nie będziecie zaś chyba, jak ów austriacki oficer, który nazwał Napoleona bardzo lichym generałem, a kiedy mu zwrócono uwagę, że ten jednak Austriaków pobił, odrzekł: „Tak, ale wbrew wszelkim prawidłom nauki wojskowej!”

Wszystko pochodzi stąd, iż ludzie, aspirujący do kierowania polityką kraju, nie mogą zrozumieć, że społeczeństwo nasze, przy wszystkich swoich słabych stronach, ma jeden olbrzymi kapitał, który, właściwie użyty, może dać nieobliczalne narodowe zyski. Tym kapitałem jest idea narodowa.

Uświadomić instynkty narodowe, oprzeć na nich wyraźną ideę polską, uchronić ją od zboczeń, nad których wytworzeniem tyle, niestety, pracowano – oto pierwsze zadanie polityka, pragnącego donioślejszych rzeczy dla przyszłości kraju dokonać.

W imię idei narodowej ludzie biedni i nie oczekujący żadnych korzyści osobistych przez lat kilkanaście szamotali się w nadludzkich wysiłkach, siejąc pod kopytami niszczycielskiej hordy siew dla przyszłości, aby jutro kraj nie zginął na głód moralny – mając za jedyną nagrodą ruinę materialną, więzienie, no i… oszczerstwa, i nie płacąc sobie nawet taką satysfakcją, jak histeryczny rewolucjonizm i tanie radykalne frazesy. W imię tej idei młodsze pokolenie szlachty zbliżyło się do ludu, aby pomóc mu w pracy i dzielić jego walkę; chłop zaczął się narażać na prześladowania rządu, zbliżył się z zaufaniem do szlachty, a w chwili ogólnego bezrządu nie dał ucha podszeptom wichrzycielskim. W imię tej idei pracownicy kolejowi wszystkich poziomów i stanowisk złączyli się w czynie, nie zważając, że się niektórzy narażają na utratę chleba dla sprawy żadnych korzyści osobistych nie obiecującej; dla niej robotnik zaczął się wystawiać na śmierć od noża towarzysza-socjalisty. W imię jej rodzice poświęcili swój spokój i karierę swoich dzieci, a ludzie na wydatnych stanowiskach narazili się na szykany rządu, podpisując znany powszechnie protest. Na gruncie pracy dla narodowej przyszłości oraz walki o narodowe prawa i interesy, zeszły się wszystkie bez wyjątku warstwy polskiego społeczeństwa w Królestwie.

Zdawałoby się, że ten potężny ruch w kierunku zespolenia moralnego narodu, skupienia się, wystąpienia zwartym frontem, zarówno przeciw wewnętrznej anarchii i zuchwałym zamachom na nasz byt społeczny, jak zewnętrznemu uciskowi, tamującemu nasz rozwój narodowy – powinien pociągnąć ku sobie wszystkich, którzy się za Polaków uważają. A przynajmniej w każdym, nawet w obcym powinien budzić szacunek. Tak, w obcym, ale nie w pewnym gatunku ludzi u nas, którzy uważają, że prawdziwy mąż stanu drwić sobie powinien z drgnień narodowej duszy… To jest właśnie osad szkoły krakowskiej w mózgach ludzkich po tej i tamtej stronie kordonu.

Jedni lekceważą społeczeństwo i jego opinię, uważając, że im to jako wielkim panom przystoi, inni – bo czują wielkich panów za sobą. Ci zawsze idą o wiele dalej, dochodząc czasami wprost do cynizmu…

Mam swoje zdanie o bezpośredniej szkodliwości polityki dawnych stańczyków, muszę wszakże przyznać, iż zawsze zwalczali jedne i te same rzeczy, w imię jednych zawsze zasad, z jednym zawsze celem na widoku. Od czasu wszakże, jak reguły taktyki dla ugodowców Królestwa i konserwatystów krakowskich zaczęto ustanawiać w petersburskim Kraju, zaczęło się zwalczanie wszystkiego, co nie swoje, wszelkiej inicjatywy politycznej, rodzącej się poza obozem ugodowym, z wszelkich, najsprzeczniejszych nawet punktów widzenia; dla celu? – bo ja wiem – poza ratowaniem swego partyjnego interesu nie mogłem żadnego innego celu dopatrzeć. I nie widzę go dzisiaj w tych zjawiających się po wszystkim, co zaszło, próbach mówienia o stronnictwie ugodowym, jako o organizacji poważnej, mającej wszystkie legitymacje w porządku.

Wchodzimy w okres narodowego życia, kiedy na najważniejszym naszym terenie, w Królestwie, występuje do pracy i walki politycznej organizujący się w zwarte szeregi naród we wszystkich swoich warstwach.

Tak, proszę panów, naród, bo tego nie można uważać za robotę stronnictwa. Stronnictwo, które nazywacie „wszechpolskim”, tylko przygotowało wypowiedzenie się opinii narodowej, przyśpieszyło swą pracą jej konsolidację, nawiązywało w praktyce węzły łączności między poszczególnymi warstwami, wypróbowało metody działania, formułowało dojrzałe do tego dążenia, wreszcie dawało organizację, gdzie jej było potrzeba. Wątpię, czy może ono o sobie powiedzieć, że było zwrotniczym, wprowadzającym myśl narodową na dane tory, jak to chętnie stańczycy o sobie mówią. Myśl narodowa po tych torach prędzej czy później iść by musiała – myśmy jej tylko oszczędzili pewnych niepotrzebnych a krótkotrwałych może zboczeń.

Otóż właśnie w chwili, kiedy ta polityka narodowa ustala się, na boku staje grupka ludzi, którzy pytani i nie pytani, na wewnątrz i na zewnątrz powtarzają, że się na nią godzą. Dlaczego? Bo oni chcieli inaczej, bo są obrażeni na społeczeństwo, że ich nie posłuchało i nawet odniosło się do nich surowo, bo ich gustom odpowiada polityka zabiegów u rządu bez względu na ich skutki, bo uważają, że szersze koła narodu do polityki brać się nie powinny, ale pozostawić ją im, którzy sobie sami mandaty wzięli, bo prawdziwa polityka ich zdaniem jest taka, którą się niezależnie od opinii i nawet wbrew niej prowadzi…

Czyż tak musi być koniecznie?

Stańczycy zarzucali swego czasu narodowi, że się nie chce pogodzić z rzeczywistością, wytworzoną przez obce rządy; ja sobie pozwolę zarzucić dzisiejszym ugodowcom, że się nie chcą pogodzić z rzeczywistością, wytworzoną przez własny naród. Mają zaś obowiązek to zrobić ze względu na sprawę publiczną i na samych siebie.

Pogodzenie się zaś z tą rzeczywistością oznacza zlikwidowanie całej dotychczasowej polityki i zajęcie stanowiska lojalnego względem własnego narodu, względem jego interesów, jego godności, względem opinii publicznej; zaniechanie praktyk zakulisowych i wycieczek przeciw przyjętym ogólnie zasadom politycznego działania – co stanowi tylko poniżające nas jako naród widowisko dla obcych, zachętę do lekceważenia nas i naszych interesów.

To postępowanie narobiło już wiele szkody: ugodowcy wraz z socjalistami tak rozluźnili pojęcia o narodowej moralności, że dziś, gdy opina się organizuje, trzeba będzie chyba skodyfikować na piśmie jej zasady dla ludzi, którzy ulegli temu rozkładowemu wpływowi. Czas już, żeby to szkodnictwo się skończyło.

A jeżeli się nie skończy?…

To trudno. Wszyscy będziemy musieli ponieść jego konsekwencje. Organizm społeczny, który pomimo wszystko dał jednak sporo dowodów zdrowia, znajdzie środki przeciw czynnikom szkodliwym. Będzie go to kosztowało, ale trzeba się będzie na nie zdobyć. Opinia raz przebudzona nie pozwoli już na taką jak dotychczas anarchię moralną w sprawach narodowych. Są też ludzie – sam do nich należę – którzy będą się starali wskazywać jej właściwe po temu środki.

Na tym szczerym wyznaniu kończę. Jeżeli mój glos pozostanie głosem wołającego na puszczy, tym gorzej dla naszej publicznej sprawy. Pozostanie mi przynajmniej poczucie spełnionego obowiązku.

Dixi et salvavi animam meam.

***

Roman Dmowski urodził się 9 sierpnia 1864 r. w Kamionku pod Warszawą, w rodzinie drobnego przedsiębiorcy. W czasie studiów przyrodniczych na Uniwersytecie Warszawskim, w 1888 r. wstąpił do tajnego Związku Młodzieży Polskiej; dwa lata później został członkiem Ligi Polskiej, którą wraz z Zygmuntem Balickim przekształcił w Ligę Narodową. Redagował liczne pisma obozu narodowego, m.in. organ teoretyczny Ligi – „Przegląd Wszechpolski”. W 1903 r. opublikował „Myśli nowoczesnego Polaka”, pracę formułującą ideowe fundamenty programu obozu narodowo-demokratycznego, a w roku 1908 „Niemcy, Rosja a kwestia polska”. W 1907 r., jako poseł do II i III rosyjskiej Dumy Państwowej, postulował współpracę z rządem carskim, pełniąc funkcję prezesa Koła Polskiego. W następnym roku, wraz z nacjonalistami czeskimi, organizował „ruch neoslawistyczny”, głosząc hasło solidarności Słowian. Podczas I wojny światowej, Dmowski – polemista galicyjskich konserwatystów („Koniec legendy: uwagi o stanowisku „Stańczyków” i „ugodowców” wobec zadań dzisiejszej polityki narodowej” 1905, i „Upadek myśli konserwatywnej w Polsce” 1914), optujących za współpracą z Austro-Węgrami i Niemcami – stał na czele Komitetu Narodowego Polskiego, popierającego ideę zjednoczenia ziem polskich pod berłem cara. Gdy po wybuchu rewolucji w Rosji stanowisko Ententy wobec sprawy polskiej uległo zmianie, przeniósł działalność KNP do Paryża, stając się głównym delegatem Polski na konferencji pokojowej w Paryżu. Swoje i swojego stronnictwa prace na rzecz odbudowy Polski, a także międzynarodowe uwarunkowania sprawy polskiej ukazał w książce „Polityka polska i odbudowanie państwa” (1925). W 1919 r. został wybrany posłem na Sejm. Od 27 października do 14 grudnia 1923 r. zasiadał w rządzie kierowanym przez W. Witosa, pełniąc funkcję ministra spraw zagranicznych. Po przewrocie majowym założył Obóz Wielkiej Polski, wydał też prace „Świat powojenny i Polska” (1931) i „Przewrót” (1934). W połowie lat trzydziestych wycofał się z czynnego życia politycznego. Zmarł 2 stycznia 1939 r., w Drozdowie.