Stanisław Tarnowski

Mowa na Zgromadzeniu wyborców większej własności okręgu krakowskiego w dniu 8 lipca 1889 roku

Szanowni Panowie!

Ja od lat dwudziestu trzech piszę, a od dwudziestu dwóch zasiadam w Sejmie. Jakkolwiek piszę − niektórzy mówią, że zbyt otwarcie − jedna rzecz pewna, piszę, jak myślę. Jak w Sejmie głosuję to wiadomo, mój sposób myślenia jest więc tak znany, że opisywać go nie potrzebuję. Musi zaś być zgodny ze sposobami widzenia Panów, skoro przed sześciu laty bez moich starań, a prawie bez mojej wiedzy powierzyliście mi Panowie mandat poselski. Za ten dowód zaufania, pozwolicie Panowie, żebym dziś wszystkim razem podziękował z takim uczuciem, jakie się za taki zaszczyt należy.

Jakim byłem przed sześciu laty, takim samym jestem i widzicie mnie Panowie dziś. W moich przekonaniach i postępowaniu nie zmieniło się nic. Jak zaś pojmuję obecny stan naszego kraju i jak przewiduję położenie i powinności przyszłego Sejmu, to przed bardzo niedawnym czasem podałem do wiadomości publicznej[1].

Od tego czasu jeżeli zaszła jaka zmiana, to chyba ta jedna smutna, że mój sposób widzenia rzeczy okazał się na nieszczęście prawdziwy. Walka wyborcza dowiodła zbyt oczywiście, że znajdujemy się w stanie przetwarzania się społeczeństwa, walka sama przez się może być rzeczą dobrą i potrzebną, ale sposób, w jaki ona u nas się prowadzi, każe się obawiać naprawdę, że z tego procesu przetworzenia się społeczeństwo wyjdzie nie jędrniejsze i bardziej jednolite, ale słabsze i bardziej rozprzężone, niż jest dziś.

Wszelka walka może być usprawiedliwiona, słuszna, pożyteczna, jeżeli jej przedmiot jest rzeczywisty, rzetelnie i istotnie ten, o którym się mówi, w imię którego werbuje się ochotników i zapaśników do walki. U nas zasadniczym, najistotniejszym może złem dzisiejszej walki jest to, że nie ma w niej tego rzetelnego przedmiotu, nie ma prawdy. Walczy się niby o coś, co na prawdę walki ani obrony nie potrzebuje. Bardzo wielu, ogromna większość naszych przeciwników nie widzi, nie dostrzega tego braku rzeczywistości i prawdy, treści i potrzeby, w sprawie i w walce, do której staje, i działa w dobrej wierze z zamiarem i z przekonaniem służenia sprawie publicznej. Niemniej jest faktem, że przedmiot, za który ona walczyć mniema, albo nie jest ten, który się wskazuje i urzędowo ogłasza, albo nie ma go wcale.

Mówią nam, że chodzi o zwycięstwo demokracji, a każdy mandat poselski, zdobyty przez naszych przeciwników, wita się jako tryumf demokratycznej i postępowej idei. Czy demokracja potrzebuje dopiero zwyciężać? Gdzie? W Europie? W opinii cywilizowanego świata? Europa mówi, że zwyciężyła już przed wiekiem, a Francuzi obchodzą właśnie stuletnią rocznicę tego zwycięstwa. Więc może demokracja potrzebuje walczyć i zwyciężać w państwie austriackim? W tym państwie nie ma przywilejów, nie ma różności praw, każdy ma drogę otwartą, każdy ma prawo dojść tak daleko czy tak wysoko, jak zdoła, i zostać wszystkim, na co go stać. Więc może w społeczeństwie polskim zwycięstwo to niedokonane i potrzebne? To społeczeństwo, jak było niegdyś (w obrębie szlachty) do zbytku demokratyczne, bo przez miłość swojej równości „określało króle, rozmnażało tyrany”, tak od końca zeszłego wieku stało się demokratyczne rozumnie, a w naszym mniemaniu stało się nim tak skrupulatnie, że szlachta niemal przeprasza pokornie za to, że jest szlachtą, a niejeden raz sobie samej zadała istotne szkody, byle tylko nie była posądzona o wyłączność, o samolubne przywiązanie do swego stanowiska lub dobra, byle się nie wydała za mało demokratyczna i postępowa. A dziś? Czy który z nas dziwiłby się albo sprzeciwiał, gdyby dzielny i prawy człowiek jakiego bądź pochodzenia został głową kraju czy nawet narodu? Czyby takiego nie słuchał z poddaniem się i z oddaniem zupełnym? Myślę, że za wszystkich obecnych i nieobecnych mogę sumiennie odpowiedzieć „tak”. Ale może pięknej teorii nie odpowiada praktyka? Może gadamy dobrze, a robimy źle? Może wpływów, jakie u ludu mieć możemy, używamy na to, by działać na własną tylko korzyść, a na jego szkodę? Może zazdrośnie a obłudnie nie dopuszczamy do znaczenia i wpływu żadnego, kto się nie urodził szlachcicem? Zyblikiewiczowi mieszczańskie pochodzenie nie przeszkodziło do laski marszałkowskiej, a Sprawozdanie z czynności posłów włościańskich, ogłoszone przez prof. Zolla, świadczy przeciw pierwszemu przypuszczeniu i oczyszcza nas z zarzutu nie już złej woli, ale choćby tylko zaniedbania i braku gorliwości. Nie, socjalizm miałby wiele do żądania i do przewracania w tym kraju, zasada demokratyczna (jak się powszechnie pojmuje i jak się sama określa) nie ma czego żądać i nie potrzebuje zwyciężać.

A więc o co ta cała wrzawa i walka? Czy o nic, o wiatr? Nie o zasady i idee z pewnością. Ale o coś bardzo rzeczywistego przecie: o fakt przewodzenia w kraju. Każde stronnictwo tego chce i ma prawo do tego dążyć, nie przeczę, jak znowu każde drugie ma prawo opierać się i bronić. Ale o to chodzi, czy tę miarę, jeżeli nie władzy, to przewagi i wpływu, jaką się ma, można mu z ufnością powierzyć, czy nie.

To jest prawdziwy powód i przedmiot rzetelny dzisiejszej walki. Nie przeczymy, że jest rzeczywisty, ale jest inny, a nie ten, o którym się mówi. Nie o demokratyczne zasady chodzi ani o postęp, ale o fakt i o zakres przewagi w kraju, na to, by jego krokami i losami kierować podług własnego widzenia rzeczy.

Wobec tego my mamy prawo się opierać i nie ustępować, ale mamy obowiązek powiedzieć, dlaczego się opieramy.

Oto dlatego, że tę politykę, która się sama nazywa demokratyczną i postępową, znamy z doświadczenia i od dawna, że nieraz ona w kraju przewodziła, ale zawsze prowadziła go źle i przywiodła do szkody. Wszakże demokratyczną i postępową, jak dzisiejsza, nazywała się ta polityka emigracyjna, która chciała „budzić świadomość narodową” i miłość ojczyzny w wiejskim ludzie, a sprowadziła… wiemy, co. Demokratycznym i postępowym nazywał się znowu rok 1848, a sprowadził rządy Bacha. Innych skutków tej polityki nie wspomnę, ale nie zabrakłoby faktów na dowód, że ile razy ona brała na siebie ster spraw narodowych, tyle razy sprowadzała klęski. Po tych doświadczeniach mamy prawo i obowiązek opierać jej się wszelkimi siłami, zwłaszcza kiedy widzimy, że przy celu dziś, nie wątpię, innym, środki działania ma nie rozumniejsze ani lepsze niż dawniej.

Czy naprawdę − jak twierdzą i głoszą przeciwnicy − chodzi nam o miejsca, posady, urzędy? Udają nas za przebiegłą i zazdrosną koterię, niby za „spółkę komandytową”, która wszystko obsiadła i opanowała i ze wszystkiego ciągnie korzyści dla siebie. Naprawdę jesteśmy tylko czujnymi stróżami i wiernymi sługami rzeczy publicznej, z których każdy stoi i trwa na miejscu, na którym go los postawił, bo się obawia, że gdyby z niego zszedł, to miejsce jego zająłby inny, gorszy, mniej pewny. Jeżeliśmy doszli do jakiego takiego wpływu i znaczenia, to czy kraj wyszedł źle na służbie tych, z urąganiem tak nazywanych, konserwatystów? Jest lat dwadzieścia i parę, jak ich polityka weszła na dobre w życie, a czy kraj był przed dwudziestu laty taki, jak jest dziś? Można by raczej pytać, w którym kierunku życia on nie postąpił, i z mocy dokonanych rzeczywistych postępów my mamy słuszne prawo, nie tamci, nazywać się stronnictwem postępu.

Że zaś nie naprzód do celu, ale wstecz od niego pchnęłaby nas polityka naszych przeciwników (tym razem jak zawsze), mamy wskazówkę niemylną w tym, co się dziś w naszych oczach przy obecnych wyborach działo i dzieje.

W każdym kraju podstawą siły politycznej jest społeczny ład i spokój, cóż dopiero w kraju, który od siebie wyłącznie nie zależy. Cóż dopiero w takim, gdzie ufność i zgoda między warstwami ludności była gwałtownie zburzona. Przez długie lata mówiliśmy słusznie, że źródłem i powodem niemocy tego kraju jest podejrzliwość i niechęć wiejskiego ludu przeciw szlachcie. Chłop posądzał lub nienawidził szlachcica, a że w szlachcicu widział Polaka, więc łączył i mieszał te nieufności i niechęci. Uważaliśmy to za nieszczęście, za zawadę główną na drodze prawdziwego narodowego postępu, rozważnie, cierpliwie, stopniowo leczyliśmy lud z tej choroby. Dobrze użyte środki i czas sprawiły tyle, że się udało może nie doskonale, ale nieźle, nieufność ustępowała, porozumienie zaczęło się tworzyć, najgorsza z chorób naszego społeczeństwa przeszła w stan konwalescencji.

Dziś przychodzi tak zwana postępowa demokracja i mówi, że chce budzić lud do „świadomości siebie samego”, a my, zazdrośni niby i zacofani, do tego przebudzenia dopuścić nie chcemy! „Drżysz, gdy z łona gminu błyśnie twarz człowieka”. Ale jakim sposobem budzi się tę mniemaną świadomość? I czyją naprawdę? Nie, budzi się tylko uśpioną nieufność i niechęć, dmucha się na przygasłą, ale do rozdmuchania zawsze możliwą nienawiść. „Nie wybierajcie szlachcica. Dlaczego panowie mają za was w Sejmie siedzieć?”. Dotąd mówiło się: „nie bójcie, nie wahajcie się wybierać szlachcica, bo on ta krew i ten duch, co wy, bo wam na zdradzie nie stoi, jak was przed laty uczyli i zwodzili nieprzyjaciele. On wie, że własne dobro tylko razem z waszym znaleźć może i jednego od drugiego nie odłącza. A że przy tym na wielu rzeczach może rozumieć się lepiej od was, więc nie bójcie się wybrać go na posła”. I lud wiejski dawał temu wiarę. I nie zawiódł się, bo jeżeli przez ludzką omylność załatwiliśmy nie tak dobrze, jak należało, tę lub ową sprawę, która go blisko obchodzi, to z braku doświadczenia albo z łatwowierności względem naukowych teorii i liberalnych doktryn (jak w sprawie dzielenia gruntów na przykład), ale zrobiliśmy też niejedno, co mu wyszło na dobre. A czy nam może chodzi o to, żeby włościan w Sejmie nie było? Bynajmniej. Oświecony, poważny włościanin niech tam będzie, niech widzi własnymi oczyma i przekona się, co się tam robi. Tylko na tym zależy nam bardzo, żeby nie wchodził do Sejmu jako nasz przeciwnik, z uprzedzeniem i podejrzeniem z góry powziętym, z przekonaniem, że ta podejrzliwość jest jego poselskim obowiązkiem.

„Postępowa demokracja” zaś mówi do włościanina: „nie ufaj szlachcicowi i nie wybieraj go, bo on cię wyzyska lub zdradzi. On tylko o swoje dobro dba, a twoje lekceważy i poświęca. Nie wierz mu, wierz mnie, jam prawdziwy Przyjaciel Ludu, i wybieraj mnie, a jeżeli mnie nie chcesz, to siebie samego, jednego ze swoich, tylko nie szlachcica”. Że ten szlachcic ma narodowej polskiej świadomości więcej aniżeli włościanin, że ona będzie dla szlachcica pierwszym względem i pierwszą regułą postępowania − na to się nie uważa. Że w roku 1861 i jeszcze 1865 w ten sam sposób do wyborców włościańskich mówili Chomińscy i tym podobni, że w ten sposób na Rusi mówili do nich i mówią zawsze świętojurcy, to sumienia polskiego tych panów nie niepokoi! Przecież oni mają wyższy cel i wyższą misję, oni są postępem i demokracją! A że poseł nieoświecony na sprawach publicznych rozumieć się nie będzie, to nic nie szkodzi, to może tym lepiej, bo tym pewniej swoim przyjaciołom da się prowadzić.

Ale wypierają się i utrzymują, że oni nieufności i społecznych niechęci nie szerzą, nie! Oni tylko budzą lud do świadomości siebie. Zapominają tylko, że z ogniem igra i ze świadomością polską tego ludu, kto go w swoich pisemkach społecznej nieufności uczy, kto go w prywatnych listach kusi, żeby swoich tylko wybierał, kto na wyborczych plakatach drukuje: „nie wybieraj szlachcica, ale takiego wybieraj, który o twoje, nie o własne dobro dbać będzie”, kto go znieważa, zdrajcą nazywa i karami boskimi mu grozi, jeżeli szlachcica wybierze.

„Ale to wszystko nie my, my nie możemy odpowiadać za wszystko, cokolwiek kto zrobi lub napisze! My tak nie robimy, my ludzie poważni i postępowi!”. Właśnie że robią, a jeżeli za ich przykładem ktoś drugi robi więcej i gorzej, niżby może chcieli, to zawsze odpowiedzialność ich, bo przykład był ich.

Zresztą jednego przynajmniej wyprzeć się nie mogą mimo całej swojej biegłości w tej sztuce, to swoich własnych uchwał. Wiec miejski we Lwowie uchwalił:

„Zgromadzeni na wiecu wyborczym miast i miasteczek dnia 28 kwietnia 1889 roku we Lwowie odbytym oświadczają, iż starać się będą o reformę wyborczą przez zniesienie kurii wyborczych i zaprowadzenie jednolitych okręgów wyborczych”.

Znieść kurie, a zaprowadzić głosowanie ogólne? Wierzę, że każdy rząd lewicy w Wiedniu przyklasnąłby tej myśli, tym bardziej też buduje mnie widok takich pomysłów w polskich postępowych zgromadzeniach. Bo co znaczyłby ten postęp to jasne. Znaczyłby uto-pienie polskiej myśli i polskiego interesu w masie, która go dostatecznie czuć nie umie, a należycie zrozumieć nie jest zdolna.

Jeżeli to demokracja, to niepostępowa, szkodliwa i nierozumna.

Niepostępowa, bo stan społeczny kraju, który się był poprawił znacznie, cofa i może zrobić go na nowo takim, jakim był przed laty czterdziestu, a przynajmniej trzydziestu.

Szkodliwa, bo bałamuci i wyzyskuje ten lud, który niby kocha, bo siły polskiego żywiołu chemicznie w swoim kwasie rozpuszcza, bo wreszcie z dobrej sławy ludzi robi sobie niegodziwą igraszkę i środek swojego sukcesu.

A nierozumna wreszcie! Dość przerzucić te artykuły dziennikarskie i te kandydackie mowy, żeby się zadziwić i zasmucić nad ubóstwem myśli i ciasnotą pojęć. Kiedy się czyta na przykład, że rządząca „koteria otwiera dla swych prozelitów salony (!) i robi z nich ludzi dobrego tonu, wydaje dyplomy na mądrość i cnotę”, nie chce się doprawdy wierzyć własnym oczom. Uczono nas dawniej i wierzyliśmy dobrodusznie, że człowiek, który ma własną wartość, ma prawo, żeby się przed nim każde drzwi otwarły. Taka była dawna, naiwna, głupia demokracja. Dziś ona postąpiła i mówi, że kto nie ma herbu lub dziewięciu pałek na koronie, ten do tak zwanych salonów niech nie wchodzi, bo inaczej zaprze się swego pochodzenia, sprzeniewierzy się demokracji! Doprawdy trudno tym panom dogodzić! Dawniej, kiedy między nami było, prawda, dużo próżniaków, nie słyszało się nic, tylko skargi, że szlachta próżnuje, dziś, kiedy próżniaków bardzo mało, skargi znowu, że pracujemy, bo pracując, zabieramy miejsca drugim! Cóż mamy robić, gdzie się podziać? Chyba przez grzeczność wynieść się gdzie za morza, żeby tym panom nie zawadzać. Dawniej były skargi − nie wiem, czy słuszne − że szlachta, a dopieroż niecna arystokracja (!) zamyka się w swoim kółku i najbardziej zasłużonym ludziom nie daje przystępu do swoich zaczarowanych pałaców czy salonów. Zdaje mi się, że słuszne nie było to nigdy. Ludzi rozumnych i cywilizowanych było, dzięki Bogu, zawsze w Polsce dosyć. Ale dziś przy postępie demokracji znać nie powinno być przyjaźni, zażyłości, nawet towarzyskiej znajomości między szlachtą a nieszlachtą, bo jeżeli one są, to oczywiście jedni „za kielich trunku, ukłon bałamutny” kupują sobie niewolników, a drudzy zaprzedają się w niewolę! Nie wie się doprawdy, co to jest i gdzie się jest. Czy w kraju cywilizowanym i wśród cywilizowanej demokracji albo na tej francuskiej komedii, gdzie postępowy klub rzuca śmieci i paszkwile do ogrodu księcia, a pożądliwie spogląda na jego „salony” i serdecznie zazdrości temu swemu prezydentowi, który się do nich dostał i zachowuje się w nich tak uprzejmie i gładko.

Kurtyna zapada w chwili, kiedy bohater wychodzi z pałacu i rządu księcia Monaco. Co dalej robił? Zapewne wrócił do klubu i mścił się.

Ale gdyby na takich rzeczach ograniczał i kończył się nierozum tej mniemanej demokracji, byłoby jeszcze pół biedy. Gorsze są skutki tego fermentu, który wpuściła w nasz społeczny organizm. Nieufność i niechęć rozbudzona może rosnąć i wzmagać się, ale plon z tego zasiewu może zebrać kto inny, nie ten, co siał. Zawsze tak bywa i we własnych doświadczeniach mamy na to dowody. Kiedy emigracyjna demokracja budziła w ludzie „świadomość siebie”, okazując mu równość posiadania i używania, z jej przygotowań skorzystał kto inny. Dziś podobnie z rozpoczętej wśród ludu agitacji skorzystaliby nie ci, co ją rozpoczęli, ale skorzystałby albo socjalista obiecujący więcej, albo agent jakiego potężnego mocarstwa, które wie dobrze, że nieufność i nienawiść między warstwami społeczeństwa jest najpewniejszym środkiem do rozłożenia i strawienia narodu.

Bez swojej wiedzy i chęci, wbrew jej, ale dla tego to Przyjaciela Ludu i Narodu (!) pracują wszyscy, którzy nieufności i niechęci szerzą, i dlatego to głównie powiedziałem, że taka demokracja jest nierozumna, bo robi co innego, niżby sama chciała, sprowadza skutki przeciwne swoim zamiarom.

A łudzi się podobno bardzo, kiedy wierzy i nam zapowiada, że na gruncie demokratycznym nastąpi pojednanie Rusi z Polską: „do Polski demokratycznej Rusini zasadniczej nienawiści żywić nie mogą”. Tylko czym by się stała ta Polska w ruskich województwach, gdyby tylko demokratyczna została? Mieliśmy wskazówkę we Lwowie tej wiosny, kiedy jakaś młodzież, nadużywająca imienia i tytułu uczniów, święciła to pojednanie i szyderczym śmiechem przyjęła śpiew Jeszcze Polska nie zginęła. Pojednanie może by nastąpiło, ale jego formuła brzmiałaby w takim razie Czerń i Car. Demokratyczna ona jest niezaprzeczenie, zrównanie doskonałe! Tylko w tym zrównaniu zostawałaby jedna wartość niewiadoma: Polska.

Oto powody, dla których takiej demokracji opierać się musimy. Nie dlatego, że jest demokracją, ale dlatego, że jest zła i nierozumna, i nieprawdziwa. Prawdziwa pomagałaby, ale nie przeszkadzała do społecznego ładu i zgody, ta jest tylko chęcią przewodzenia w kraju na to, żeby w nim prowadzić politykę niewiadomą, a z dotychczasowych działań sądząc, szkodliwą. Mówi nam ten mniemany postęp, że „wykreśliliśmy ze słownika słowa miłość ojczyzny, wolność i postęp, a zastąpiliśmy je słowami: rozum stanu, polityka, porządek i karność”. Jak żeby miłość ojczyzny wykluczała rozum! Jak żeby porządek sprzeciwiał się wolności? Jak żeby mógł być postęp bez karności! Nie, nie wykrzykujemy tych słów po placach i rynkach, nie wołamy na ludzi, „patrzcie jak ja kocham ojczyznę i o ile ja lepszy od tego podłego celnika-konserwatysty!”, ale nie wykreślamy tych słów ani ze słownika, ani z sumienia polskiego. Sądzimy tylko, że lepiej o tej miłości i tej ojczyźnie mniej mówić, a tak robić, iżby je nikt inny ani ze słownika, ani z sumienia, ani z karty geograficznej nie mógł wykreślić. Jeżeli zaś obok nich zapisać chcemy te drugie: rozum stanu, porządek i karność, to nasza zasługa. I to cecha, po której rozróżnia się obywatela od wichrzyciela, duch publiczny od prywaty czy staropolskiego oligarchicznego czy dzisiejszego niby postępowego demagoga.

Różnica między nami nie jest ani we krwi, ani w demokracji czy arystokracji − jest w pojęciu publicznego ducha i w pełnieniu jego obowiązków, jest w patriotycznym sumieniu.

I dlatego to tak trudno nam się zrozumieć! Ale dlatego znowu zrozumieć i zjednoczyć się winni wszyscy, bez różnicy, którzy uznają, że w patriotycznym sumieniu obok słów ojczyzna, wolność i postęp mają być zapisane słowa rozum, porządek i karność, bo inaczej tamte zostaną zawsze brzmieniem bez treści, a nie staną się nigdy rzeczywistością. Czy to połączenie tak trudne? Przeciwnicy gniewają się i gorszą bardzo, że do stronnictwa ładu i statku należą ludzie wszelkiego stanowiska lub majątku! Nie pierwsi zrobili to spostrzeżenie. Cicero już dawno powiedział, że

optymatami są nie tylko senatorowie i patrycjusze, ale włościanie, kupcy, przemysłowcy, nawet wyzwoleńcy; optymatami są wszyscy, którzy rady swoje do dobra Rzeczypospolitej stosują, którzy nie są ani szkodliwi, ani z natury źli i przewrotni, ani burzliwi i zaciekli.

Tak, wszyscy tacy jesteśmy optymatami i wszyscy równi pojęciem obowiązku i służbą publiczną. Oprócz nas są (jak zawsze Cicero mówi) „populares, którzy to tylko mówią i robią, co myślą, że gminowi będzie miłym i pochlebi”[2].

Że tamten prąd wezbrał bardzo, to widzimy. Zwykle wzbiera on i nie da się wstrzymać aż do chwili, kiedy narobił szkody, wtedy dopiero zaczyna opadać. Do tego dopuścić nam nie należy, bo szkoda, nawet mała, jest niepotrzebna, a w naszym położeniu każda jest wielka. Dotychczas nie jesteśmy bez winy. Prąd wzbierał, a my zamiast nań radzić od początku, patrzyliśmy flegmatycznie, tak jak to już nieraz bywało. Jedni nie widzą w nim nic złego, lgną do niego, drudzy myślą, że zawsze będzie czas przeszkodzić, inni obawiają się, że oporem sprowadzą gorsze rozdwojenie, aż dopiero, kiedy złe objawi się wyraźnie i silnie, uznajemy, że ono jest.

Principiis obsta jest mądrą maksymą. Gdybyśmy od początku nie byli pobłażali złemu dziennikarstwu, ale zawczasu położyli mu tamę, nie byłoby ono dziś aż do wiejskiego ludu przesiąkło. Gdybyśmy mieli opinię względem ludzi surowszą, nie mielibyśmy takich kandydatur poselskich, które, nawet kiedy upadają, są samą swoją możliwością wstydem dla kraju. Gdybyśmy nie byli łatwo pozwalali się demoralizować, nie bylibyśmy tak zdemoralizowani, jak jesteśmy. Straciliśmy już czasu dużo. Ale mamy go jeszcze przed sobą, tylko z niego korzystajmy. Na to potrzeba, żeby w przyszłym Sejmie była większość znaczna i przekonana, że jej obowiązkiem jest być większością stałą, stateczną i stanowczą. Nie sztuczne, na sympatiach, uprzedzeniach, urojeniach czy współzawodnictwach oparte kluby, ale większość jednolita i prawdziwa. Że dla takiej każdy jakąś ofiarę zrobić musi ze swoich wyobrażeń czy upodobań, to prawda, a taka ofiara zawsze trochę kosztuje. Ale my jesteśmy do niej zupełnie gotowi i zrobimy ją bez wahania i bez żalu.

Jest o nas mniemanie, żeśmy skrajni i twardzi, nieugięci w zdaniu, a nieprzyjemni w postępowaniu. Jaki jest każdy z osobna w życiu prywatnym, nie nam sądzić, ale w publicznym umiemy się i poddać, i ze swego ustąpić, i słowa wiernie dotrzymać. Przed sześciu laty złączyliśmy się z dawnym klubem podolskim, nie bez pewnych, ciężkich nawet z naszej strony ofiar i wyrzeczeń, w prawicę ostatniego sejmu. Ta prawica przetrwała sześć lat w zgodzie istotnej i coraz większej, bo się zeszła w rzetelnym przekonaniu o potrzebie i obowiązku, z rzetelną dobrą wolą dotrwania i dotrzymania sobie słowa. Bo fałsz jest, co czasem mówią, jakoby ona była się rozeszła i rozchwiała. Przeciwnie, trzymała się razem do końca i do końca rosła (przynajmniej nasza jej część) w poszanowaniu i zaufaniu do swoich kolegów, a nie wątpię, że oni nam oddaliby nie gorsze świadectwo. Jeżeli mogliśmy − ludzie bardzo różni − tak się złączyć i w połączeniu wytrwać, bośmy to mieli za potrzebne ze względu na stosunek kraju do państwa i rządu, to czyż nie dokazalibyśmy tej samej sztuki dziś, kiedy zachodzi powód i wzgląd ważniejszy, wewnętrzny stan kraju zawichrzony i zamącony?

Ale dziś, właśnie wskutek tych zmienionych okoliczności, nie wystarcza już prawica, część Sejmu dość liczna i silna, dziś trzeba większości pewnej liczebnie i pewnej w każdym wypadku.

O taką się starać, taką wytworzyć powinno być pierwszym dążeniem nowo obranych posłów. Ale na większości sejmowej, choćby najsilniejszej, nie dosyć. W Sejmie złe dążności mogą wydać złe chwile, ale ufam, że na złe skutki nie będą dość silne. W kraju za to one nie ustaną, ale po częściowym sukcesie szerzyć się będą z podwojoną energią i w kraju całym, wszędzie, trzeba prawdziwej, stanowczej, świadomej siebie większości, która by im czoło stawiła. Ale to już nie sejmowe sprawy, nie od posłów sejmowych zależne.

[1] W artykule Próby rozstroju.

[2] Cyceron, Pro Sextio, 35.