Jan Ludwik Popławski

Nasz patriotyzm i nasza taktyka

(„Przegląd Wszechpolski”, nr 5/1899)

Używamy w mowie potocznej i w druku wyrazu „patriotyzm” w znaczeniu tak rozmaitym, stosujemy go tak do­wolnie, że widocznie w samym pojmowaniu istoty patriotyzmu, charakteru jego i zadań znaczne zachodzą różnice na­wet pomiędzy ludźmi, należącymi do jednego kierunku po­litycznego, jeżeli nie do jednego stronnictwa.

Dla nas istotę patriotyzmu, jak to niejednokrotnie za­znaczyliśmy, stanowi nie tylko żywe poczucie jedności, ale, i przede wszystkim, świadome dążenie do utrwalenia i roz­woju naszej odrębności, naszej indywidualności narodowej, a więc w działalności politycznej –„dążenie do najszer­szego rozwoju sił narodowych, do postępu, prowadzącego za sobą pogłębienie treści i rozszerzenie zakresu życia narodowego”.

W Programie stronnictwa demokratyczno-narodowego i w artykułach wyjaśnia­jących ten program uzasadniliśmy szczegółowo nasze pojmowanie patriotyzmu i wypływające z niego wnioski polityczne.

Pisaliśmy wówczas i dziś z naciskiem powtarzamy, że „sprowadzanie patriotyzmu jedynie do obrony przed wyna­rodowieniem, przed wyzuciem z tego, czego nam dotychczas nie wydarto, uważamy za kierunek szkodliwy, za karygodne obniżenie aspiracji narodowych, za abdykację z tego, co nam się należy, bo mamy w swym ustroju narodowym nie­spożytą siłę. Naród, który nie chce nic zdobyć, nic nowego w przyszłości stworzyć, który żadnych pożądań nie ma, aleredukuje swe aspiracje do zachowania tego, co posiada, musi się kurczyć i w końcu zginąć. Dlatego to walkę z wyższymi aspiracjami narodowymi uważamy za działanie, świa­dome lub nieświadome, na zgubę narodu, i ludzi je prowa­dzących, jako wrogów przyszłości narodowej, traktować mu­simy. Istotnie narodowe stanowisko musi polegać na dążeniu do tego, ażeby samoistny nasz dorobek cywilizacyjno-narodowy jak najbardziej powiększać, indywidualności naszej kulturalnej jak największą treść nadać i siłom narodowym jak najszersze pole działania otworzyć”.

„Dla narodu, mającego żywe poczucie jedności i odrę­bności swych interesów, jedyną postacią bytu politycznego, mogącą go bezwzględnie uchronić od wynarodowienia i za­pewnić mu samoistny rozwój polityczny, jest niezależność państwowa. Podział polityczny narodu rozkłada jego siły i obniża doniosłość jego pracy kulturalnej, a przynależność do obcego państwa, nawet na zasadzie autonomii oparta, nie tylko krępuje swobodę działalności politycznej, która oprócz interesu narodowego liczyć się w tych warunkach musi z in­teresem państwowym, ale bezpośrednio lub pośrednio po­wstrzymuje również swobodny rozwój życia narodowego w różnych dziedzinach. Dlatego to stronnictwo szczerze na­rodowe i rozumiejące, co stanowi istotę narodowego życia, nie tylko nie może się zrzekać dążenia do niepodległości po­litycznej, ale, uważając ją za warunek, przy którym jedynie jest możliwe rozwinięcie życia narodowego w całej pełni, musi osiągnięcie jej postawić, jako cel główny swoich usi­łowań. Z naszego stanowiska, wszystko, co zbliża nas do tego celu, do niezależności politycznej, jest dobrym, wszystko zaś, co nas od niego oddala, jest złym – i to jest właściwa miara w rzeczach polityki narodowej”.

Ale dążenie do niepodległości politycznej nie polega na ciągłym proklamowaniu tego hasła, na powtarzaniu go przy każdej sposobności, a czasem i bez powodu. Dla nas to dążenie jest takim logicznym, koniecznym wynikiem na­szego pojmowania patriotyzmu, że po prostu nieraz dziwnym nam się wydaje żądanie zaznaczania lub nawet szczegól­nego podkreślania tego najważniejszego postulatu polityki prawdziwie narodowej, a tym bardziej uzasadniania go i tłumaczenia. Nie tylko dziwnym, ale nawet trochę podejrzanym wydać się może to zadanie, nasuwa bowiem przypuszczenie, że ludzie domagający się, ażebyśmy im wciąż hasło odzy­skania niepodległości głosili, chcą dźwiękiem powtarzanych słów zagłuszyć bezwiednie powstającą w ich duszy wątpli­wość straszną, chcą żeby ich przekonywano, żeby w nich wmawiano to, w co wierzyć pragną. Albo może ich pojęcia polityczne są jeszcze tak pierwotne, że przypisują pewnym słowom cudowne, magiczne własności.

Przyszła Polska niepodległa jest dla nas, jak już da­wniej zaznaczyliśmy, koniecznym postulatem naszego istnie­nia narodowego, więcej nawet, jest artykułem wiary, nie potrzebującym uzasadnienia, wynikiem logicznym prawa przy­rodzonego, pojmowanego nie w dawnym, metafizycznym, ale we współczesnym, realnym jego znaczeniu, i moglibyśmy powtórzyć z poetą, że nasza Polska jest nie tylko:

 

. . . . . . . . . . . . krajem,

Miejscem, mową, obyczajem,

Państwa skonem, albo zjawem,

Ale wiarą, ale prawem![i]

 

I takim artykułem wiary, taką konieczną realizacją, realizacją prawa przyrodzonego jest niepodległość Polski świadomie lub bezwiednie dla ogromnej większości społe­czeństwa. Dwa miesiące temu pisaliśmy wyraźnie, że „gdybyśmy o możliwości urzeczywistnienia tego postulatu zwąt­pili, kwestia polska przestałaby istnieć, bo my przestalibyśmy być Polakami. Toteż nawet najgorliwsi ugodowcy i lojali­ści przechowują w głębi duszy, często nieświadomie, przeko­nanie, że Polska kiedyś będzie, nie spodziewają się tylko, żeby ich oczy ujrzały chociaż w oddali mgliste zarysy ziemi obiecanej”. Otóż dlatego właśnie, że ta wiara nasza jest tak prostą, tak konieczną, tak naturalną, nie obnosimy jej przy­kazań po rynkach i placach publicznych, nie wypisujemy na platformach politycznych, nie przypominamy przy każdej sposobności. I dlatego właśnie uzasadniać jej nie potrzebu­jemy wcale. Wszelkie zresztą uzasadnienie tego, co artykuł wiary stanowi, jest w gruncie rzeczy kompromisem, niezgo­dnym z jej istotą.

Nie odczuwamy wcale kompromisów w praktyce politycznej. Właściwie działalność polityczna, nawet najbardziej skrajnych stronnictw, jest szeregiem kompromisów z wymaganiami rzeczywistości, przystosowań się do warunków istnie­jących. Kompromisami w tym szerokim, jedynie politycznym znaczeniu, są wszelkie programy minimalne. Ale takie kom­promisy, które uznajemy i do których się przyznajemy, są po prostu liczeniem się z rzeczywistością, którą każda dzia­łalność polityczna, chociażby była w programie swym i za­sadach najbardziej nieprzejednaną, uwzględnić musi.

A ten fakt, że bierzemy za podstawę swej działalności istniejące warunki polityczne, że się wciąż z wymaganiami rzeczywistości liczymy, nie zmusza nas bynajmniej do takiego kompromisu, który kazałby nam się wyrzec dążenia do nie­podległości lub przynajmniej przyznawania się do niego gło­śno. Nie zawieramy z nikim kompromisów formalnych, ugód albo umów, nie zajmujemy takiego stanowiska politycznego, które by nas zniewalało do przyjmowania jakichś zobowią­zań, lub do liczenia się z jakimiś względami ubocznymi. Nie chcemy wcale zasilać werbunkiem bez wyboru szeregów na­szego stronnictwa i nie poszukujemy sojuszników, ani nie powołujemy do wspólnego działania każdego, kto z nami iść chce, lecz, przeciwnie przyjmujemy do swych kadrów takich tylko, którzy wymaganiom naszym odpowiadają. Zre­sztą, gdyby nam chodziło o jednanie stronnictwu i jego pro­gramowi przyjaciół i zwolenników tytularnych, raczej szafo­wanie frazesami i hasłami szumnie brzmiącymi, niż wstrze­mięźliwość w ich wygłaszaniu, byłoby pożądanym.

Niejednokrotnie zresztą, gdy potrzeba zachodziła, wy­powiadaliśmy nasz pogląd na sprawę niepodległości Polski stanowczo i wyraźnie. Ani przyjaciele nasi, ani przeciwnicy nie powinni mieć i nie mają, jeżeli są ludźmi dobrej wiary, żadnych wątpliwości w tym względzie. Po cóż zresztą chcie­libyśmy przekonanie nasze ukrywać, skoro, jak już zaznaczyliśmy wyżej, nie ma takich względów i pobudek prakty­cznych, które by nas do milczenia lub szczególnej oględności w wyrażaniu naszych poglądów skłaniały. A nie znamy też takiej powagi, która by nam wstrzemięźliwość w tej spra­wie narzucić mogła i my nikomu narzucić jej nie mamy prawa. Stronnictwo nasze nie tylko z zasad, ale i z organizacji swej jest prawdziwie demokratycznym i ci, co działal­nością jego kierują lub w jego imieniu przemawiają, są wy­konawcami i wyrazicielami opinii ogółu; komenda u nas idzie nie z góry, ale z dołu i to właśnie jest najlepszą rę­kojmią solidarnego działania grupy ludzi, którzy nie hoł­dują żadnej doktrynie, nie uznają żadnych dogmatów w po­lityce. A więc zarówno w tej sprawie, o której mówimy, jak i w każdej innej, tylko naszej komendy słuchać bę­dziemy, nie zwracając uwagi na nawoływania luzaków na­szego obozu, ani na prowokacyjne wykrzykniki naszych prze­ciwników.

Gdyby o ten jeden zarzut wstrzemięźliwego zachowa­nia się naszego w sprawie niepodległości Polski chodziło, ła­two byłoby położyć kres nieporozumieniu lub przynajmniej przerwać wszelkie z tego powodu rozprawy krótkim, stanowczym oświadczeniem. Ale tu chodzi o coś więcej, o za­sadnicze różnice w pojmowaniu patriotyzmu, a nawet o całą naszą taktykę polityczną. Trzeba raz wreszcie rzecz tę wy­jaśnić, chociażby wyjaśnienie szczere okazało się przykrym, bo chcąc stanowisko nasze zaznaczyć wyraźnie, nie możemy ani zdania swego łagodzić, ani słów dobierać.

Są ludzie, dla których patriotyzm jest jakby zastawą uczty świątecznej, ludzie, których warunki życia, jak np. przebywanie w otoczeniu obcym, pozbawiają możności bra­nia udziału w realnej pracy narodowej. Starzy te rzadkie chwile, w których, odrywając się od życia i zajęć codzien­nych, poświęcają kultowi sprawy narodowej, chcieliby opro­mienić blaskiem wielkich idei, ożywić szumem patetycznych wyrażeń; młodzi – w jaskrawości i dobitności frazesów pra­gną znaleźć ujście dla kipiącej w nich energii, której w pracy publicznej, w walce, wyładować nie mogą. Pojmujemy psy­chologię tych ludzi, pojmujemy, że pragną oni zagłuszyć swoją tęsknotę, ukoić niezadowolenie ze swej bezczynności obywatelskiej, że bezwiednie pragną zamaskować jałowość swego istnienia śmiałością aspiracji, bezwzględnością pro­gramów, jaskrawością wyrażeń. Nie dziwimy się wcale, że ci, dla których patriotyzm jest przeważnie nastrojem od­świętnym, chcą mu nadać blask i żywość barw, chcą żeby rozbrzmiewał gwarem wielkich słów, przemawiał do wyobraźni nagromadzeniem efektów, chociażby trochę teatral­nych, chociażby niezbyt starannie dobranych. Oni oddają się sprawie narodowej niemal zawsze w nastroju uroczystym obchodów, w podnieceniu świątecznym zebrań wspólnych, kiedy nerwy są napięte, wyobraźnie rozkołysane, uczucia po­drażnione.

Tacy ludzie są nie tylko na wychodźstwie, ale i w kraju, ci ostatni zazwyczaj do żadnej roboty praktycznej niezdolni z rozmaitych powodów, albo tak pochłonięci swymi zajęciami zawodowymi, że tylko liczone chwile odpoczynku po­święcać mogą – nie działalności politycznej, ale myśleniu lub rozprawianiu o polityce. Ludzie znużeni pracą mechani­czną, a taką jest często tzw. praca inteligentna, wyczer­pani nerwowo, potrzebują zawsze silnych wrażeń i szukają ich w tych dziedzinach życia, do których usposobienie ich pociąga.

Tymczasem dla nas, nie tylko dla tych, którzy wyłą­cznie działalności politycznej się oddali, lecz i dla tych, któ­rzy systematycznie jej poświęcają czas wolny od zajęć co­dziennych – patriotyzm jest robotą powszednią, powinno­ścią obywatelską, wprawdzie dobrowolną, często jednak ucią­żliwą, służbą zawsze ofiarną, nieraz jednak przykrą. My w swej robocie liczyć się musimy z wymaganiami rzeczy­wistości, z jej potrzebami palącymi, z jej niedomaganiami i brakami, którym trzeba zaradzić, z jej wciąż rodzącymi się i zmieniającymi się aspiracjami, które trzeba zaspaka­jać, krzepić i podniecać, wyjaśniać i organizować, lub hamować i tępić. W natłoku różnorodnych objawów życia, w powikłanym splocie spraw wielkich i drobnych, w rosną­cej wciąż ciżbie zadań praktycznych, nie zawsze mamy na­wet czas i możność zorientować się należycie, urządzić po­dział i wymiar pracy.

Nie mamy dogmatów, które by wszelkie wątpliwości roz­strzygały, nie mamy przepisów na środki i sposoby działa­nia, nawet wbrew wymaganiom życia, nawet wbrew jego logice. Musimy wszystko sami sobie wyjaśniać i innym tłumaczyć, musimy zapisywać i komentować pośpiesznie ru­chliwe falowanie życia narodowego. Brak nam czasu i ochoty do zajmowania się chociażby najważniejszymi zagadnieniami programowymi, jeżeli nie mają one na razie znaczenia prak­tycznego, jeżeli bezpośrednio lub pośrednio nie dotykają na­szych zadań najpilniejszych. Mamy tyle wątpliwości, które trzeba rozstrzygnąć lub przynajmniej wyjaśnić sobie i sfor­mułować, nie możemy więc i nie będziemy zajmować się powtarzaniem i uzasadnianiem tego, co żadnej wątpliwości nie budzi. Podnoszenie ducha, zapalanie umysłów, rozgrze­wanie serc – znamy, ach, doskonale znamy te wszystkie wy­tarte, oklepane ogólniki, te złudzenia naiwności politycznej. Nasz patriotyzm zdrowy jest i silny i obejdzie się bez tych środków podniecających; pozostawiamy je bez pretensji tym, którzy sztucznego podniecenia potrzebują.

Takie podniecanie patriotyzmu, który powinien być wy­nikiem naturalnym poczucia odrębności i uświadomienia in­dywidualności narodowej, jak również uzasadnienie tego, co uzasadnienia nie potrzebuje, co tkwi w każdej duszy pol­skiej, nawet lojalizmem znieprawionej, wreszcie małoduszne usprawiedliwianie naszego prawa do życia naciąganymi ar­gumentami z dziedziny etyki i historiozofii – jest, zdaniem naszym, czymś gorszym nawet od kompromisów, od ostro­żnego i nieszczerego dyplomatyzowania.

W najlepszym zamiarze, w celu odparcia potwarzy i fał­szów historycznych, podjęto pracę wykazania, że nasza sprawa narodowa nie tylko nie stoi w sprzeczności z ogólnoludzkimi ideałami postępu etycznego i społecznego, ale, przeciwnie, jest pracą dla nich i walką o nie. Były te usiłowania nie­wątpliwie potrzebne i pożyteczne, chociaż nadawany im nie­raz ton rehabilitacji przeszłości dotkliwie mógł urażać dumę narodową. Niestety jednak, rychło te usiłowania przekroczyły właściwy sobie zakres rozpraw publicystyczno-historycznych, stały się doktryną polityczną, ba, nawet zasadą programową. Wytworzył się i znalazł zwolenników pogląd, że nasze dzieje porozbiorowe, a nawet ostatnia doba dziejów przedrozbioro­wych, są w gruncie rzeczy jednym dążeniem do urzeczywi­stnienia ideałów postępu społecznego, że nasze spiski i po­wstania nie były naturalnymi odruchami organizmu narodo­wego, pragnącego żyć i rozwijać się, ale wcieleniami coraz to wyższymi idei humanitarno-demokratycznych. Chcąc ten pogląd uzasadnić, pokrajano cały okres ostatni naszych dziejów i z dobranych kawałków zszywano na nowo. Miano­wano po śmierci przedstawicielami idei demokratycznych i postępowych ludzi, którym się o tym za życia nie śniło. Stworzono cały legion pośmiertnych demokratów, a nawet socjalistów. Pasowano na bohaterów tych polityków i wo­dzów, w których słowach lub działalności dało się wykryć dążenia demokratyczne, a usuwano do ostatnich szeregów tych, których imiona pamięć ludu przechowała, których głos ludu, najwyższa w tych sprawach instancja, bohaterami okrzyknął. Apoteozowano Kościuszkę nie za największy czyn jego życia, za to, że zrywając się do rozpacznego boju, oca­lił najwyższe dobro – cześć narodu, ale za sukmanę pod Racławicami, za mdły uniwersał połaniecki, za przyjaźń z Lafayettem[ii] i Washingtonem[iii], a nawet za republikańską nieufność do Napoleona.

A robiło się to i do dziś dnia robi w dobie krytycy­zmu sceptycznego i drobiazgowego. Kiedy ten krytycyzm tak powszechny podgryzie kilka szczegółów, fałszywie przedstawionych, wali się cała teza, że nasza sprawa narodowa jest dążeniem do urzeczywistnienia ideałów postępu społe­cznego. Ludzie zaś, którzy tezę tę przyjęli, którzy na tej historiozofii osnuli swoje przekonania polityczne, stają się rozczarowanymi pesymistami.

Ta humanitarnie postępowa rehabilitacja patriotyzmu jest dlatego szkodliwszą, niż wszelkie kompromisy, że mąci naszą myśl polityczną i znieprawia nasze uczucie narodowe. Zahipnotyzowani tą szczególną historiozofią nie zwracają uwagi na najdonioślejsze nieraz objawy życia narodowego, jeżeli te nie dają się wtłoczyć w gotowy schemat, nie rozu­mieją ich znaczenia. Nie omylimy się z pewnością, twier­dząc, że w kołach demokratyczno-postępowych nie oceniono u nas należycie w czasie właściwym i dzisiaj nie pojmują olbrzymiej doniosłości ruchu ludowego, który się wszczął w zaborze pruskim pod wpływem tzw. Kulturkampfu. Bo cóż miał na pozór wspólnego z postępem społecznym ten ruch katolicko-klerykalny, któremu przewodzili księża i szlach­cice? Czy i dziś wielu ludzi z naszej inteligencji zdaje sobie sprawę, że ten ruch zbudził do życia zamierającą dzielnicę, że wytworzył miliony obywateli Polaków, że nawet rozszerzył nasze dzierżawy narodowe, bo odzyskał dla Polski Śląsk Górny, czego nie mogła dokonać Rzeczpospolita w najświetniejszej dobie swego rozwoju? Jest to jeden z naj­ważniejszych wypadków naszych dziejów porozbiorowych, a my w rozprawach ustnych i pisanych, poświęconych do­wodzeniu, że idea polska nie stoi w sprzeczności z ideą po­stępu społecznego, przechodzimy nad nią lekceważąco do po­rządku dziennego historiozoficznych majaczeń.

Można by wyliczyć sporo innych objawów życia, w któ­rych wytryskują nowe źródła siły narodowej, a które my lekceważymy, bo nie pasują do szablonu popularnego.

Nie zaprzeczamy bynajmniej – i z naciskiem to za­znaczamy – że istnieje łączność między naszą sprawą na­rodową a sprawą postępu społecznego, tj. dążeniem do re­formy stosunków społecznych, że obrona naszych praw na­rodowych jest zarazem obroną zasad ludzkości i sprawiedli­wości. Występujemy tylko przeciw przeinaczaniu właściwego znaczenia tego związku, przeciw nadawaniu mu charakteru doktryny, uzależniającej naszą sprawę narodową od sprawy postępu społecznego. W pojmowaniu bowiem wulgarnym ta doktryna wyraża się tak: nasza sprawa jest słuszną dlatego, że jest jednocześnie walką, mającą na celu tryumf idei hu­manitarnych i demokratycznych. A gdyby tak nie było, czy nasza sprawa stałaby się mniej słuszną? Każdy naród, o ile ma świadomość swej indywidualności, a nawet tylko poczu­cie swej odrębności, ma prawo do samodzielnego życia, do swobodnego rozwoju. Chociażby nasze walki o niepodległość, nasze dążenia narodowe nie miały nic wspólnego z zasa­dami demokratycznymi i ideami humanitarnymi, z postępem społecznym, sprawa nasza byłaby równie jak dziś dobrą, prawo nasze równie świętym.

Chcemy żyć i rozwijać swoją indywidualność narodową i ta świadoma wola jest naszym prawem najwyższym, prawem przyrodzonym, podstawą naszego patriotyzmu. Legitymowanie tego patriotyzmu, wynajdywanie mu koligacji ideowych, poniża jego godność. Mamy tyle wiary w przyszłość, tyle siły w sobie i tyle dumy, że nie po­trzebujemy wywodzić prawa do życia zasługami przeszło­ści, ani solidaryzowaniem naszej sprawy chociażby z najwznioślejszymi dążeniami ducha ludzkiego, ani powoływa­niem się na wielkie idee i wygłaszaniem szumnie brzmią­cych frazesów.

Te ostatnie nie znalazłyby wcale posłuchu tam, gdzie go przede wszystkim mieć chcemy. Ci robotnicy sprawy na­rodowej, którzy dla niej na gruncie realnym pracują – mówimy tu zwłaszcza o inteligencji w zaborze rosyjskim – są dziećmi epoki krytycyzmu i pesymizmu. „Urodzeni w nie­woli, okuci w powiciu”[iv], wychowani w warunkach niezmier­nie ciężkich, przyzwyczajeni liczyć się z nimi nawet w sło­wie, nawet w myśli, zahartowani w zapasach drobiazgowych a przykrych, w codziennej walce o sprawy powszednie, ci ludzie wyrobić w sobie musieli trzeźwość poglądów i po­wściągliwość w mowie. Trzeba ich brać takimi, jakimi są, ze wszystkimi ich wadami i zaletami, i ze wszystkimi wła­ściwościami, z niewzruszoną powagą litewską lub z szyder­czym sceptycyzmem warszawskim. Ależ oni po prostu by nas wyśmiali, gdybyśmy do nich przemawiali z uroczystą retoryką obchodów narodowych, z przechowywanym święcie na wychodźstwie, ale zapomnianym wkraju patosem roman­tyzmu przedpowstaniowego, lub z naiwnie doktrynerską fra­zeologią zebrań i zjazdów młodzieży. Ależ oni oburzyliby się, gdybyśmy ich, poświęcających pracy obywatelskiej odkradane od zajęć obowiązkowych chwile, żądających od nas wskazań praktycznych i informacji, wyjaśnienia im obja­wów i prądów życia narodowego, zadań jego i potrzeb – gdybyśmy ich karmili produkcją wczasów patriotycznych, wzniosłą i idealną, ale zbytkowną w porównaniu z ich robotą.

Nasza taktyka stosować się musi do warunków, w któ­rych działamy, do poglądów i usposobień ludzi, dla których jest przeznaczoną. Zmieniać się mogą jej szczegóły, zmienić się może nawet cała metoda działania, ale tylko w miarę istotnej potrzeby, nie zaś pod wpływem poglądów, których nie podzielamy. I z nas niejednego skłonności osobiste pociągają w kierunku zbaczającym z wytkniętego toru, utrzymuje nas jednak zawsze na nim poczucie solidarności i kar­ności zbiorowej.

Nasza praca patriotyczna nie jest ani poświęcaniem się bohaterskim dla sprawy narodowej, ani dyletanckim buja­niem po idealnych jej wyżynach, ale jest twardą i ciężką służbą, powinnością dobrowolnie na siebie nakładaną. Nie ma nikogo ze stojących poza nami, kto by miał prawo żądać od nas zdawania sprawy z tej służby, nie ma takiej powagi w społeczeństwie całym, która by miała prawo nauczać nas, jak spełniać tę powinność należy i krytykować naszą dzia­łalność.

Do krytyki mieliby pewne prawo socjaliści, bo oni po swojemu, ale gorliwie w dziedzinie politycznej pracują. Wy­łączając się jednak systematycznie z solidarności w sprawach narodowych, zasklepiając się w wyłączności partyjnej, nie mogą wydać sądu obiektywnego o innych kierunkach politycznych, zwłaszcza o tych, których współzawodnictwa się obawiają.

Od pokrewnych nam zasadami, a poniekąd i metodą działalności stronnictw ludowych w Galicji, a zwłaszcza w zaborze pruskim, otrzymywaliśmy nieraz pochlebne nad zasługę naszą słowa uznania. Są niewątpliwie między nami a nimi nieraz znaczne różnice w poglądach lub sprawach taktyki, ale te różnice wynikają przede wszystkim z odmien­nych warunków działania.

Wreszcie są ludzie, przeważnie na wychodźstwie, nale­żący do starszego od nas pokolenia, którzy solidaryzują się z ogólnym dążeniem naszej pracy narodowej i w miarę możności biorą w niej udział, chociaż w innych warunkach do działalności publicznej zaprawieni, inne nieraz mają zdanie w rzeczach taktycznych, czasem nawet inne poglądy na ró­żne sprawy. Ale ci ludzie długim życiem, poświęconym spra­wie publicznej, rozmyślaniami poważnymi o niej, nagroma­dzonym zasobem doświadczeń, wyrobili w sobie największą cnotę polityczną – wyrozumiałość. Ta wyrozumiałość nie jest pobłażliwością, ale jest zrozumieniem, że do warunków i usposobienia ludzi stosować się muszą metody działania, że ci, którzy robotę prowadzą, lepiej wiedzą czego im potrzeba, niż ci, którzy się jej z oddali przypatrują.

Poza tym, któż inny może udzielać nam rad? Czy ci, którzy z pobudek praktycznych lub zasadniczych są działal­ności naszej przeciwni? Czy ci dyletanci polityczni, którzy rozprawiają po akademicku o sprawie narodowej, maskując jaskrawością frazesów swoją tchórzliwość lub nieudolność? Czy ci, którzy raz w życiu, wystawiwszy na hazard życie za sprawę narodową, od lat trzydziestu kilku „umierają za Pol­skę po Dreznach i Rzymach”, po Paryżach i Zurychach – na obchodach narodowych i sądzą, że młodzieńcze porywy bohaterskie, że lata na tułactwie spędzone, lub chociażby wreszcie ofiarność pieniężna na rzeczy publiczne dają im dostateczne prawo do wyrokowania o sprawach krajowych, wyrokowania na podstawie dorywczych i naiwnych lub cza­sem nawet niesumiennych informacji? Nie chcemy ubliżyć nikomu i nie chcemy się chwalić, ale raz przecie powiedzieć musimy, że nasza praca nie jest mniej wartą od waszej, że, przeciwnie, zrównoważy ona na szali sprawiedliwego sądu wasze zasługi i poświęcenie. W naszych szeregach nie brak przecie ludzi, liczących dziesięć i więcej lat tej pracy szarej i drobiazgowej, pracy bezimiennej, a więc nie dającej na­wet zadowolenia ambicji, pracy, w której rezultatach, w przy­szłości dopiero mogących być ocenionymi, niknie zasługa osobista, pracy wciąż zagrożonej i okupywanej nieraz ofia­rami, znacznie przewyższającymi skromne jej wyniki, pracy, która wymaga takiego naprężenia woli, że rwą się w niej nerwy, mocne jak postronki, że tylko żelazne natury dłuższy czas wytrzymać w niej mogą, a słabsze szybko wyczerpuje lub łamie, pracy wreszcie, nieopromienionej urokiem boha­terstwa. Może to prawda, że oni takiej pracy nie znali, nie prowadzili jej przez czas dłuższy w warunkach podobnych. My czujemy – a to jest dla nas najlepsze kryterium w tej sprawie – że niejeden, zmęczony i zdenerwowany nadmier­nym wysiłkiem, wolałby raczej iść w ofiarnym porywie pod kule wroga lub na męczeństwo, niż zaprzęgać się na długie lata do tej katorgi działalności nielegalnej, która powoli, ale nieubłaganie zjada jego zdrowie, siły, żywość uczuć, lotność umysłu. I nikt, kto dobrowolnej roboty naszej nie zna, kto nie brał w niej udziału, nie ma prawa powiedzieć, że ona mniej warta moralnie, niż kilka miesięcy wojaczki partyzan­ckiej, niż lata tułactwa lub nawet przymusowego męczeń­stwa. A więc nikt nie ma prawa uczyć nas patriotyzmui wskazywać nam najlepszych, zdaniem jego, sposobów pro­wadzenia sprawy narodowej.

A bodaj nawet czy w czasie właściwym, w warunkach, w jakich się wytworzyły, były one najlepszymi? My coś o tym powiedzieć byśmy mogli, bośmy z reakcją przeciw nim walczyli. Ale, przypuściwszy, że były wtedy najlepszymi, to właśnie dlatego nie mogą być odpowiednie w zastosowaniu do innych czasów i innych ludzi. Rozumiemy, że ludzie, któ­rzy do nich przywykli, którzy ich skuteczność widzieli, mogą mieć dla nich słabość usprawiedliwioną. My jednak, którzy za swoją robotę bierzemy na siebie całą odpowiedzialność, nie tylko formalną, ale i moralną, chcemy mieć zupełną swo­bodę myśli i działania, zasad i taktyki.

Mamy zresztą przed oczami przykład pouczający. Od trzydziestu blisko lat stosowano w praktyce w Galicji patriotyzm jaskrawy, patriotyzm odświętny, patriotyzm wiel­kich frazesów. I oto dziś nigdzie może poczucie naro­dowe nie jest tak słabe, nigdzie może myśl polityczna pol­ska nie jest tak przesiąkniętą sceptycyzmem, tak skłonną do rezygnacji, do kompromisów, nawet do zaprzaństwa. Po­wiedzą, że to skutek propagandy stańczyków, skutek poli­tyki ugodowej. Ale stańczycy, mając rządy kraju w ręku, nigdy nie mieli wpływu na opinię szerokich warstw spo­łeczeństwa, a właśnie ten upadek ducha narodowego, ta rezygnacja polityczna najwyraźniej występują w warstwach społecznych, które uchodziły za prawdziwie patriotyczne, mianowicie w inteligencji i mieszczaństwie. Socjalistyczny „Naprzód”[v] miał odwagę zaznaczyć i każdy, kto się z tą warstwą styka, musi to spostrzeżenie potwierdzić, że wśród mieszczaństwa galicyjskiego coraz jawniej występuje pe­wnego rodzaju ciążenie ku Rosji, nie mające jednak nic wspólnego z doktrynerstwem ugodowym, poziome w swych pobudkach, grubo utylitarne, godzące się wybornie z patriotyzmem formalnym. A propaganda ks. Stojałowskiego[vi], której zdemaskowanie nie zachwiało w znacznym sto­pniu popularności jego wśród chłopów, nawet chłopów krakowskich, z tradycji żywej pamiętających Racławice i Ko­ściuszkę!

Dużo trzeba by powiedzieć o przyczynach tego smutnego objawu, w każdym razie fakt sam dowodzi, że jaskrawość patriotyzmu nie jest rękojmią jego siły i szczerości, że szafowanie szumnymi frazesami i wielkimi hasłami nie zabez­piecza społeczeństwa od upadku ducha, od prostracji, od znikczemnienia uczuć narodowych.

[i] Właściwie: Ty nie jesteś mi już krajem, Miejscem – domem – obyczajem, Państwa skonem – albo zjawom: Ale Wiarą – ale Prawem! (Zygmunt Krasiński, Przedświt).

[ii] Marie Joseph Lafayette (1757-1834), francuski polityk i żołnierz, uczestnik walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych, współtworzył Amerykańsko-Polski Komitet Pomocy w 1831 r.

[iii]Jerzy Waszyngton(1732-1799), amerykański generał i polityk, twórca niepodległości USA, pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych.

[iv] Nawiązanie do księgi jedenastej Pana Tadeusza Adama Mickiewicza:

O wiosno! kto cię widział wtenczas w naszym kraju,

Pamiętna wiosno wojny, wiosno urodzaju!

O wiosno! kto cię widział, jak byłaś kwitnąca

Zbożami i trawami, a ludźmi błyszcząca,

Obfita we zdarzenia, nadzieją brzemienna!

Ja ciebie dotąd widzę, piękna maro senna!

Urodzony w niewoli, okuty w powiciu,

Ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu.

[v]Pismo (1892-1894 dwutygodnik, 1894-1900 tygodnik, 1900-1939 dziennik) ukazujące się w Krakowie pod egidą PPSD, a potem PPS. Jednym z jego redaktorów był Ignacy Daszyński.

[vi] Stanisław Stojałowski (1845-1911), ksiądz katolicki, założyciel Stronnictwa Chrześcijańsko-Ludowego, redaktor pism „Wieńca” i „Pszczółki”, za pośrednictwem których propagował narodowe postawy wśród małopolskiego chłopstwa. Organizator życia społecznego i politycznego na małopolskiej wsi, pod koniec życia podjął współpracę z Narodową Demokracją.

***

Jan Ludwik Popławski (1854-1908) – publicysta i działacz polityczny, jeden z twórców obozu narodowo-demokratycznego. Urodził się 17 stycznia 1854 r. w Bystrzejowicach koło Lublina. W czasie studiów na Uniwersytecie Warszawskim zaangażował się w działalność konspiracyjną, za co był przez władze rosyjskie kilkakrotnie aresztowany, a wreszcie zesłany w głąb Rosji (1878). Po kraju mógł powrócić w 1882 r. Zaangażował się w prace wydawanego przez Aleksandra Świętochowskiego pisma „Prawda”. Zrażony planowanym przez Świętochowskiego otwarciem na socjalistów, w 1886 r. założył pismo „Głos”. Związał się ze stworzoną przez Zygmunta Miłkowskiego Ligą Polską, pełniąc w Królestwie funkcję jej komisarza. W 1894 r. wziął udział w manifestacji z okazji setnej rocznicy powstania kościuszkowskiego, za co został aresztowany i na kilka miesięcy wtrącony do cytadeli. Wtedy też decyzją władz carskich został zamknięty „Głos”. Po zwolnieniu za kaucją – co nastąpiło po 13 miesiącach uwięzienia – Popławski przeniósł się do Lwowa. Podjął ożywioną współpracę z Romanem Dmowskim, mającą olbrzymie znaczenie dla rozwoju ruchu narodowego. Jego publicystyka wywarła bardzo duży wpływ na kształtowanie się ideowego oblicza endecji. Współredagował kluczowy dla rozwoju ideologii endeckiej „Przegląd Wszechpolski” i adresowane do ludu wiejskiego i miejskiego czasopismo polityczno-wychowawcze „Polak”, należał do twórców Ligi Narodowej i Stronnictwa Demokratyczno-Narodowego. Po przenosinach do Warszawy w 1906 r., został redaktorem politycznym dziennika „Gazeta Polska”. Zmarł 12 marca 1908 r. w Warszawie. Najważniejsze artykuły polityczne Popławskiego ukazały się w 1910 r. w dwutomowej edycji pt. „Pisma polityczne”, w tym też roku wydano jego „Szkice literackie i naukowe”.