Zygmunt Golian

Moderanci wobec Kościoła, Narodu i dziejowej przeszłości

Lwów 1871

Moderantyzm[1]

Moderantyzm jest to przesada albo mania umiarkowania, spowodowana przez egoizm lub przez brak charakteru, lub wreszcie przez naśladownictwo. Gdy z dwóch zakresów składają się sprawy ludzkie, to jest z zakresu środków i z zakresu celów, a sam zakres celów mieści w sobie cele względne i cel bezwzględny, najwyższy; gdy z drugiej strony regułą jest z samej natury rzeczy wynikającą, iż zakres środków winien być przedmiotem umiarkowanego działania, a zakres celów z tym większą winien być traktowany gorliwością, im wyższy jest cel – wtedy nie potrzebuje to dowodzenia, że stosować do zakresu najwyższego celu regułę umiarkowanego działania, jest to przesadzać umiarkowanie.

Celem najwyższym z wszystkich celów, dla których działa człowiek, jest ostateczny cel religijny. W dążeniu do tego celu chcieć być umiarkowanym, jest to doprowadzać umiarkowanie do największej, jaka być może, przesady, jest to wpadać w najskrajniejszą ostateczność moderantyzmu. Wyraz przesada słabo jeszcze rzecz naszą wyraża; poszukajmy dosadniejszego.

Są sprawy, w których umiarkowanie nakazuje obowiązek i cnota, wtenczas umiarkowanie jest przedmiotem usiłowań, często wysiłków i bolesnych walk. Są inne sprawy, w których umiarkowania wymaga interes słuszny, osobisty czy społeczny; wtenczas umiarkowanie jest kwestią roztropności i spokoju. Są jeszcze inne sprawy, w których umiarkowania wymagają instynkty i widoki egoistyczne, interesy dyktowane namiętnościami; wówczas umiarkowanie jest kwestią wyrachowania, przebiegłości, chytrości, często przewrotności. Są dalej inne sprawy, w których umiarkowanie doradza ciasnota pojęć, słabość charakteru, chłód serca, niezdolność inicjatywy; wtenczas, umiarkowanie jest przedmiotem nędznych, często śmiesznych obaw. Ale są na koniec sprawy, w których umiarkowania wymaga próżność, doktrynerstwo lub duch naśladownictwa i wtenczas jest ono po prostu manierą albo manią.

Otóż nie tyle przesada w umiarkowaniu, ile manierowanie albo mania jest tą ujemną stroną umiarkowania, którą nazwałem moderantyzmem.

W zakresie politycznym, gdzie cel ani jest bezwzględny, ani ostateczny, ale jednakże jest celem, moderantyzm wytwarza niedołęstwo, sprowadza rozprężenie i chaos, niesie z sobą, zwłaszcza wobec przebiegłych i śmiałych sąsiadów, ruinę wszelkiej pomyślności a nawet ruinę bytu. W zakresie społecznym wobec nurtujących stronnictw i rozwiniętego ducha sekciarstwa grozi wywrotem wiekowych cywilizacji i służy ślepo sprawie barbarzyństwa. W zakresie religijnym moderantyzm przygotowuje grunt bezbożności i odstępstwom.

Moderantyzm jest chorobą naszych czasów we wszystkich tych trzech zakresach i nim się tłumaczy nadzwyczajne powodzenie sekt antyreligijnych mimo potężnego działania Kościoła; nim się tłumaczą niesłychane, przechodzące wszelkie nadzieje i wszelkie obawy zwycięstwa przez tych nawet odnoszone, którzy ani wielkością rozumu, ani siłą charakterów wcale nie górują, i którzy po pierwszym lepszym niepowodzeniu okazują się zerami.

Moderantyzm polityczny ani leży w naturze, ani w dziejach, ani w potrzebie polskiego narodu, bywa on tylko surogatem umiarkowania w chwilach upadku sił po wielkich i nieszczęśliwych wstrząśnieniach spowodowanych niepomiarkowaną rzutkością. Moderantyzm religijny jest u nas dotąd chorobą wyższych sfer towarzyskich i poważniejszej, chcącej wodzić rej inteligencji – tak, jak w sferach średnich oraz w sferach inteligencji szkolniczej, oraz inteligencji tuzinkowej, pretendowanej, dziennikarskiej, chorobą jest religijny liberalizm, służący świadomie czy nieświadomie interesom kosmopolitycznej rewolucji.

Jak liberalizmu religijnego jest w Europie wyrazem i przedstawicielem dziennikarstwo, tak przedstawicielem i wyrazem religijnego moderantyzmu są publikacje wyższej literatury. U nas w Polsce jest tym ostatnim ex professo „Przegląd Polski”, wychodzący od lat kilku w Krakowie, a urodzony w chwilach jednej z najstraszniejszych prostracji naszego narodu.

Pod względem rzeczy moderantyzm nie jest sprzecznością ultramontanizmu, bo taką sprzecznością jest pseudoliberalizm, zwany liberalizmem katolickim; ale moderantyzm jest w sprzeczności z ultramontanizmem pod względem sposobów działania w zakresie religijnym i w zakresach dotyczących religii. Gdy ultramontanizmem nic innego nie jest, jak tylko bezwzględna gorliwość w zachowywaniu, szerzeniu i bronieniu sprawy zasad katolickich, a zwłaszcza gorliwość w szerzeniu i obronie katolickiej prawowierności i katolickiej przez miłość i wierność dla Naczelnika Kościoła jedności, przeto moderantyzm, którego duchem i regułą jest umiarkowanie w samym nawet działaniu dla interesu wieczności, nie może być z natury swojej niczym innym względem ultramontanizmu, jak tylko przeciwnikiem. Ultramontanizm jest też przedmiotem najżywszych antypatii dla moderantystów, a bez przesady można powiedzieć, że najbardziej radykalna bezbożność tyle nie zdołała ultramontanom dokuczyć i działanie ich paraliżować, ile moderantyzm.

„Myśl wszechpotężna, bo podsycana nieustannie boleściami serca (jak się wyraża p. Szujski o myśli politycznej wydźwignięcia kraju z wewnętrznego upadku[2]) rzucanie się na wszystkie strony, aby znaleźć przyczynę upadku i aby znaleźć zbawienie”, w niektórych szlachetnych i gorących duszach poruszyła i tę kwestię, czy przyczyną owego upadku nie było osłabienie prawowierności katolickiej i żywotnego zjednoczenia z ogniskiem Kościoła i czy rozbudzenie pod tym względem przestygłego zapału nie byłoby najpewniejszym środkiem ratunku? Tą kwestią potrąconą została inna myśl: czy nieszczęścia doczesne narodu nie są wskazówką, żeśmy upadli wobec sprawy wieczności, a zarazem bolesną podnietą dla narodu, aby się zerwał do szukania najprzód królestwa Bożego i sprawiedliwości Jego. I tak pierwsza z tych myśli stała się okazją, druga przyczyną pojawienia się dążności ultramontanizmu.

„Przegląd Lwowski” nie był pierwszy do podjęcia na ziemi polskiej tych dążności i nie chciałby być ostatnim. Jeden z najbogatszych umysłów polskich, jedno z najgorętszych serc będące dzisiaj celem najboleśniejszych pocisków, pierwsze w sposób jasny, czysty i stanowczy podjęło wśród nas myśl i usiłowania ultramontanizmu. Jan Koźmian, jeszcze jako człowiek świecki, przyjaciel Cezarego Platera i jenerała Chłapowskiego, tych dwóch pięknych gwiazd na zasępionym horyzoncie Polski katolickiej, Jan Koźmian sztandar ultramontanizmu, jak może być najzdrowszego, zatknął niedaleko najstarszej dzielnicy polskiej. Jego „Przegląd Poznański” miał rozgłos na całą Polskę, ale jędrnym i czystym echem odpowiedziano mu tylko z Krakowa i ze Lwowa. W Krakowie to był i jest Maurycy Mann jako główny redaktor „Czasu” i autor artykułów wstępnych, które, dużo wprzód nim się ukazał katolicki Klaczko, zrobiły mu imię najznakomitszego polskiego publicysty. We Lwowie to był i jest hr. Maurycy Dzieduszycki, jako dziejopisarz, który z obecnego pola dziejopisarstwa sam jeden podobno zostanie mimo całej różnicy przekonań religijnych obok Lelewela i obok równego sobie umysłem, sercem i wiarą, nieodżałowanego Antoniego Z. Helcla. Maurycy Mann i Maurycy Dzieduszycki silną ręką dzierżą raz pochwyconą chorągiew, ale dotąd ani jeden, ani drugi nie mieli pociechy rekrutowania zastępu, który by odpowiedział zastępowi ultramontanów wielkopolskich. Stojące przy nich szlachetnie jednostki zastępu nie tworzą. Epidemia moderantyzmu zbyt ogarnęła te właśnie sfery, z których by ów zastęp mógł być rekrutowanym. Dotąd więc zastęp ultramontański istniał tylko w Wielkopolsce. „Jest to fenomenem, lecz zarazem niezaprzeczonym faktem, mówi p. S. Koźmian w „Przeglądzie Polskim”[3], że w tej prowincji polskiej istnieje prawdziwe – jak we Francji lub Belgii – stronnictwo katolickie. Stworzyła je zapobiegliwość kilku znakomitych ludzi, pierwszym jego związkiem była redakcja i kółko niewychodzącego dziś już „Przeglądu Poznańskiego”, ożywiła je myśl narodowa potrzeby walki ze schizmą i protestantyzmem, utrzymuje je dziś przy życiu pewien antagonizm z drugim odcieniem stronnictwa umiarkowanego[4]obojętniejszym w rzeczach religii i w pociski stronnictwa skrajnego, widomym przywódcą tego stronnictwa i przywódcą natus jest ks. Arcybiskup Halka Ledóchowski. Mieści ono w sobie wiele prawdziwych znakomitości, odznacza się zacnością, pewną żeby się tak wyrazić, dystynkcją i wysokim wykształceniem; główny jego zastęp stanowią jednak kobiety. Stronnictwo to szczelnie w sobie zamknięte, ożywione jest siłą przekonania pierwszych chrześcijan i odznacza się naiwnością, a ma niektóre słabostki legitymistów francuskich[5]. Na wskroś zacne i polskie, w kwestiach politycznych widzi najczęściej jasno i zdrowo, jednak nie tyle po europejsku, jak po rzymsku… Praktycznie to stronnictwo wiele robi dla miłosierdzia, dla oświaty, dla wpływu na lud wiejski, dla utrzymania zacności i godności charakteru polskiego; jest ono nieszkodliwą, ba nawet z wielu względów użyteczną w Polsce anomalią”.

Zdawało nam się, że usiłowanie pójścia tak wytkniętym torem nie powinno by w tym samym piśmie, które podobne partii katolickiej w Poznańskiem oddaje świadectwo, tak twardo być karconym za to właśnie, „że chce dążyć do wytworzenia katolickiej partii w katolickim narodzie”. (Odp. p. S. str. 465). Jakkolwiek w przekonaniu p. Szujskiego Galicja byłaby katolicką (mówimy o sferze inteligencji), więc przecież nie jest jak Poznańskie, ani nam się powody nie zdały być mniejsze, aby, o ile to na drodze literackiej publikacji miejsce mieć może, rzecz katolicką postawić jasno, stanowczo i gorąco.

Ale od r. 1869 do 1871 moderantyzm w kierunku swoim znać znaczne zrobił postępy, rzecz więc bardzo prosta, że „Przegląd Lwowski”, usiłując być podług sił swoich organem ultramontanizmu w samym pierwotnym ukazaniu się swoim spotkał się z niechęcią organu moderantów polskich i uderzony został dotkliwiej, niż przez którekolwiek pismo antykatolickie artykułem p. J. Szujskiego w tegorocznym Zeszycie IX „Przeglądu Polskiego”.

P. Szujski uderza na główny kierunek „Przeglądu” z trzech zwłaszcza powodów: 1) jako na kierunek niepolski, sprzeczny z usposobieniem religijnym naszego narodu; 2) jako na sprzeczny z dziejowym tegoż narodu charakterem, a po 3) jako na kierunek szkodliwy tak dla interesów katolicyzmu, jak dla interesu narodowych dążności.

II.

,,Pismo, które podejmuje zasadę katolicką, powinno wiedzieć, zdaniem p. Szujskiego, że to jest zasada w Polsce zakorzeniona, rozrosła, że katolicyzm jest panem narodu i kraju naszego, jego rzeczywistą siłą, czynnikiem wiedzy, myśli, uczuć, obyczajów tak potężnym, jak drugiego nie znajdzie. Dowodem tego jest, że same dzienniki bezbożnie fabrykują sobie katolicyzm, aby za bezbożne nie uchodzić”.

Stąd wynika, że popisywać się na rosynancie ultramontanizmu w dziennikarskiej arenie, występować do walki niepowściągliwej z pismami, które wcale nie są prawdziwym wyrazem opinii krajowej, jest to postępować najfałszywiej, jest to chybiać celowi, jest to dążyć do jednego z obłędów naszego czasu, jakim jest chęć budowania stronnictwa katolickiego w katolickim narodzie, są to nieswojskie formy katolickich salonów, jest to nieswojska mania naśladowania legitymizmu, nieswojski zwyczaj kaznodziejów potykających się na kazalnicy z gazeciarzami, więcej nam szkody niż pożytku przynoszący[6].

„Przegląd Lwowski” tym więc najprzód zgrzeszył, że chcąc być pismem podejmującym zasady katolickie, o tym wszystkim nie wiedział, a występując jako ultramontanin, popadł w obczyznę i naraża kraj na szkodę przez zgubne naśladownictwo salonowego katolicyzmu i St. Germainowskiego legitymizmu.

Czy ultramontanizm jest synonimem legitymistycznego katolicyzmu z St. Germain, zaraz zobaczymy; że się szczególniej rozrósł we Francji, to nie ulega wątpliwości; żeby jednakże stąd miało wynikać, że to jest jakaś francuska doktryna u nas obca, dla nas owszem szkodliwa, nie widzimy, na czym by się takie twierdzenie opierało. Jeżeli ultramontanizm jest gorliwością bezwzględną w wyznawaniu i obronie zasad katolicyzmu, a te zasady są u nas głębiej zakorzenione niż nawet we Francji, jak p. Szujski twierdzi, gdy mówi, że katolicyzm jest u nas panem myśli i uczuć więcej niż gdziekolwiek indziej – to ultramontanizm u nas więcej, niż gdziekolwiek indziej winien by być swojskim. Że ultramontanizm nie jest doktryną francuską, najlepszym tego dowodem sama jego nazwa wymyślona przez legistów francuskich na to właśnie, żeby mu odjąć urok swojskości i obywatelstwa we Francji. Bouillet w swoim dykcjonarzu, tłumacząc nazwę ultramontanów, powiada: „tak ich nazwano z powodu Rzymu papieskiego, do którego się zwracają, a który względem nas (Francuzów) znajduje się za górami ultra montes, au de là des monts”. Wiadomo też, że ultramontanizm po wszystkie czasy najtwardszych we Francji znajdował przeciwników, a był i jest bity w imię historycznej, równie jak w imię z przewrotów rewolucji wyszłej Francji. W Niemczech ultramontanizm ma dość bogatą historię, chociaż i tam wobec doktryn antyrzymskich febronianizmu i józefinizmu uważany jest jako nie swojski. Hiszpania dużo więcej ultramontańska niż Francja, jak się okazało na Soborze Watykańskim, a i tam przecież ultramontanizm jak za czasów inkwizycji, tak i za dni wywrotów rewolucyjnych bywał przedmiotem twardego prześladowania. W Rosji ultramontanizm jest ścigany jako synonim ultrapolonizmu, a ks. Stacewicz – rektor akademii duchownej katolickiej w Petersburgu – za główne sobie położył zadanie wyswobodzenie umysłów młodzieży duchownej polskiej spod wpływu tej doktryny. Dla ludzi rozumnie i szczerze wnioskujących jest to wszystko dowodem, że ultramontanizm ani jest francuski, ani polski, ani niemiecki, ani nawet włoski (gdzie także znajdował i znajduje swych przeciwników), ale jest uniwersalny pod względem swej treści, którą jest katolicyzm, a pod względem swego charakteru jest niewygodnym dla ziemskich rachub i ambicji zapałem i stanowczością w wyznaniu zasad i w obronie praw katolicyzmu.

Czemu jednak ultramontanizm za dni naszych najwięcej się rozrósł we Francji? Wcale nie dlatego, że tam stosunkowo najwięcej istnieje bezbożnych otwarcie dzienników, będących wyrazem opinii, przeciwko którym katolicyzm walczyć musi, ale właśnie dlatego, że tam w ostatnich czasach szczególniej zakorzenił się moderantyzm religijny. Aż do Soboru Watykańskiego niebezpieczeństwo z tej strony nie było dość jawne; ujawniło się zaś w całej mocy wówczas, kiedy z powodu toczącej się sprawy nieomylności na tym Soborze, organa moderantyzmu, niby to katolickie, nie tylko stanęły w opozycji z niezmierną większością Soboru, ale wystąpiły jako organa agitacji antypapieskiej.

Jeżeli co jest u nas nieswojskie, jeżeli co francuskie i z salonów St. Germain do nas na naszą wielką szkodę naleciałe, to moderantyzm.

Moderantyzm jako doktryna ma swoje źródła i grunta we Francji i w słabości ducha religijnego, że tak powiem, zdogmatyzowanej, i albo jeszcze lepiej, w powszechniejszej, niżby się zdawało, nicości tego uczucia, zastępowanego uczuciowością poetyczną pomieszaną z patriotycznymi reminiscencjami gallikanizmu, splatającego w jeden wieniec swej chwały równie średniowiecznych Hincmarów, Gersonów, jak i Bossuetów, Dupinów, jak nareszcie porewolucyjnych Portalisów i Frayssinous’ów. Takiej poetycznej uczuciowości, mającej zastąpić głębokie uczucie religijne, ojcem jest Chateaubriand, on też jest ojcem nowoczesnego religijnego moderantyzmu. Tymczasem któż dobrze tej sprawy świadomy śmiałby twierdzić, że de Maistre, równie jak Chateaubriand jest we Francji u siebie? De Maistre to antypod Chateaubriand’a właśnie jako najdzielniejszy z ultramontanów.

Legitymizm francuski to źródło pierwotne moderantyzmu. Któż był gorętszym legitymistą i wielbicielem potęgi Ludwika XIV i Regaliów jak orzeł meldeński, Bossuet? Któż jednocześnie stawia się zacięciej przeciw ultramontanom jak ten sam Bossuet? Obrona Kościoła gallikańskiego, deklaracja gallikańskiego kleru, toć to monumenta świadczące, że jak legitymizm zrodził gallikanizm, tak wywołał ultramontanizm, ale gallikanizm zrodził jako współistotny sobie, a ultramontanizm wywołał jako antytezę.

Inna teoria polityczna i stronnictwo będące współźródłem moderantyzmu to konserwatyzm orleański, orleanizm. Stronnictwo to, przedstawiające rodzaj racjonalizmu politycznego przebiegle, chytre, do gallikańskich apelujące uczuć, chcąc sobie zapewnić popularność i sympatię, tak dobrze ścigało ultramontanów jak burboniści, ale też tak dobrze jak ci ostatni, prześladowaniem zapał ich, dzielność i wytrwałość podnieciło. Proces wytoczony ultramontanom w czasach Ludwika Filipa podniósł niesłychanie urok Montalemberta i postawił go na czele zastępu gorliwych obrońców wolności Kościoła, zagrożonej przez srożące się widmo wolności gallikańskich. Montalembert, niestety, nie umiał dotrwać na swym stanowisku, ale orleanizm wytrwał w swej dla ultramontanizmu niechęci i w swych obłudnych do gallikańskiego obozu umizgach.

Stronnictwo Bonapartystów to także stronnictwo moderantów. Rządy Napoleona III tym systemem zgubiły Francję pod względem politycznym, narodowym i społecznym. Pod względem religijnym, faworyzując po staremu wolności gallikańskie i wyzyskując je dla swych interesów dynastycznych, przejęły po staremu całą antypatię legitymistów i orleanistów do ultramontanizmu. W nominacjach biskupów niechęci dla ultramontanizmu były wobec tego rządu od początku do końca najkorzystniejszym świadectwem. Ks. arcybiskup Darboy jest najwyższą, hierarchiczną reprezentacją i najsilniejszym wyrazem moderantyzmu religijnego bonapartystów, jak ks. biskup Dupanloup orleanistów.

Jak więc francuskim jest katolicyzm gallikańskich, jak francuskimi są wszystkie wymienione teorie i stronnictwa polityczne, tak jest francuskim z nich wszystkich wylęgły i dla wszystkich wygodny moderantyzm.

Organa tych stronnictw jakie? Czy to był l’Univers Veuillot’a? Lecz któż bardziej ścigał tego olbrzyma ultramontańskiego jak właśnie organa moderantyzmu? Wyjąwszy z jednej gazety l’Union, gazety ex professo legitymistycznej, która swój rankor milczeniem tylko wyrażała, to któż nie wie, że głównymi Veuillotyzmu nieprzyjaciółmi były Debaty, ten organ akademii i orleanizmu, Correspondant, organ par excellence przedmieścia St. Germain, a nareszcie La France, Patrie, Pays, a potem osławiony (petit) Français i cała dziennikarska armia bonapartystowskich moderantów.

Jakim więc sposobem ultramontanizm stał się dzisiaj tak dalece francuskim? Takim, iż go wywołała potrzeba bronienia interesów katolickich szarpanych na różne sposoby przez interesy stronnictw, wyznających wygodny dla swych robót, a równie nieszczęśliwy dla Kościoła jak dla narodu moderantyzm. Jeżeli francuskim czyni duch stronnictw miotających Francją, to ultramontanizm żadnym sposobem za rzecz francuską miany być nie może, bo on jest jak katolicyzm wyższy nad wszystkie stronnictwa i duchem stronnictw się brzydzi. Rochefoucauld czy Rochefort, Thiers czy Gambetta, Favre czy Morny i Persigny, wszyscy byliby mu dobrzy, wszyscy przyjaciele, byle kochali Kościół i Francję, byle, wzniesieni nad nędzne uprzedzenia egoizmu, podnieśli i dzierżyli silnie jednolity sztandar religii i ojczyzny! Za tym też idzie, że jeżeli francuskim czyni nie duch stronnictw, ale zapał miłości, dzielność, katolickość, to wtedy ultramontanizm jest więcej francuskim niż wszystkie stronnictwa, a Veuillot więcej Francuzem niż wszystkie salony St. Germain, śmiem powiedzieć, niż cała ówczesna izba.

A do nas jak się dostał? Czy jako nieswojskie naśladownictwo legitymizmu St. Germain, jako kontrabanda francuskich salonów? Niepodobna, a niepodobna właśnie dlatego, że to w tym, a nie innym charakterze dostał się do nas moderantyzm. Polska żyłka naśladownictwa nie objawia się w rzeczach, które, choćby i w naśladujących, wymagałyby zawsze pewnej siły charakteru, odwagi i stanowczości. Naśladownictwo zachodu dwoma do nas płynie strumieniami: strumieniem arystokratycznych i strumieniem rewolucyjnych zachcianek. O tym drugim dziś nie mamy rzeczy. Pierwszym płynie wraz z innymi chorobami i cudactwami zepsutego zachodu katolicyzm moderowany. Arystokracja polska tryndająca się za granicą, wcale stamtąd nie przywozi ultramontanizmu. Nie przywiozła go z świetnego przed katastrofą wojenną Paryża, tak jak go nie przywiezie z Florencji ani z Rzymu Emanuelowego. Nie potrzebując być wyłącznie legitymistyczną, orleańską lub napoleońską, była z wszystkimi tymi trzema tomami Francji przesiąkłymi gallikanizmem. Stąd uwielbienia dla Maretów, Gratrych, Dupanloupów; stąd predylekcje polskich salonów do dzienników francuskich liberalnych lub moderowanych, a wstręt do Veuillotyzmu. Ultramontanizm dlatego rzeczywiście jest u nas nielubiany, że nie jest ani elegancki, ani salonowy, ani modny, ani, o co nade wszystko u nas idzie, do różnych politycznych transfiguracji wygodny. Im więcej sposobności zbliżenia się do legitymistów czystej krwi, tym większa niechęć do l’Univers’a, tym większą staje się potrzebą i delicją moderantyzm à la Broglie, Falloux et Barante.

III.

„Przegląd Polski” jako wyraz właśnie tej eleganckiej inteligencji powstał i egzystuje. Mania reprezentowania różnych wielkich rzeczy, o których nam ultramontanom ani się przyśniło, to częsta tego pisma słabość. Chce ono być zarazem rodzajem akademii i salonu dyplomatycznego, w którym jeśli kto raczy podnieść głos o rzeczach religii lub Kościoła, to zawsze z pewnym akcentem owej wyższości naukowej i politycznej, którą się nawet nad obradami i zdaniami najwyższych powag kościelnych góruje. Po Ojcach np. Soboru Watykańskiego czegoś się więcej „Przegląd” spodziewał, niż się świat doczekał. Prymasowi Arcybiskupowi Gnieźnieńskiemu, bez względu na jego antecedencje w świecie kościelnym i dyplomatycznym, udziela on dość często pewnych przyjacielskich upomnień albo też wyraża swe niezadowolenie z powodu niestosowności lub niezręczności jego postępowania. Skrajności zapału religijnego, które zestawia na jednej linii ze skrajnościami radykalizmu bezbożnego, chłodzi on przytaczaniem pięknych słówek mądrych pań, bo jego własne byłyby […] poważne. Jeśli zechce sam przemówić, aby zreflektować porywczość jakiegoś kółka, usiłującego za przykładem gorliwców wielkopolskich rozdmuchać i w Galicji iskrę zapału czysto – katolickiego, wówczas na pół z oburzeniem, na pół z gniewem woła jakby mimochodem: „My nie mamy Ledóchowskiego!”. Stare rzeczy czasem poruszy, aby dać do zrozumienia, w co by się to np. obróciły wielkie katolickie światła z epoki naszych sekscentystów, gdyby je wobec słońc literatury dysydenckiej bliżej zestawiono itd. Jakkolwiek ogromny przedział istnieje między takimi organami moderantów francuskich jak Correspondant, a wolnomyślnych jak Revue des Deux – Mondes, „Przegląd Polski” umie je przecie zbliżyć i ożenić w sobie, aby się stać zarazem przedstawicielem moderowanego katolicyzmu, tak niezmiernie wyższego od katolicyzmu pewnych polskich księży, kłócących się z ambon z dziennikami na pociechę biednych dewotek – oraz przedstawicielem wyemancypowanej spod kontroli kościelnej nauki, której by prelekcje mogły figurowe obok narkotycznych lub woniejących buduarem powieści, podobnie jak w Revue des Deux – Mondes figurują od czasu do czasu artykuły w duchu Montalemberta obok wykładów Renana, Scherera i Quineta, przeplatane opowiadaniami pani George Dudevant.

Otóż z takiego pisma dostaje się i „Przeglądowi Lwowskiemu” upomnienie wcale w niezwykłej, a może nawet jeszcze nigdy w „Przeglądzie Polskim” niepraktykowanej formie uniesienia i kordialności, w formie przecież, która jakkolwiek zdradza pośpiech wypowiedzenia tego, co autorowi leżało na sercu, niemniej dlatego przypomina nam żywo pewne artykuły „Correspondent”[7], w których p. de Falloux, uderzając w swoim czasie na ultramontanizm Veuillota, wyrzuca mu niewczesność i szkodliwość podjętej walki z moderowanymi sojusznikami katolicyzmu. Spodziewamy się, że nikt nas nie posądzi, jako byśmy podnosząc to podobieństwo mieli w zamiarze zakwestionowanie oryginalności wymierzonej przeciwko nam krytyki, która jakkolwiek byłaby dla nas raniąca, nosi przecież na sobie cechę szlachetności, na jakiej zbywa przeciwnikowi Veuillota. Podobieństwo jedynie w tej myśli zaznaczamy, iżby przekonać, że jeżeli co jest francuszczyzną tchnące i przypominające ducha St. Germain, to nie ultramontanizm, ale raczej moderantyzm.

Pan de Falloux tedy w artykule, któremu dał tytuł Stronnictwo katolickie, staje w obronie legitymistów i orleanistów, tych moderowanych aliantów katolicyzmu, których nazywa starym stronnictwem katolickim, a których Veuillot, stojący znowu w obronie sprawy katolickiej nad wszystkie stronnictwa wyniesionej i w obronie społecznego ładu, jako ludzi niestanowczością swoją rewolucji raczej niż porządkowi służących, zbił w jeden obóz z wichrzycielami tak w Izbach, jak i w dziennikach i obóz ten przedstawił jako niebezpieczny dla Kościoła i kraju. Według p. de Falloux charakter prawdziwej partii katolickiej francuskiej polega na tym, że miłość i lojalną praktykę zasad wolności w danej okazji usiłuje miarkować zasadami powagi i władzy, (les temperait pourtant dane l’occasion et s’efforçait de les concilier etc.) – przeciwnie, charakterem organu ultramontańskiego miało być, wedle tegoż zdania, iż nie chciał miarkować swoich nowych sprzymierzeńców, ani też ostrzegać przed zgubnymi następstwami ich dążności, ale jeszcze ich owszem podniecał i przesadzał w tym kierunku. (l’Univers ne cherche ni à moderer etc.) P. Falloux chciał więc, aby Veuillot już w r. 1856 tak się przysłużył moderantyzmem rządowi, narodowi i Kościołowi, jak mu się p. Olivier przysłużył w r. 1870. I o to się gniewał, że ultramontanizm w sprzecznym całkiem idąc kierunku ostrzegał właśnie i rząd, i naród, do czego doprowadzić go mogą wszystkie ceregiele z rewolucją uliczną i salonową, z rewolucją rozzuchwalonych namiętności i z rewolucją tchórzostwem podszytych interesów stronnictw.

Ponieważ Veuillot jako ultramontanin przede wszystkim i najżywiej podnosił sprawę Kościoła, przeto z tej właśnie strony wzięto się do niego i dowodzono mu, że takim występowaniem raczej Kościołowi może zaszkodzić niż pomóc. „Nie tylko macie pretensje (mówiono z obozu moderantów do Veuillotystów) bronienia Kościoła, ale się stawiacie jako jego pomocnicy, jako forteca ultramontanizmu. Tutaj bardzo jeszcze chybiacie celowi. Jci encore Vous tournez le dos à Votre but. (Tekst francuski tego ostatniego zdania przełożyłem dosłownym przytoczeniem słów, którymi p. Szujski do „Przeglądu Lwowskiego” przemawia. Str. 458).

Dlaczego mieliby chybiać celowi?

„Rewolucja, powiada p. Falloux, kocha się w gallikanizmie i tym go właśnie zabiła. Wy stawiacie się ultramontanami par excellence, a jeśli kto wskrzesi gallikanizm, to nikt inny tylko wy. (Okazało się w 14 lat potem, jakim prorokiem był p. de Falloux).”

Następnie dowodzi największej niestosowności walki o katolicyzm w społeczeństwie, całkowicie wracającym na łono Kościoła. „Walka ta dlatego szczególniej miała być zła i naganna, że ją ultramontanizm wytaczał inteligencji!”

„Społeczność wraca do religii, ale przez kogóż zaczyna? Przez swoje znakomitości (par les hauteurs). We Francji i na wschodzie armia przedstawia Kościołowi i ojczyźnie widok zdumiewający. Nauka, literatura, przemysł, magistratura, młodzież, wszystko co jest siłą i duszą narodu zmierza ku Kościołowi ruchem przyjacielskim, nieprzerwanym… A wy, cóż czynicie? Oto te ogniska działania jakbyście się uwzięli odwrócić od Kościoła. Tutaj to właśnie jesteście wichrzycielami”. (Le parti catholique 1856. Mai. p. 202, 205).

„W jakimże to kraju, w jakimże to czasie bawicie się w te nieustające podjazdy? Gdybyśmy mieli wszystko mierzyć ideałem chrystianizmu, którego żaden naród nie urzeczywistnił w sobie z bezwzględną doskonałością, toć pewnie że musielibyśmy tylko jęczeć; lecz jeżeli się spokojnie zastanowimy nad całością naszej epoki, któż nie będzie wzruszony i do głębi przekonany o biorącym górę ruchu katolicyzmu? Kto nie będzie przenikniony raczej uczuciem wdzięczności, niż potrzebą anatematu?”

„W jakimże to czasie bierzecie się do nas? W chwili, w której dla postępu i szerzenia się chrystianizmu podjęto na największe rozmiary posłannictwo. Sami Niemcy po raz pierwszy podnoszą jak najobszerniejsze i najszczersze przymierze między papiestwem a cesarstwem. Wszystkich oczy zwrócone pilnie na to wzniosłe widowisko. Rzecz już zda się być stanowcza. Lecz któż jej zapewni sukces? Czy zręczna słuszność, z jaką obie strony negocjowały i zawarły konkordat austriacki? Czy ów duch gwałtowności tak pilnie szpiegowany przez antagonistów?” (str. 208).

Przepraszamy za przydługą cytatę. Pominąwszy ten wymowny dowód, jak to daleko wzrokiem swoim sięga moderantyzm francuski i jak dalece pomaga bystrości politycznej, zwracamy od razu uwagę czytelnika na pokrewieństwo idei i przekonań organu moderantystów francuskich z ideą i przekonaniami naszych umiarkowanych w sprawie religii katolików polskich. Ultramontanizm podobnie tam jak tutaj oskarżany i zwalczany za to, że złą sprawę podejmuje, albo dobrą co do celu, lecz nieszczęsną co do środków, bo występuje z walką za sprawę katolicyzmu w miejscu i czasie najgorzej do tego obranym. Cała różnica, że w Polsce katolicyzm jest zakorzeniony i jest panem stanowiska bardziej niż gdziekolwiek indziej, zaś we Francji szedł on już temu lat piętnaście do odzyskania wszystkich stanowisk. We Francji jednak, równie jak u nas część narodu najbezpieczniejsza pod tym względem, najzasłużeńsza to inteligencja. Nie walczyć więc przeciw niej, ale szukać z nią sojuszu, to rzecz mądrych i zacnych katolików. Brakuje tylko, aby p. Falloux powiedział, że ultramontanizm jest we Francji obcy i przywlókł się z zagranicy, jak p. Szujski powiedział, że ultramontanizm jest towarem St. Germainowskim. Brakuje tylko, aby p. Falloux odesłał ultramontanizm do Polski, gdzie katolicyzmowi silnie już zakorzenionemu szkodzić by przynajmniej nie mógł; jak go p. Szujski odsyła na zachód, gdzie walki o zasady są rezultatem życia, a nie zaś walki o życie, jak w Polsce. Co do silnego zakorzenienia u nas katolicyzmu i szczęśliwszego niż gdziekolwiek pod tym względem stanu, gdyby to mowa była o ludzie prostym, o tym ludzie, który jak sam p. Koźmian (krakowski) wyznaje, że ma acz nieświadome, ale potężne instynktowe uczucie swej narodowości, a który zdaniem naszym ma dużo więcej świadomości, niż się naszej inteligencjiwydaje pod względem uczucia katolickości, prędko byśmy się z p. Szujskim na zdanie jego zgodzili; lecz jeżeli p. Szujski owo silne zakorzenienie katolicyzmu widzi w sferach inteligencji patriotycznej, bardzo mu tego przekonania winszujemy, i gdyby się godziło, zazdrościlibyśmy, boć takie przekonanie niejednej mu zapewne, jako dobremu katolikowi, boleści oszczędza.

I gdyby dla nas katolików, nie mających zaszczytu należeć do tej tak tanim kosztem szczęśliwej sfery, nie było to kwestią życia, czy inteligencja patriotyczna narodu jest rzeczywiście tym gruntem, w którym się tak szczęśliwie rozkrzewia katolicyzm; gdyby to tylko było ważne, abyśmy dla uniknięcia chwilowych (jak się spodziewamy) kwasów, mogli ją zostawić na boku. Zatem nie już w interesie „Przeglądu Polskiego” i sfery przezeń reprezentowanej, ale w interesie naszym własnym rzecz tę poruszyć musimy.

Panowie inteligenci narodu jednej rzeczy u nas nie znają do siebie i nie chcą wziąć na uwagę. Aby się katolicyzm w gruncie jakim nie mówię już mocno rozkrzewił, ale choćby tylko przyjął, pierwszym nieodzownym warunkiem jest, aby to, co nazywamy gruntem, było rzeczywiście gruntem. Nasza inteligencja narodowa (a nie mówię tylko o tej, która sobie sama na to patent wydaje) jak patriotyzm, tak i religię chce załatwiać samym uczuciem, samym wigorem krwi i kości, a przeciw zobowiązaniom umysłu przez zasady, sumienia przez ściśle oznaczone prawa, po staremu ma tylko swoje złote liberum veto lub swoje swobodne rozwijanie się. Lecz jeśliby to musiało być non plus ultra doskonałością, to niechże p. Szujski zamiast twierdzić, żeśmy dopiero sto lat temu z wieków średnich wyszli, weźmie się prędko do przerobienia z gruntu przynajmniej wszystkich swoich historycznych poglądów całego czwartego tomu „Dziejów Polski”. Ileż tam bowiem wygadywania na Jezuitów (wygadywania zresztą najbardziej bezzasadnego, najsprzeczniejszego z prawdą), że to pod ich wpływem nauczyli się Polacy owej religii uczucia tylko i form, z pominięciem umysłu, z zaniedbaniem treści! Tam trzeba to było potępiać, aby potępić Jezuitów, a tutaj trzeba to samo jako stan najpomyślniejszy podnosić, aby dać odprawę ultramontanom.

Nie chcemy już p. Szujskiemu zarzucać niezgodności z samym sobą na tej samej kartce, która z jednej strony przedstawia nam twierdzenie, iż pismo, które podejmuje zasadę tak silnie w kraju zakorzenioną, tak potężnie w nim rozrosłą, jak zasada katolicka, nie powinno stosunku kraju do tej zasady pojmować wedle opinii dzienników (str. 459), gdy na drugiej stronie tej samej kartki czytamy, że katolicyzmu charakter w Polsce więcej polega na sercu jak na sformułowaniu dogmatycznym, więcej na natchnieniu niż na głębokim przejęciu się zasadami (co dopiero zasady te miały być silnie zakorzenione!) – pomijamy to, aby się p. Szujskiemu nie zdało, że wojnę o słowa podejmujemy, chociaż tu sprzeczność nie w słowach, ale między rzeczywistością a umyślnym łudzeniem się – pytamy tylko p. Szujskiego, co rozumie przez zasadę katolicką? Sam predykat odpowiada. Jest nią powszechność, nie zaś polonizm czy to arystokratyczny, czy szlachecki, czy demokratyczny. Tą zasadą jest jedność z głową Kościoła, nie zaś złote wolności i swobody rozwijania się. Jest to w gruncie naszej patriotycznej inteligencji narodu rozrosłe i zakorzenione? „Katolicyzm przeszedł u nas i w krew i kości, a nie w myśl i rozum (459)”. Nie w myśl? Nie w rozum? A jednak w inteligencji rozrosły! Cóż to za inteligencja, krew i kości? Lepszą nad tę mamy w nieuczonym, w prostym ludzie, gdzie najprzód katolicyzm jest w daleko głębszym i żywszym uczuciu niż u inteligencji, gdzie też żyje on i w zasadach przynajmniej elementarnie, katechizmowo poznanych i silną wiarą przyjętych.

Niech by już zresztą zasada katolicka była zakorzenioną i rozrosłą, choćby w uczuciu naszej inteligencji patriotycznej narodu. Ale gdzież p. Szujski choćby tylko to widzi? Gdzież jest to uczucie katolickie jakby z natchnienia, jakby instynktownie przeczuwające wielkie kwestie katolickie, obecnie światem poruszające? Gdzież jest uczucie dla Ojca Świętego w swych prawach pogwałconego? Na nędzny adres aby się zdobyć, ileż to trzeba dyskusji, przekonań, kaptowań, ile wreszcie targowań się o słówka, jakby podpis, o który idzie, nie wiedzieć jaką miał mieć doniosłość? Gdzież jest uczucie brzydzące się niemoralnością, niesumiennością postępowania nie powiem już Wiktora Emanuela, ale reprezentacji całych Włoch? Gdzież jest uczucie dla sprawy katolickiej, rok temu tak przez nasze dziennikarstwo poniewieranej, a dekretami Watykańskiego Soboru tak wysoko podniesionej? Gdzież u naszej inteligencji to uczucie dla prawodawstwa kościelnego, tak zranionego w Austrii ustawami wyznaniowymi? Gdzież było uczucie sprawiedliwości dla Karmelitanek Krakowskich, jak zbrodniarki w mieście naszym traktowanych? Czyliż gdyby panna Wężyk była z podobnych powodów nie jako córka św. Teresy, nie jako zakonnica, ale jako córka zasłużonego w kraju ojca została wtrącona do więzień kryminalnych, uczucie oburzenia tak by się było objawiło, jak się objawiło jedynie dlatego, że p. Wężyk była zakonnicą? Był jeden głos patriotycznej inteligencji, który by dowiódł nie już jakiego czucia religijnego szacunku dla dziewic Bogu poświęconych, ale choćby tylko tego, że przynajmniej sukienka zakonna, jaką nosiły prześladowane, nie przeszkadzała inteligencji do zachowania dla nich jakiegoś uczucia najprostszej sprawiedliwości? Ujmowano się tak żywo za p. Maciejowskim, że według wymagań istniejących praw sąd sobie z nim postąpił i rząd; któż się ujął za zakonnicą, której całym grzechem było, że weszła do klasztoru, gdzie była już od lat kilku przed jej wstąpieniem nieszczęśliwa wariatka, kto się ujął za zgromadzeniem zakonnic, tak po kanibalsku traktowanym, że one, które by wolały spłonąć w pożarze swego klasztoru, niż się wyjściem z jego murów ratować, wówczas byłyby sobie miały za największe dobrodziejstwo, gdyby im było wolno nie już tylko poza Austrię, ale choćby w pustynie Sahary uciekać, byle nie zostawać w domu, który jakoby jakie miejsce największych zbrodni przetrząsano i osławiono i wśród ludzi, którzy je z dzikością hien napadali! Gdzie? Gdzie było wówczas katolickie uczucie patriotycznej inteligencji narodu?

„Zasady katolickie zakorzenione nie tyle w myśli i rozumie, ile w uczuciu, we krwi i kościach inteligencji!” Ach! Czy się godzi tak mówić i pisać w chwili, kiedy ta inteligencja całemu duchowieństwu wielkopolskiemu tak pięknie patriotyzmem zasłużonemu oraz gorliwym wiernym z tym duchowieństwem złączonym rzuca w twarz zarzutami rokoszu, intrygi, zdrady i nie wiedzieć jakich zbrodni za to tylko, że się domagali, aby reprezentanci katolickiego narodu przyjęli na siebie obowiązek bronienia praw katolickich wobec bardzo możebnej na te prawa napaści; albo raczej dlatego tylko, że „nowinkarz”, nie wiedzieć skąd przybyły i nie wiedzieć przez kogo źródłowo inspirowany, krzyknął „hura! na tych rokoszan i zdrajców!”. Czy to tak postępuje inteligencja, mająca w uczuciu zakorzenioną zasadę katolicyzmu? Uzbrajać lud przeciw księżom nienawiścią i pogardą! Ten sam lud, który, kiedy patriotycznainteligencja sprzedawała go Niemcom, nie przestał mimo tego być polskim i całą czerstwość swej polskości zawdzięcza pracom i poświęceniu się księży! Zasady katolickie zakorzenione w uczuciu inteligencji narodowej wymagały tego, abyście panowie nie posiadali się z oburzenia i drżeli z obawy, że przeciw z każdym dniem wzrastającej liczbie i działalności nieprzyjaciół Kościoła zerwało się kilku ludzi dobrej woli do obrony interesów katolickich w tej Galicji, która mając nie wiedzieć jak wiele po rok 1869 pism periodycznych codziennych i niecodziennych bezbożnych, nie miała ani jednej kartki, która by choć raz na tydzień ostrzegała łatwowiernych o truciznach podawanych im w kubku patriotyzmu i narodowości!

Nie mogliście im panowie darować, że się poważyli spróbować środka tak bardzo w ostatnich czasach przez najwyższą powagę Kościoła zalecanego, to jest środka publikacji periodycznej. W imię uczucia katolickiego gniewacie się i łajecie nas, żeśmy się na to odważyli, ośmieleni zachętą tak wymownie i po ojcowsku daną przez Piusa IX w listach choćby tylko do Unii i do „Tygodnika katolickiego”, że chcemy walczyć przeciw nieprzyjaciołom nie naszym osobistym, ale przeciw nieprzyjaciołom naszej i waszej matki, dzień w dzień przez nich policzkowanej. Chcecie nas panowie przekonać, że to policzkowanie nic nie szkodzi, jak skoro policzkujące dziennikarstwo nie wyraża, według waszego wyroku, opinii kraju!

Dzienniki antykatolickie polskie nie są wyrazem opinii narodu? Choćby i tak było? Czyż to dopiero wtenczas należałoby przeciwko nim wystąpić, kiedy by się tym wyrazem stały? Kiedy by już wszystko życie katolickie zatruły? A potem, choćby p. Szujski z najgłębszego twierdził przekonania, czyż to my już koniecznie takie twierdzenia musielibyśmy przyjąć za normę naszego postępowania?

Mówcie sobie panowie co chcecie o naszym dziennikarstwie i o naszej inteligencji, ale my jeszcze dlatego nie zapomnimy, że „Gazetę Polską” w Warszawie założył i redagował jeden z pierwszych reprezentantów inteligencji polskiej patriotycznej i narodowej, to jest p. Kraszewski, a ta gazeta była pod jego redakcją dużo bardziej zjadliwą dla Kościoła jak jest dzisiaj, chociaż i dzisiaj nie da się pod tym względem „Dziennikowi Warszawskiemu” prześcignąć. My nie zapomnimy, że „Gazetę Warszawską” redaguje wybór inteligencji patriotycznej Warszawskiej, a ta „Gazeta” rozumowaniami i potwarczymi donosami przeciw Papieżowi widocznie rachuje na protekcją schizmy stojącej z pięścią przy ustach ultramontańskich, aby się nie ważyły prostować jej fałszów. My nie zapomnimy, że Krajem udarował Kraków książę Adam Sapieha, który coś podobno, według zdania wielu, waży na szali patriotycznej inteligencji narodu, równie jak jego kolega dr Samelson i dzisiejszy tegoż dziennika redaktor dr Gumplowicz. My nie zapomnimy, że taki organ demokratyczny, jak upadły „Dziennik Lwowski”, organem był Smolki, który bądź co bądź przynajmniej tyle reprezentuje w Galicji, ile p. Koźmian w Krakowie. My nie zapomnimy, że „Dziennik Polski” we Lwowie zawdzięcza swój byt dość rozgłośnej inteligencji[8], równie silnie jak p. Szujski, przypominający narodowi potrzebę pracy na polu nauki i nie wiedzieć na jakich jeszcze innych polach. My nie zapomnimy na koniec, że „Dziennik Poznański” w chwili wytoczowej przezeń wojny przeciw całemu duchowieństwu wielkopolskiemu (bo już ks. Biliński z anonimami wyjątku stanowić nie mogą) był organem p. Szumana, prezesa koła polskiego, równie jak organem p. Niegolewskiego, hr. Kwileckiego – a ci wszyscy panowie ani się mają, ani są miani za działających poza sferą patriotycznej inteligencji narodu.

Na trzech polach Polski, pod trzema najrozmaitszymi rządami tyle się redaguje dzienników, z których wszystkie z wyjątkiem jednego najmniej może popularnego i czytanego piszą w duchu antykatolickim i p. Szujski może tak śmiało, tak apodyktycznie wyrokować, że to wszystko nie jest wyrazem opinii inteligencji krajowej?

Na to doprawdy trzeba cudowniejszej nieomylności niż nieomylność Papieża.

A więc cóż jest wyrazem tej opinii? W chwili, kiedy się wznoszą kwestie żywotne w najwyższy sposób obchodzące świat katolicki; kwestie mogące być dla narodu naszego nie tylko tarczą zasłaniającą od pocisków nieprzyjaciół, usiłujących przemocą lub zdradą ugodzić w ostateczne tętna jego życia, ale co więcej, mogące być siłą w sposób najdzielniejszy odświeżającą i podnoszącą to życie, w takiej chwili nie masz więc ani jednego organu wypowiadającego myśl Polski pod względem jej religijności! Jeżeli tak, to po cóż utyskiwać na nieświadomą wiarę w prostym ludzie, po co się miotać jakąś inteligencją narodu? Lepsza sto razy wiara prawdziwa, nieświadoma własnych sił, jak świadoma a wątpliwa.

Dziennikarstwo to zabawka nowinkarzy – ależ w takim razie, gdzież jest ta inteligencja, z którą p. Szujski łączyć nam się każe? Wśród wszystkich polskich dzienników obecnie istniejących jeden jest tylko, w którym rubryka najważniejsza, bo rubryka artykułów zasadniczych stanowiących o jego myśli, duchu i dążnościach jest nieprzerwanie przez ciąg lat dwudziestu kilku czystą pod względem katolicyzmu i niepokalaną. Artykuły zasadnicze „Czasu” były i są takie, że z nich zawsze płynie siła i mądrość polityczna, podniesiona i strzeżona siłą i mądrością katolickiej prawowierności – ale czyli p. Szujski zdolny byłby posunąć aż do tęgo stopnia miłość słodkich swoich złudzeń, iżby z pewnością równą tej, z jaką zawyrokował o dziennikarstwie antykatolickim, mógł nas zapewnić, iż owe artykuły są wyrazem patriotycznej inteligencji narodu? O wielbicielach ich wartości politycznej wiemy – lecz o ludziach, których by stałych usposobień była wyrazem owa prawowierność, będąca nie cechą tylko, ale duszą artykułów Maurycego Manna i kilku jego towarzyszów – radzi byśmy byli się dowiedzieć. Inteligencja polska pewnie, że się tymi artykułami objaśnia pod względem zdrowych i powiedziałbym nieomylnych widzeń politycznych, ale czy taż inteligencja przyznałaby się dożywotnie z tą mądrością polityczną połączonych zdań i zasad religijnych? Gdyby tak było, nie tak byśmy zaiste stali i dzisiaj ani „Przegląd Polski”, ani p. Szujski nie mieliby powodu bać się wystąpień ultramontanizmu. O ultramontanizmie nie byłoby mowy. Duchowieństwo z obywatelstwem im więcej oświecone, im głębiej duchem Kościoła przejęte, tym ściślejszą organiczną stanowiłoby jedność.

Niestety! Są to tylko obecnie pia desideria. Czasy złudzeń dobiegły swej mety – każdy się rachuje ze smutną rzeczywistością i rad by jej podług swoich widzeń zaradzić. Nie miejcież panowie za złe katolikom nie tylko ze krwi i kości, ale z ducha i zasad, że też i oni rachują się z tym co jest i obmyślają dobro przyszłości Kościoła i ojczyzny, które rozróżniają, ale nie rozdzielają w swym sercu, ani w swym działaniu. Niech nam patriotyczna inteligencja narodu nie ma tego za złe, że jej powiemy otwarcie: Panowie, nie znacie tego do siebie, że wam brak odwagi w chwilach najbardziej stanowczych. To nie jest przymiot, który by katolików umysłem i sercem ku wam pociągał. Kompromitując siebie i politycznie, i patriotycznie, skompromitowaliście wciągnięte przez was duchowieństwo i reprezentowany przez nich Kościół! Tak jest, inteligencja nasza faktyczna (nie idealna) ma to do siebie, że dostrzegłszy niebezpieczeństwo lub choćby niedorzeczności podniesionych ruchów, cofa się i odwraca od nich; potem, gdy się te ruchy rozwiną i wzmocnią, inteligencja zaraz się wobec nich rehabilituje, a mając jaki taki (w każdym razie większy niż radykalni) wpływ na duchowieństwo, bez skrupułu takowego nadużywa, wciągając choćby tylko siłą swej ostatniej opinii innych do robót, które sami co dopiero potępiali. Duchowieństwo zawierza ich światu i charakterowi obywatelskiemu i ulega. Następują tragiczne rozwiązania. Panowie inteligencji narodu na czas się cofają i znowu się rehabilitują, choćby nawet wypadało użyć Teki Stańczykowej. Ale duchowieństwu nie tak łatwo! Ono albo idzie za zrehabilitowanymi i bierze ich odium na siebie, albo staje po stronie przeciwnej i wychodzi w oczach przeciwników na radykałów, albo odsuwa się od jednych i drugich i bywa bite przez jednych i drugich. Nie dotknę bardzo bolesnych świadectw – odwołuję się tylko do obecnej historii wyborów w Poznańskiem. Duchowieństwo, co dopiero do najwyższego stopnia patriotyczne, spada w rząd zdrajców i rokoszan nie tylko wobec „nowinkarzy”, którzy zdaniem p. S. nic nie reprezentują, ale nawet wobec tych, którzy są zaszczyceni godnością reprezentantów najwięcej ucywilizowanej z całej Polski prowincji.

Otóż, dzięki Bogu, na tę chwilę tak bolesną znalazł się ratunek i katolicy umysłem i sercem mają się czym pocieszyć. „Dziennik Poznański”, równie jak cała zgraja na trzech częściach ziemi polskiej przezeń inaugurowana mogą sobie dalej praktykować swe rzemiosło spotwarzania, potępiania i egzekwowania swych wyroków na ultramontanach polskich tak świeckich, jak i duchownych, ale to wszystko skupiać tylko będzie zdolne rozproszone ich zastępy. Już oni nie potrzebują się oglądać, gdzie by się przytulić, aby mniej być bitymi. Dał im Bóg człowieka nie tylko znakomitego rozumu i tęgiego charakteru, ale co nade wszystko, człowieka w całym znaczeniu tego wyrazu kościelnego, który nie potrzebując słów wielu, umiał stworzyć solidarność i stanów, i ludzi, i wszelakich zacnych interesów, a to nie tylko dla tych, których pod jego duchownymi rządami postawiła Opatrzność, ale i dla katolików innej części Polski, którzy acz nie w jego władzy, ale w jego działaniu szukać będą dla siebie myśli orientującej i kierującej.

Nie troszczcie się więc o nasze przymierza. Nie trudźcie się powtarzaniem i przypominaniem, że „My nie mamy Ledóchowskiego”. Ideałem waszej katolickości oryginalnej czy kopiowanej miejcie sobie kogo chcecie, choćby teologów wsławionych posoborową nawet agitacją antypapieską – ale przestańcie się turbować w waszym katolicyzmie chłodnych uczuć i obrachowanych natchnień o losy sprawy, która nam ultramontanom leży na sercu. Cieszcie się waszymi sojusznikami przybywającymi wam, zwłaszcza po oświadczeniach p. St. Koźmiana (Krakowskiego), z różnych naraz stron. Wy miejcie sobie nawet p. Dobrzańskiego, nawet p. Kraszewskiego. On pewnie nie omieszka w najbliższych swoich Rachunkach zapisać stanowcze wasze zerwanie z obozem ultramontańskim, do którego nie wiedzieć za jakie grzechy dotąd was zaliczano – my tymczasem ciesząc się i Bogu dziękując, że bracia nasi nie tylko z krwi i kości, ale też z ducha i zasad „mają Ledóchowskiego” jako Arcypasterza, powtarzać sobie będziemy, że go mamy jako człowieka Opatrzności zdarzonego katolikom polskim w największej potrzebie, a obchodząc się bez sojuszników moderowanych względem Kościoła, pójdziemy dalej swą drogą. Nie taimy, że nie małą byłoby dla nas pociechą i otuchą, gdybyśmy mogli byli mniemać i nadal, jak chcieliśmy mniemać, przystępując do naszej skromnej publikacji, że mamy w was starszych braci i doświadczonych przyjaciół, ale, kiedyście panowie uznali za rzecz nieodzowną i nie cierpiącą zwłoki, zaprotestować przeciw naiwności naszych życzeń, postaramy się pójść dalej bez was a choćby i przeciwko wam.

IV.

Potrzebowaliście przypomnieć nam, że „politycznej myśli wydźwignięcia się z wewnętrznego upadku nikt kwestionować nie powinien, najmniej zaś interes katolicki”. Czy to ma być wyrzut? Jeśli tak, to panów odsyłamy do własnych ich odpowiedzi na podobne wyrzuty czynione im aż po te chwile z powodu Teki. Czy też może to rehabilitacja? Nie zdaje mi się, aby na długo wystarczyła. Będziecie panowie musieli tą pochyłością zejść dużo niżej, wiele niżej niż się p. Szujskiemu zdaje, niżby nawet mógł chcieć obecnie. Podsuwać ultramontanom grzech kwestionowania owej myśli wszechpotężnej, to jeszcze nie wystarczy wobec partii Gilerowskiej za dowód, że panowie na serio tę myśl uwzględniacie i podejmujecie. Bić Veuillotyzm przecież nie tak jeszcze zły jak duch Murawiewa i obrać na to chwilę ukazania się pisemka w duchu zasad tego publicysty, może to być zabawne dla „Dziennika Polskiego”, może być przyjemne dla „Gazety Narodowej” i „Dziennika Poznańskiego”, może nawet zdobyć na nich słówko jakiegoś łaskawego uznania, ale z pewnością nie wystarczy za dowód, że panowie przestaliście kwestionować ową wszechpotężną myśl.

Co się dotyczy nas ultramontanów, musimy panom oświadczyć, że właśnie dlatego, iż tej myśli nie kwestionujemy, ale ją mamy bardzo na sercu, nie jako środek, lecz jako cel (acz nie najwyższy), właśnie mówię dla tego z moderantami iść nie możemy, którzy tej myśli odpowiedniego działania nie postawili, ani postawić nie są zdolni, i którzy postępowaniem swoim, rzecz odpowiednią owej myśli, równie jak rzecz Kościoła o ruiny przyprawiali.

Tę myśl mając na sercu, mamy ją też bardzo na oku. „Wiemy obok tego, choćby tylko doświadczeniem innych nauczeni, że wydźwignąć się z wewnętrznego upadku inaczej nie można, jak tylko najprzód przez silne postawienie się pod względem zasad religijnych i przejście z religii natchnień oraz swobodnego rozwijania szczegółów katolicyzmu do religii ścisłego posłuszeństwa umysłu objawionym, a przez Kościół zdeklarowanym prawdom oraz ścisłej karności ducha przez sumienie uregulowane religijnym prawem.

Ta myśl, choćby nie była dla nas wszechpotężną, ale że jest nam drogą, dlatego chcemy być katolikami nie według wymagań tych lub owych „nowinkarzy”, ani też z formy tylko i uczuć (nie wiedzieć jakich?), ale z woli twórcy naszego Kościoła. Wierzymy, że tylko taki katolicyzm da zbawienie krajowi, jakiego potrzebujemy do zbawienia duszy, i że właśnie odstąpienie albo lekceważenie tego katolicyzmu, a zastępowanie go ukutym czy przez liberalnych katolików, czy przez moderantystów arystokratycznych lub szlacheckich, zdolne by było tylko narazić na nowe klęski sprawę, która dla myśli jest wedle nas nie jedyną, ale najwyższą i najsilniejszą nadzieją i podporą. Za tej myśli zrealizowanie my byśmy też do tysiąca żywotów dla niej poświęconych i nasz przyrzucili, ale gdy wśród tych żywotów są i takie, których zatratą i owa myśl przeszłaby w rząd niemożebnych, a między którymi jest także żywot religijny po Bożemu, ściśle wzięty, a nie uczuciem osobistym czyimkolwiek bądź mierzony (boć takim uczuciom i Wiktor Hugo w swych kontemplacjach ulega, a Lamartine nimi zmarniał i sprawę kraju zmarnował), przeto i z tą myślą gotowi jesteśmy walczyć (jak syn walczyłby z ojcem, wydzierając mu w zamiarze samobójstwa chwycone żelazo) właśnie dlatego, aby nie przepadła. Ta myśl jest naszą myślą niemniej jak waszą i tych, których „nowinkarzami” zwiecie, w celu zrobienia z nas donkiszotów; ale my po mnóstwie eksperymentów, które, zamiast urzeczywistnić, wyniszczają jej żywotność, radzi byśmy byli ją od podobnych męczeństw operacyjnych zasłonić i nie możemy być moderantami, kiedy widzimy jak ta myśl podjęta przez ludzi nie rachujących się ani z rozumem, ani z sumieniem, albo przez ludzi niedołężnych a próżnych, pcha naród na drogi nowych obłędów. Ta myśl jest naszą myślą i dlatego boli nas niewymownie rankor powzięty do katolicyzmu, gniew na stolicę apostolską (że ona nie służy naszym szarpaniom się) oraz wyszukiwanie głównego (czy choćby najmniejszego) naszych nieszczęść winowajcy w Rzymie i Jezuitach. Dlatego kłócimy się z tym gniewem, rankorem i z tym wyszukiwaniem, jako diametralnie uskutecznieniu owej myśli przeciwnymi, zwłaszcza kiedy dzienniki antykatolickie na wszelkie sposoby chcą ten rankor szczepić, szerzyć, potęgować; zwłaszcza kiedy ten rankor usprawiedliwiają swymi poglądami i wyrokami tacy nawet ludzie jak p. Szujski. Ta myśl na koniec jest naszą myślą i dlatego nie mamy dość wyrazów na wyrażenie naszego oburzenia i boleści wobec otwierających się nowych niby torów, a właściwie wobec chylenia się ku nowym przepaściom, w których jedni zabierają się myśl tę dobijać zaszczepianiem w ludzie polskim zasad racjonalizmu i rewolucjonizmu, a drudzy jako konserwatyści liberalni i moderowani katolicy swoją dwulicowością nieszczęsne te roboty popierają.

Gdyby nam szło o istnienie abonentowe, o to abyśmy byli przez jakieś stronnictwo czytani, wtedy umielibyśmy może i my mówić o i tej myśli gorąco, a moderować się w oburzeniu na widok gotującej się dla niej przegranej, ale nam idzie właśnie o istnienie owej myśli i odpowiedniej jej rzeczy, bo co się tyczy prawdy katolickiej, wiemy o tym i wierzymy, że się bez nas obejdzie. I Veuillot o tym wiedział i w to wierzył silniej niż cały obóz moderantystów, a jako katolik z zasad i miłości, a zarazem jako publicysta rozumny i sumienny wiedział i wierzył, że się katolicyzm bez Francji obejdzie; wiedział jednak i wierzył jednocześnie, że Francja nie obejdzie się bez katolicyzmu i dlatego nie mierzył swoich wyrażeń w oburzeniu na moderantystów, czy to dworaków, czy salonowych konspiratorów, czy akademickich kokietów opinii, którzy katolicyzm prawdziwy radzili zastępować jakimś katolicyzmem francuskim, nasiąkłym rankorami gallikanów na Rzym, na Sobór i na nieomylność. Veuillot wiedział, że jeżeli to Francja całuje się przez biskupa Doupanloup z takim Döllingerem i Balcerem, jeżeli to Francja przez Montalemberta pozdrawia serdecznie konspiratorów antypapieskich spiskujących w Koblencji, jeżeli to Francja staje się w eleganckich madrygałach pisma „Correspondent” echem Monachijskiego Janusa – to za takie sprawy bardzo łatwo może być zapłacona żelazną ręką niekatolickiej potęgi i dlatego chcąc uprzedzić bardzo zdaniem swoim możebne nieszczęście, podwoił nie ustępujący go zapał w walce z „nowinkarzami” gazeciarskimi, przeglądowymi i broszurowymi. My w tym widzieliśmy i widzimy patriotyzm spotęgowany siłą katolicyzmu, więc nie mogliśmy być moderowani wobec eleganckich Odczytów, w których go rzekomą obroną sponiewierano. P. Szujski zaś, umiejący się moderować w uczuciach oburzenia na krzywdy wyrządzane Kościołowi, powinien by był moderować swe oburzenie na owe povera gente, rzucone swojemu przyjacielowi przez katolików zbyt zranionych nieroztropnym zestawieniem Veuillota z Murawiewem, a duchowieństwa naszego z Siemaszką dla przekonania „nowinkarzy” lub publiczności przez nich bałamuconej, że jednak Veuillot troszkę lepszy od Murawiewa, a duchowieństwo katolickie od Siemaszki.

Aby nas przekonać o niestosowności podejmowania u nas Veuillotyzmu, czyli ultramontanizmu zdecydowanego, p. Szujski przypomina nam różnice powodów walki o zasady, twierdząc, że gdy na zachodzie walki są rezultatem życia, to u nas są rezultatem walki o życie. Przy końcu niniejszego artykułu weźmiemy na uwagę, o ile historycznie jest słusznym to spychanie Polski z pola cywilizacji zachodniej w jakieś ciemności północno – wschodnie; tutaj zastanowimy się tylko nad słusznością konkluzji z owego rozróżnienia.

Jeżeli u nas walki o zasady są rezultatem walki o życie (są więc walki i o zasady!), tedy zdawałoby nam się, że jeszcze jaśniej i wyraźniej postawić trzeba zasady, niż tam gdzie walki o zasady są rezultatem życia, bo zasady to właśnie życie. Jeżeli żyjący walczą o zasady, aby nie zginąć lub żyć tym pełniejszym życiem; jeżeli żyjący tym samym, że przeciw owym zasadom walczyli, tak straszliwie upadli, tedy czegóż się mogą spodziewać walczący o życie, a stawiający się przeciw zasadom jak tamci? Któż to u nas z powodu walki o życie walczył dotąd o zasady? Dzienniki? A więc nie mówcie, że to tylko nowinkarze. Naród? Gdzie? W Izbach przez swych reprezentantów? A więc nie miejcie sobie za chwałę lub zasługę, żeście nie zajęli stanowiska jednego z reprezentantami narodu, który interesu swego nigdy od interesu katolickiego nie odłączał, i który właśnie dlatego walczy o zasady, aby nie potrzebował walczyć o zagrożone coraz bardziej życie. I przyznajcie, że moderantyzm tu nic nie pomoże, gdzie go tłumaczy tylko chwiejność, niestanowczość, bojaźliwość i politykomania a la Forcade. Umiarkowanie w polityce jest nieraz bardzo potrzebne, ale afektacja, mania umiarkowania nie stanowi jeszcze o wartości tej lub owej politycznej głowy. Kiedy u nas walka o zasady jest rezultatem walki o życie, to trzeba było wziąć na uwagę, że w tym pewniku politycznym czy faktycznym po obu stronach stoi kwestia życia. A ponieważ jest życie i życie, to do ludzi myślących należało zważyć, które życie dla którego ma się moderować, aby oba nie przepadły. Inaczej mimo wszystkich wygadywań na nieprzerwalność powstania, nie tylko tę nieprzerwalność popierać będziecie waszą postawą, ale ją postawicie w zasadzie.

A potem. Jeżeli walka o zasady jest z jednej strony dowodem życia zagrożonego przez nieprzyjaciół tych zasad lub życia usiłującego się rozwijać; jeżeli z drugiej strony taż walka o zasady jest czy to warunkiem, czy wynikiem walki o życie, to cóż sądzić o społeczności, która tak strasznie lęka się tej walki i tak zaraz za pierwszym jej podobieństwem, gwałtownie występuje przeciwko niej, że aż dla niej Veuillot na polu tej walki wsławiony, jest jakimś upiorem, o którym wspomnieć nie można, aby zaraz nie przyszedł na myśl upiór Murawiewa? Co sądzić o ludziach, którzy, chcąc nas przekonać o potrzebie rachowania się z tym stanem walki o życie, ciągnącym za sobą w rezultacie walkę o zasady, nie mogą się uspokoić na samą myśl, że ktoś w imię tej walki o życie występuje do stanowczej walki przeciw napaściom antykatolickim w sprawie zasad katolickich?

V.

P. Szujski, chcąc dowieść słuszności pewnego katolicyzmu polskiego, porównuje katolicyzm ze słońcem, które acz jest jedno pozwala się ziemi różnych stref w rozmaite stroić kwiaty. Nie widzimy jakby z tego porównania wynikała możność rozmaitych narodowych katolicyzmów. Pan S. powiada, że stąd wynika jedność ducha i rozmaitość dróg ducha. Wniosek zupełnie dowolny. Bo to, że światło słońca w rozmaitych strefach rozmaite wydobywa kwiaty, wcale nie ciągnie za sobą zdania, że światło słońca rozmaitymi drogami to czyni. Jedna jest droga, a tę dla światłości słońca stanowi sama światłość; jest nią promień światła uderzający o ziemię, Prawda Boska idzie tylko Boską drogą. Prawda Boska sama w sobie jest drogą. Ten sam Jezus Chrystus, który o sobie powiedział: „ja jestem prawdą”, powiedział też o sobie w tym samym zdaniu: „ja jestem drogą i życiem”. Wszystko to troje pod różnym względem, ale nie pod innym, także w nauce swej jest prawdą, która z nim ludzi jako z życiem łączy, a w Kościele jest drogą, która prowadzi do prawdy, i która prawdą prowadzi do życia. Innej drogi katolicyzm nie zna, cokolwiek o tym tacy nowinkarze jak Luter twierdzili. Kto inną drogą chodzi, z życiem się mija, do śmierci podąża. To jest pewnik dla każdego prawdziwego katolika bez względu na ultramontanizm. Wygadywanie więc na ultramontanizm lub obawy o walki przezeń podnoszone od prawa z tego pewnika wynikającego nikogo nie uwolnią. To jest prawo pod względem każdego związku rzeczy ludzkich z boskimi, pod względem stosunków polityki czy umiejętności do religii, sumienia katolickie obowiązujące niezawiśle od jakiejkolwiek bądź ludzkiej konsyderacji. Można się z tym prawem rozminąć, ale rozminąwszy się nie można być katolikiem, nie można być na drodze wiodącej do życia. Poglądy historyczne, czy filozoficzne, czy polityczne, jakkolwiek wznawiały Boskość osoby Jezusa Chrystusa, Boskość jego nauki, zawiodą z pewnością do zgubnych rezultatów, jak skoro pójdą pod względem urządzania stosunku swego przedmiotu do religii drogą innego przekonania, jak przekonania wynikającego z wiary w Boskość Kościoła.

„Jedność ducha i nauki, a rozwijanie swobodne jej szczegółów produkcyjnością ludzką, oto przymioty katolicyzmu”, przypomina nam p. Szujski. Pod względem praw doczesnych? Transcat! – jak mówią scholastycy. Do pewnego punktu – zgoda, to jest o ile te sprawy tylko tuteczność mają na celu, boć w takie sprawy katolicyzm przynajmniej bezpośrednio wcale się nie wdaje. Pod względem wyższych przeznaczeń człowieka, pod względem życia religijnego, pod względem żywotnego związku spraw ziemskich z owym życiem? Ani wówczas mowy o swobodzie i produkcyjności ludzkiej, jeżeli przez swobodę mamy rozumieć wolę wyemancypowaną z posłuszeństwa prawom religijnym, a przez produkcyjność ludzką owoce prac umysłu wyemancypowanego spod konieczności rachowania się z prawdami religijnymi. Ultramontanizm pierwszego z tych dwóch względów o tyle dotyka, o ile ten zaczepia o wzgląd drugi. W kwestii, która nas w tym sporze obchodzi, ultramontanizm zaczepiony jest przez moderantów i przez liberalnych katolików ze względu na życie i znaczenie wpośród nas Kościoła jako instytucji religijnej ze wszystkimi jej przynależytościami i ze względu na nasze życie w Kościele, w tym wszystkim, co się dotyczy warunków życia religijnego. Swoboda w tej mierze jest czystym protestantyzmem, a swobodne szczegółów nauki katolickiej rozwijanie przez produkcyjność ludzką to racjonalizm albo naturalizm.

Ze względu na utworzone w narodzie polskim siłą katolicyzmu właściwości religijno – narodowe, każe nam się p. S. z usposobieniem narodu, w pracach około szczepienia lub umacniania w nim zasad religijnych, rachować. Bardzo słusznie. Byle tylko te właściwości były rezultatem katolickiego życia, choćby wywołane naturą kraju i losami dziejowymi. Ale właśnie dlatego, że liberalni i moderowani katolicy rachować się z tym nie chcą, czujemy potrzebę silniejszego postawienia rzeczy, podług możności naszej. Śmiemy przypomnieć panu Szujskiemu, że w jego „Dziejach polskiego narodu” te właściwości albo bywają przeoczane, albo surowo krytykowane. Śmiemy przypomnieć redakcji „Przeglądu”, że artykuły zasadniczo jej pisma bywają raczej uwzględnianiem właściwości i wymagań chwili, w której żyjemy, wymagań zwykle formułowanych przez „nowinkarzy”, aniżeli właściwości naszych religijno – narodowych. Abyśmy więc mogli uwzględniać owe właściwości, musimy ich najprzód szukać tam, gdzie są, a nie zaś w ludziach niepewnej albo żadnej barwy ani w ludziach kameleonowej natury. Szukać ich musimy tam, gdzie jest życie narodowe i życie religijne, to jest w ludzie; ale właśnie dlatego tak nam pilno i parno, że ten lud poczyna być eksploatowanym przez jednych, którzy w miejsce owych właściwości chcą mu narzucać kopiowane z obczyzny dążności i usposobienia antykatolickie, a lekceważonym przez drugich, którzy owe właściwości biorą za synonim ciemnoty, fanatyzmu itp.

Jeżeli zaś idzie o właściwości narodowo – religijne katolików naszych liberalnych, wyemancypowanych lub moderowanych, tedy rzeczywiście i z takimi czujemy potrzebę rachowania się, ale nie na to, aby je dogmatyzomać. Bo jakież to są proszę te własności, zwłaszcza za dni naszych? Z jednej strony chętki terroryzowania Kościoła w biskupach i kapłanach, nadużywanie religii w celach politycznych; z drugiej duch opozycyjny, że niech tylko się wzniesie jakaś kwestia religijna, zaraz stają po stronie opozycji i oddają słuszność nieprzyjaciołom; z trzeciej na koniec ignorantyzm, połączony z pokusami transakcji i niechęciami dla skrajności katolickiej czyli dla stanowczości. Z tymi właściwościami istotnie rachować się musimy, ale tak, jak się rachować należy z siłami przeciwnika i jego sprzymierzeńcem i z siłami obozu, że tak powiem nullius, mogącego przecież stanąć tym prędzej przeciwko nam, im mniej stanowisko nasze przedstawia się wygodne i do potrzeby przemian zastosowane.

Właściwości polskie historyczne to miłość wiary i Kościoła posunięta aż do drobiazgowości, ale nie opozycja, nie swoboda myśli i uczuć pod względem dróg, którymi nauka Boska prowadzi. Gdyby Polska wieków przeszłych była akatolicka, właściwości religijno – narodowe musiałyby wprzód być rozwiązane, zanim by mogły wejść w rachubę dodatniego działania religijnego; uwzględnianymi zaś dodatnio mogłyby wówczas być tylko właściwości czysto ludzkie, czysto narodowe. Jeżeli rozdział okazałby się niemożebnym, wówczas właściwości będące nierozgmatwalną mieszaniną religii błędnej, fałszywej i topograficznego, czy klimatycznego charakteru tak moralnego jak fizycznego, musiałyby być co najwięcej do czasu tolerowane, ale niedogmatyzowane. Pod tym względem już apostoł narodów pisał był w liście do Rzymian: „nie masz różności Żyda i Greczyna” (X, 12); a do Galatów: „nie jest Żyd ani Greczyn, albowiem wszyscy wy jedno jesteście w Chrystusie Jezusie.” (III, 27, 28). „Właściwością Żydów było, że się domagali cudów; zaś Greków, że mądrości szukali.” (I Kor. I). Jakże zaś Apostoł brał te właściwości „w rachubę”. „A my opowiadamy Chrystusa ukrzyżowanego Żydom zgorszeniem, a Grekom głupstwem… aby zawstydzić mądre i mocne, aby zniszczyć te, które są, aby się żadne ciało przed oczyma Boga nie chlubiło.” (Tamże). W takim wypadku, jak dla Greka nowo nawróconego figurka Dyanny Efeskiej im by więcej przypominała zwracaną ku niej niegdyś bałwochwalczą pobożność matki, tym skrzętniej musiałaby być usuniętą; tak dla katolika medaliki i różańce po matce o tyle tylko mogłyby być jakimś czynnikiem pomocniczym religijnym, o ile by przypominały nieskażoną matki prawowierność; jeżeliby zaś przypominały raczej ducha opozycyjnego względem Kościoła, musiałyby być usunięte jako narzędzia fałszywego pietyzmu, mogące tym niebezpieczniejszy wywierać wpływ na serce syna, im tkliwszą byłaby jego miłość dla matki. W takim razie gdyby się przeciwko temu zasłaniano uczuciem jako jednym z naturalnych żywiołów, czy jako jedną z naturalnych podstaw katolicyzmu (str. 464 odp. P. S.), obowiązek wyraźnego rozróżnienia między uczuciem a uczuciem, lub między zastosowaniem tegoż samego uczucia bezpiecznym, zbawiennym, zgodnym z celem religii i z dobrem wyznającego a niebezpiecznym, byłby tym silniej samą istotą rzeczy nakazany.

Ale u nas obawy takiej operacji, mniej więcej chwilowo bolesnej nie ma. Nie, my letniości, moderantyzmu, nieoznaczoności za właściwość religijno – narodową nigdy nie uznamy, bo to nie leży ani w dziejach, ani w charakterze polskim i dlatego też mniej się boimy wyraźnego odrysowania obozów na wierzących i niewierzących, na wierzących podług zasad i symbolu Kościoła, i wierzących podług własnych natchnień albo wymagań ducha czasu, na prawowiernych i na wolnomyślnych czy wolnowiernych. Nie tylko się tego nie boimy, ale sobie owszem tego życzymy i to tym mocniej, im chętniej szukamy sojuszu z patriotyczną inteligencją narodową, podobną jak w dobrej swojej epoce był Montalembert dla katolicyzmu nie gallikańskiego, ale rzymskiego we Francji. Siły sojuszu nie stanowi liczba weń wchodzących, ale jedność przekonań, solidarność działania oparta na żywotnym zjednoczeniu z Kościołem. Sojusz z ludźmi, którzy znieść nie mogą ortodoksji w duchu i podług dróg Kościoła, wyszedłby nam tylko na szkodę, jak tylu innym mniej bacznym. Nic gorszego jak łudzić się, że się ma sojuszników w tych, którzy nie we wszystkim różnią się z nami lub niezupełnie są przeciwko nam. Szary jednako należy do białych jak i do czarnych. Lepiej więc i pożyteczniej, że się rzeczy deklarują. Taka jest zresztą właściwość nasza historyczna, jak zaraz zobaczymy.

VI.

Wszakże nie do tego znowu stopnia ta właściwość uwagę naszą absorbuje, abyśmy już nic innego nie widzieli. „Ruch krytycznej wiedzy naukowej”, ruch ku uszczęśliwieniu doczesnemu ani nam jest obcy, ani obojętny.

Pessima occupatio ludzi, to jest zajęcie około tych spraw ani ultramontanom nie przeszkadza do zachowania względem tak zajętych przepisu in omnibus charitas, ani im bywa pokusą do dogmatyzowania kwestii umiejętności, polityki lub przemysłu. Reguła zresztą in dubiis libertas i nam także dosyć się uśmiecha, ale bądź co bądź nie możemy oddzielać od tych dwóch reguł jeszcze jednej i to tej właśnie, która stoi na czele, to jest: in neccessariis unitas. I tutaj to właśnie sformułowana prawowierność, tak dobrze u nas, jak i na zachodzie musi być niewzruszenie postawioną wtedy zwłaszcza, gdy myśl badawcza pod względem swego stosunku do prawd katolickich chce się emancypować z objęć Kościoła. Dlatego, że ten kierunek ledwie się u nas rozpoczął, nie racja, aby katolicy mieli zamykać oczy na jego fazy niezgodne z zasadami Kościoła. Owszem, tym większa racja baczną zwracać nań uwagę, im tendencyjniej, a nie zaś z naturalnej potrzeby nauki, zaczepia on o te zasady. Ścisłe badania pod względem naukowym bynajmniej tej potrzeby nic znajdują. Galileusz bardzo łatwo byłby uniknął bolesnej dla siebie interwencji Kościoła, gdyby był uporczywie o tekst objawienia nie zawadził, do czego praca badań wcale go nie zobowiązywała ani upoważniała. Wszakże Kepler i Newton byli to ludzie olbrzymiej pod tym względem pracy i równie olbrzymiej zasługi, a nie potrzebowali kwestionować dogmatów albo źródeł wiary. Żaden badacz naukowy w ścisłym znaczeniu tego wyrazu i sumienny miłośnik swego przedmiotu nie potrzebował się o skały prawowierności rozbijać, na które zwykle unosi nie miłość prawd i badań naukowych, ale raczej uprzedzenie dla prawd religijnych, duch zarozumiałości lub sekciarstwa. Względem miłośników świeckiej umiejętności Kościół nie tylko zawsze umiał zachowywać to prawidło: In dubiis libertas, ale im owszem z bliska i z daleka błogosławił, więc nie potrzebowali emancypować się z jego objęć. Inna rzecz, kiedy ci, którzy do tych badań przystępowali, przynosili z góry urobione albo narzucone sobie przekonanie, że wypada zacząć od zaczepiania prawd objawionych. Jaką, pytam się, mógł mieć potrzebę p. Libelt w swych filozoficznych badaniach tyle razy utykać o Kościół? A jeśli i dawnymi, i obecnymi swymi publikacjami, takimi na przykład jak owa o wcielaniu się idei (którą był umieścił „Przegląd Polski” na to, aby autorowi powiedzieć w dopisku dziesięć razy przykrzejsze: Mousieur le Docteur excusez un peu! niż mu był powiedział „Przegląd Lwowski”), jeżeli mówię p. Libelt wszystkimi niemal rozprawami swymi sam wmówił w nas przekonanie, że jest panteistą, zatem że neguje dogmat istotnej wolności osobowego Boga, równie jak dogmat stworzenia świata i człowieka wzięty w znaczeniu biblijnym i katolickim, to któż mógłby nam wziąć za złe nasze excusez un peu! wobec zakwestionowanej jego twierdzeniami chronologii Mojżeszowej? Niech się chronologiczne rachuby jak chcą różnią nawet względem starożytności człowieka, nie tylko świata, my się w to w imię sformułowanej zasady katolickiej nie wdamy (byle się kwestia obracała w zakresie chronologii historycznej i byle szło tylko o lata, a nie zaś o jakieś epoki bajeczne, chińskie lub nieoznaczone), byle tylko badacz nie zawadził o dogmat stworzenia pierwszego człowieka, byle swoją kwestię traktował jako badacz ścisły, a nie jako panteistyczny marzyciel. I nie ma to znaczyć, jakoby badacz taki potrzebował rozpoczynać od wyznania katolickiej zasady, tylko aby tej zasady nie negował ani w wątpliwość nie poddawał. Nie potrzeba być na to nawet katolikiem, nawet chrześcijaninem; dosyć jest być człowiekiem, ścisłe rozumowo rzeczy traktującym. Tak badacz w nauce, najwięcej nawet przedstawiającej możebnych punktów zetknięcia z objawieniem pisma św. lub nauką katolicką, bez wielkiego nawet okrążania umie pod tym względem trudności wyminąć; tymczasem taki p. Girtler nawet z tytułu przedmiotu najmniej z rzeczą religii stykającego się znajdzie nie wiedzieć wiele powodów do wygadywań na świętości tej religii. Jest to, powiedzmy prawdę, pewien rodzaj ubóstwa naukowego, nie zaś potrzeby lub trudności; albo jest to skutek pewnego neofityzmu w dziedzinie nauki, a neofityzm ma to do siebie, że próżność i ambicje podnieca. Są ludzie, którzy mniemają, że przyswajaniem sobie potwarczych sądów i popisywaniem się z nimi à propos nie wiedzieć czego to przeciwko papieżom, to przeciw dogmatom, to przeciwko pobożności – piszą sobie świadectwa erudycji. Trzeba pierwej obałamucać młode pokolenia, wpajać w społeczność nieksiążkową najoczywiściej głupie, niegodziwe uprzedzenia, aby ją czegoś nauczyć? Czy to ma być ów kierunek naturalny, konieczny, nieuchronny? Cóż dopiero, kiedy weźmiemy na uwagę owe rozprawy dorywcze i rozprawki, owe odczyty, które mają rozjaśniać naród walczący o życie i nieustannie podniecany boleściami, a w których częstokroć obok nędzy pod względem myśli i nauki tak często występuje negacja lub szyderstwo, wyrachowane na wytępianie życia religii z serc płochych i z głów słabych? Jaka tu potrzeba chodzenia w zapasy z katolicyzmem? Nam zaś właśnie o to najwięcej idzie, bo nie widzimy ani Newtonów, ani Paskalów, ale co moment spotykamy się z ruchem krytycznym gorzej niż Büchnerowskim ogarniającym coraz bardziej zdrowe nawet dotąd warstwy społeczeństwa i niweczącym w nim wiarę, a zaszczepiającym fałsz i swawolę umysłu, i jad szyderstwa ze wszystkiego co święte.

Nie myślimy tym przymawiać „Przeglądowi Polskiemu”, który takich grubych zboczeń nie ma sobie do zarzucenia, ale pytamy się tutaj jeszcze, czy owe badania, owe ciężkie naukowe prace, w których zdaniem p. Sz. myśl potrzebuje emancypować się z objęć Kościoła, mogą dla siebie znajdować odpowiedni zakres na polu erudycji przeglądowej? Nam się zdawało, że pisma periodyczne, mniej więcej popularyzujące naukę, powinny raczej rezultat badań, słodki owoc prac naukowych przedstawiać, aby nim nakarmić umysły, nie mające czasu lub sposobności do badań podobnych, a nie zaś owe łamania się z trudnościami, ów proces naukowy, w którym zdaniem pana Sz. myśl badawcza musi chodzić w zapasy nawet z prawowiernością. Nauka nawet ścisła ma swój wstyd, swe obawy i swe tajemnice. „Przegląd” nie jest katedrą, a czytelnicy i czytelniczki nie zawsze są na wysokości akademickiego wykształcenia i przygotowania, aby mógł być dla nich pożyteczny i bezpieczny eksperyment naukowy, przedstawiający nie już konieczność, ale choćby możność zaczepienia religijnej wiary.

Świat dzisiejszy znalazł się między dwiema ostatecznościami, tj. między inteligencją kroczącą przed zasadami lub nawet przeciw zasadom, a siłą stawiającą się przed prawem. Nie wiem, jak się w tej alternatywie znajdzie w końcu moderantyzm – my ultramontanie widzimy jasno nasz obowiązek, nawet wśród takiej ostateczności. Ultramontanin prawdziwy, postawiony między przychylną dla religii inteligencją, a choćby sto razy przychylniejszą siłą, która się stawia przed prawem, nie zwróci się nigdy ku sile. Ale, jeżeli inteligencja nic w sobie nie przedstawiając, albo bardzo mało kapitału prawdy obiektywnej, uweźmie się na to, aby się blaskiem swych subiektywności posługiwać ku wmawianiu w ludzi, że gwałt i siłaprzeszedłszy przez Izbę prawodawczą, stały się prawem, a fałsz wstąpiwszy na akademicką katedrę i nagardłowawszy się przeciw zasadom lub ustawom religijnym stał się prawdą – wtenczas my, ultramontanie chętniej się zdecydujemy się na bolesną konieczność przyjęcia tyranii ludzi, którzy się bez ogródki zwą biczami bożymi i stawiają się przed prawem, będącym tylko hipokryzją przemocy i gwałtu, niżeli na tyranię tego ostatniego. Siła przed prawem to barbarzyństwo, jeżeli rzeczywiście owo prawo, przed którym się stawia, jest prawem; ale jeżeli jest tylko maskowaniem się gwałtów wyrządzanych sumieniom katolickim, to wówczas dewiza siła przed prawem znaczy tyle, co gwałt przed faryzejstwem. Nigdy nie powiemy, że wolimy pierwszy, bo w takiej alternatywie nie ma kwestii chętnego wyboru, ale jeśli koniecznie, nieuchronnie trzeba się zecydować, zdecydujemy się tym prędzej na pierwszy, im więcej dzielimy obrzydzenie Zbawcy do drugiego, tj. do faryzejstwa.

„Zmartwychwstaje się spod gromu,

Nie zmartwychwstaje spod sromu!”

Nie pracujmy na takie ostateczności, a tych, którzy od nich usiłują odwieść i jak umieją przed niebezpieczeństwami ostrzegają, nie róbmy donkiszotami. Wszakże Francja nie zakończyła jeszcze epoki swych niesłychanych ruin i nie ugasiła swych pożarów, które zawdzięcza nie tak ludziom idącym o sile przed prawem, ile ludziom wynoszącym idee ponad zasady i dla idei gwałcących zasady – wszakże to kolega Julles Favra i Julles Simona, inteligentny i moderowany Olivier przygotował ojczyźnie tę nieszczęsną dolę! Jeśli ta sprawa nie dość jeszcze rozjaśniona, aby z niej na rzecz obchodzącej nas kwestii wnioskować, to Scrutamini scripturas, choćby tylko dzieje własne!

VII.

Jeżeli jakie, to historyczne argumenty nie zdawały nam się być przeciwne sprawie zapału i gorliwości w obronie katolicyzmu zagrożonego zdaniem naszym w Polsce. Zapewne, że dużo przesadzono pod tym względem podnoszeniem do jakiegoś najwyższego stopnia charakteru dziejowej naszej katolickości, zwłaszcza co do wielkiej Polaków uległości względem najwyższej powagi Kościoła w samych nawet rzeczach polityki lub innych sprawach doczesnych kraju, ale nie ulegało dotąd wątpliwości, że naród polski, tak jak go przedstawiają dzieje, z wyjątkiem niespokojnych nowiniarzy, tak dobrze u nas jak i gdzie indziej w różnych epokach grasujących, był zawsze pod względem zasad i uczuć religijnych prawowiernym, był rzymsko – katolickim.

P. Szujski wszakże, chcąc nas przekonać o niestosowności i niebezpieczeństwach występowania u nas przeciw antykatolickim organom z pismami w imię ostrej katolickiej zasady, podejmuje argumenty historyczne i stawia je przeciw ultramontańskim zachciankom.

Wyznajemy, że twierdzenia nagromadzone w tym celu w kilkudziesięciu wierszach (str. 459, 460), z wyjątkiem ustępu o charakterze Zbigniewa Oleśnickiego i o jezuickich szkołach, w niczym nie były zdolne przypomnieć nam, iż mamy przed sobą autora czterowoluminowych „Dziejów Polski”. Co w tych twierdzeniach zrozumiałe, to na pierwszy rzut oka łatwe do osądzenia, jak dalece z prawdą historyczną jest niezgodne. Co znowu trudne do sprawdzenia, to właśnie dlatego trudne, że niepodobne do zrozumienia. Do tych ostatnich należy rzecz o wciągnięciu duchowieństwa w wielki ruch republikański w ciągu wieku XVI i następnych oraz w zeszlachceniu tegoż duchowieństwa. Może to i tak być, jeśli się p. Szujskiemu podoba, ale cóż to ma do rzeczy? Kwestii tej nie umieliśmy rozwiązać nawet pod światłem poglądów, w które historia jego tak obfituje.

Trzy są jasno postawione premissy historyczne, mające doprowadzić do zamierzonych wniosków przeciw – ultramontańskich. Pierwszą jest postawa dziejowa Polski pod względem religijnym poza ruchem zachodnim.

„Polska, powiada p. Sz., na ostatnim krańcu katolickiego świata położona, nie przeszła przez średniowieczną szkolę rzymską…, nie przeszła też przez walki zasad tak silnie, jak bliższy Rzymu zachód… To oddalenie od narodowych walk zachodu wywołać musiało odrębny charakter katolicyzmu w Polsce… w przeciwieństwie do zachodu…, u nas walki o teorie i zasady są rezultatem walki o życie… I my wyszliśmy przed stu laty (dopiero!) z średnich wieków pod względem religijnym… nie doszliśmy do stadium umysłów za granicą” (459,460, 461)

Czyż i z tych premissów, choćby były rzeczywiście faktami, dałaby się wywnioskować niestosowność występowania obecnie w imię ostrej katolickiej zasady? Nie słyszeliśmy o takiej historiozoficznej regule, wedle której antecedencje dziejowe jakiegoś narodu wymagałyby tożsamości w obecnym i przyszłym jego stanie.

Lecz puśćmy rzecz wnioskowania, weźmy na uwagę premissy.

Na czym P. Sz. oparł swoje twierdzenie o jakimś poza zachodnim, religijnym stanowisku Polski. Według własnych jego „Dziejów Polski” my widzieliśmy i widzimy zupełnie co innego. Polska Piastów od początku przyjęcia religii chrześcijańskiej, to Polska średniowieczna najdoskonalej odpowiadająca średniowiecznemu zachodowi. Oto własne pod tym względem zdania pana Sz. wyjęte z jego dziejów: „Powstanie Polski katolickiej wielki fakt opatrzny, który pozwolił rozwinąć się narodowi do zbudowania na wschodzie szańca moralnego i materialnego chrześcijańsko – katolickiej cywilizacji (T. I. str. 49)… Młodziuchna polska w X wieku (już!) w próg uniwersalno – historycznego życia wstępująca (50)… Czysto narodowi królowie, jak Bolesław Chrobry pracowali dla cywilizacji katolickiej… Bolesław Krzywousty stoi godnie obok Gotfryda z Buillonu, przewyższa Ryszarda (92), jest on rycerzem średnich wieków w całym znaczeniu tego słowa ascetycznym (50, 51, 103)… Z umocnieniem religii wiąże się oświata, która była zachodnią (104)… Francja, Kastylia, Polska, chylą się u stóp tronu papieskiego (111)… Działalność Henryka Ketlicza Arc. schodzi się z papieskimi rządami Innocentego III (111) (jak działalność św. Stanisława Szczepanowskiego z papieskimi rządami Grzegorza VII)… Kazimierz Sprawiedliwy uznawał władzę Papieża nad koronami książąt chrześcijańskich… Wobec postaci królów wznoszą się jako olbrzymy, jako ludzie celów wyższych, ogólniejszych, Pełka, Gedeon, Iwo, Prandota (180)… Cóż by się stało z krajem, gdyby pastorał nie miał przewagi (181)… Od czasów Innocentego III był Kościół polski szczególniejszym przedmiotem Stolicy Apostolskiej, a w ciągłych z nią zostając stosunkach, przejmował jej zasady reformatorskie i hierarchiczne (182)… Solidarność duchowieństwa grupującego się około Arcybiskupa Świnki podstawą jest jedności narodu, środkiem jej utrzymania (197) … Polska, misjonarka cywilizacji europejskiej na wschodzie, miała święte prawa cywilizacyjnego przodownictwa (292)… Polska zdobyła sobie wielkie stanowisko w chrześcijaństwie.” (Tamże).

To wszystko napisał ten sam p. Szujski w „Dziejach Polski” wieku X, XI, XII, XIII, XIV, który w artykule przeciw „Przeglądowi Lwowskiemu” napisał, iż Polska pod względem religijnym wyszła dopiero przed stu laty. Ale tamto napisał jako dziejopisarz, a to jako natchniony, czyli raczej zawiany duchem moderantyzmu. Potrzeba mu było dowieść, że nas jeszcze od toczącej się obecnie walki na zachodzie oddziela całe cztery wieki.

Jak Polska Piastów to Polska średniowieczna, tak Polska Jagiellonów to Polska zachodniej renesansy i walk staczanych z reformacją antykatolicką. Na Soborze Powszechnym w Konstancji polscy biskupi rej wodzą, a Arcybiskup Gnieźnieński Mikołaj Trąba przewodniczy w imieniu Rzymu obradom Ojców Kościoła. W walkach z Wiklefistami Polska niemniej od Anglii, Francji i Hiszpanii wsławiona. Na Soborze Bazylejskim inaczej poszłyby były rzeczy i Sobór ten nie przemieniłby się był pewnie w koncylabulium z niemałym przyłożeniem się Polaków, gdyby mógł był na nie pospieszyć kardynał Zbigniew Oleśnicki. Ale Zbigniew, w którego p. Szujski uparł się wmawiać charakter antymonarchiczny, a nawet anarchiczny, musiał pilnować w Polsce interesów małoletniego syna Władysława Jagiełły, a razem z husytyzmem takich ambitnych burzycieli jak Spytek z Melsztyna lub Goworek z Chrobrza. „Zbigniew widząc niebezpieczeństwo (czytamy w „Dziejach” pana Sz.) zrzekł się podróży do Bazylei, jedzie do Poznania, Krakowa i Opatowa, aby pokonać opór. Goworkowi z Chrobrza (najwyższej powadze husyckiej i opozycyjnej) odpowiada: największym niebezpieczeństwem są burzliwe zjazdy i spiski”. (T. II, 72). Przedstawiając w tymże tomie (§. 42) ostatnie ruchy husyckich panów, ich upadek właśnie działaniem Zbigniewa spowodowany oraz poległego pod Grotnikami Spytka tego wroga katolicyzmu, Jagiełły i Zbigniewa, zowie „ostatnim szermierzem husytyzmu, a pierwszym burzycielem Polski”. Zbigniew zatem walczył w Polsce z husytyzmem, jak Mikołaj Trąba zwalczył husytyzm i wiklefizm na Soborze w Konstancji. Duch czeskiej herezji walczył z duchem rzymskim na polach Polski dość długo – duch rzymski zwyciężył przez Zbigniewa.

P. Szujski, zapomniawszy o tym wszystkim, powiada, że Polska nie przeszła jeszcze przez szkołę rzymską i przez walki zasad, jak przeszedł zachód bliżej Rzymu. Dziwnie zaiste temu twierdzeniu, wyrachowanemu przeciw stawianiu dzisiaj ostro zasady katolickiej, dziwnie kiedy wspomnimy na takie w XV i XVI w. postaci, jak Oleśnicki, Laski, Hozjusz, prezydujący na Soborze Trydenckim, Karnkowski, Maciejowski Samuel, Skarga i im podobni duchowni i świeccy szermierze pro i contra! Cóż bardziej zachodniego? Jak to, Rzym wysyłał takich Lippomanich i Komendonich do jakiejś Polski barbarzyńskiej, która nawet średnich wieków nie zaczęła! Bo wedle p. S. miała je dopiero skończyć bardzo smutno sto lat temu!

Po takiej świetnej epoce, jakże się Polska przedstawia w wieku Wazów i Sobieskich? To Polska więcej potrydencka niż Francja i Niemcy. To Polska jezuicka tak dobrze jak cały najbliższy Rzymu zachód. Nie myślimy się już tutaj spierać z p. Szujskim, czy to było dla niej dobrze, że była jezuicką, dość na tym, że nią była, i że dlatego nie była barbarzyńską, ani średniowieczną, ale zachodnią, to jest, że z zachodem szła wspólnym torem walk o zasady, i że jak Francja od Hugenotyzmu, tak Polska od kacerstwa, którym ją Niemcy w siebie wciągały, jak wciągnęły Pomorze, Prusy i Śląsk – została uwolnioną przez działanie Jezuitów. Odbywają się dysputy z kacerzami, jakby we Francji z Hugenotami; Skarga, Sokołowski, Warszewicki, Herbest polemizują jak na zachodzie Maldonat, Petavin, Bossuet. Zygmunt III przypomina Filipa II. Na dworze Władysława IV jakby w Wenecji lub Mediolanie – „kanclerz Ossoliński najwyższym zaszczycony zaufaniem króla, gorliwy aż do fanatyzmu katolik, przyjaciel jezuityzmu, walczy ze złem polityką zagraniczną”. (T. III. 293. „Dziejów”).

Na dworze polskim Jana Kazimierza sympatię dla Austrii polityka polska solidaryzuje z wygnanym przez Kromwela Karolem II – protestancka Szwecja napada Polskę jako państwo katolickie – Polska się tuli pod skrzydła Rzymu (Aleksandra VII), pod protekcją królowej jaśniejącej cudownym Majestatem w Częstochowie, koronowanej przez Piotra Sidoniusza imieniem papieża. Klemens IX chce zapobiec abdykacji nieszczęśliwego monarchy polskiego, na którego dworze wszystko po francusku. Sobieski nawet w polityce odnosi się do Rzymu. W Rzymie wznoszą świątynie pomnikowe na uczczenie zwycięstw, którymi ten bohater stał się obrońcą Europy przed potęgą Islamu, najwyższym ideałem chrześcijańskiego rycerza. Oto Polska XVII stulecia, Polska jezuicka! I w czymże nie jest zachodnią ? Chyba w tym, że się nie dała wplątać w brudną, niesumienną praktykę Francji posługującej się klęskami katolików niemieckich, uciskanych przez protestantyzm i pragnącej się posłużyć klęską Austrii, zagrożonej przez Islamizm. Wiemy, że ratunku danego Austrii dzisiejsza inteligencja polska darować nie może Sobieskiemu i wpływom Rzymu, ale to nie powód jeszcze do spychania Polski Sobieskiego w jakieś poza zachodnie ciemności.

Niemniej zachodnią, acz nieszczęśliwą przedstawia nam się Polska Sassów, Leszczyńskiego i Poniatowskiego, zwłaszcza też pod względem religijnym; to Polska Maryi Leszczyńskiej, wywierającej wpływ zbawienny na gnijący w zepsuciu moralnym dwór Ludwika XV, na sam upadły episkopat francuski; to Polska biskupów, którzy w toczącej się podówczas kwestii religijnej o cześć serca Jezusowego największy mieli w Rzymie kredyt z hiszpańskimi biskupami. Polska zaś Pijarów, Misjonarzy, Polska Konarskiego to Polska upadająca w swej arystokracji pod względem życia religijnego na wzór arystokracji francuskiej; Polska wreszcie najczęściej w Bullariuszu Benedykta XIV wspominana z powodu swych z Rzymem stosunków, smutne strony równie panów polskich, jak i samego duchowieństwa przedstawiająca. Cóż robić, to są rzeczy smutne, ale niemniej świadczące, że Polska i w tej epoce była zachodnią.

Sto lat dopiero, jak wyszliśmy ze średnich wieków? Piękne średnie wieki, reprezentowane w swym przejściu przez Poniatowskich, Konarskich, Naruszewiczów, Kołłątajów, Krasickich, Młodziejowskich, Stasziców itp. Jeżeli wieki średnie mają znaczyć coś sprzecznego z ówczesną cywilizacją zachodu i toczącymi się na zachodzie walkami o zasady, to szukajmy owego przejścia ze średnich wieków gdzie chcemy, ale nie w Polsce wpadającej w otchłań rozbiorową. Polska ówczesna w swej najwyższej reprezentacji, w swej inteligencji tak dobrze była naśladowniczką encyklopedyzmu, jak jest dzisiaj naśladowniczką radykalizmu, liberalizmu, żurnalizmu, moderantyzmu i wszystkich tym podobnych wadliwości i chorobliwości cywilizacji zachodniej. Jednym słowem, jaki zachód taka i Polska – niestety! zanadto taka sama. Nie wieki tutaj różnicę stanowią, ale jak dawniej ledwie jakie kilka lat, tak dzisiaj ledwie jakie kilka dni, kilka godzin! Ten nadzwyczajny pośpiech nie wychodzi nam na dobre. Nie ma czasu do refleksji, jak mógł być jeszcze wiek temu. Zawdzięczamy to dziennikarstwu, że w jednej chwili pożar zachodu może nas ogarnąć. Lecz jeśli przyjmujemy złe tą drogą, czemuż mamy gardzić dobrem? P. Szujski radzi nam żartować z tego ognia, niby z lichych fajerwerków. Szczęśliwy swym bezpieczeństwem o jutro narodu i Ojczyzny! Ze sfery, w której żyje i z której patrzy na rzeczy, być może, iż istotnie widzi się lepiej, sądzi się słuszniej. Ale niech nam wierzy, iż sam ten sposób, w jaki i siebie, i nas ubezpiecza, obawy nasze powiększa, utwierdza nas w przekonaniu, że się myli albo nawet, że się sam rozmyślnie łudzi. Miłość ma to do siebie, nawet miłość czysta, szlachetna, gorąca, że tak widzi, jak chce. Ale czy to roztropnie chcieć, aby wszyscy tak samo widzieli i tak samo się łudzili! O cóż idzie? O sprawę religii, o obronę zasad katolicyzmu? Jeżeli my mamy głębokie przekonanie, że ta sprawa podobnie u nas zagrożona jak na zachodzie, jeżeli nas w tym utwierdza nie tylko własny sposób widzenia, ale i zdanie kompetentnych powag, zdanie Ojca chrześcijaństwa, dlaczego byśmy nie mieli chwycić się środka obrony przez gorliwych i oświeconych katolików na zachodzie używanego.

„Dlatego, że Polska nie przeszła przez walki zasad tak silnie, jak bliższy Rzymu zachód; że się w niej nie przyjął duch Hozjusza, jak się nie przyjął duch różnowierczy”. Ale mój Boże, czyż to powód do chłodzenia zapału, do moderowania gorliwości, żeśmy nie przeszli przez walki – jeżeli widzimy, że najdroższa nam sprawa jest zagrożona wielkim a z każdym dniem wzrastającym niebezpieczeństwem, że jest przedmiotem coraz częstszych i sroższych pocisków.

A potem, czyż to prawda, żeśmy nie przeszli przez walki zasad, że się w Polsce nie przyjął duch Hozjuszowy? Która to była wielka kwestia religijna na zachodzie, która by u nas nie znalazła odgoż to miał sobie przeciwnego ducha? To duch Uchańskiego paktującego z kacerstwem, spiskującego na rzecz pewnego gallikanizmu w Polsce, na rzecz narodowego Kościoła. Czy ten duch przyjął się w Polsce? „Duch Hozjusza się nie przyjął, jak się nie przyjął duch różnowierczy”. Lecz cóż jest duchem Hozjusza? Walka z różnowierstwem nie tylko na Soborze Trydenckim, któremu i Hozjusz przewodniczył, ale i w Polsce, gdzie go postawiła Opatrzność jak niegdyś przeciw Husytom Zbigniewa. Ten duch nie potrzebował się przejmować, bo on był, bo Hozjusz jest tylko jego wielkim po Zbigniewie spadkobiercą; to był duch polski i Hozjusz tym szczególniej polski, że się tym duchem tak wysoko umiał przejąć, i że nim natchniony tak potężnie umiał działać. Duch różnowierczy dlatego się nie przyjął, że Hozjusz w Polsce umiał ratować jej ducha. Wygadujecie na Jezuitów, że przez nich zmarniała Polska, a nie uważacie na to, że Jezuitów ci właśnie dali Polsce, którzy najpotężniej duchem jej umieli się przejąć, to jest Hozjusz i Batory; zapominacie, że co tylko było wielkiego, patriotycznego w Polsce, to byli przyjaciele i zwolennicy Jezuitów; że tacy ludzie jak Ossolińscy, Czarnieccy, Żółkiewscy, Sobiescy w Jezuitach widzieli apostołów i rycerzy wiary, którzy jak najpotężniej przyłożyli się do pokonania różnowierstwa, tak też najgorliwiej umieli pracować około utrzymania prawowierności. Zapominacie, że przeciw Szwedom oni to szczególniej umieli mdlejącą Polskę odwagą i nieustraszonością natchnąć. Sami wyznajecie, że kiedy resztki różnowierców spiskowały nikczemnie przeciwko Ojczyźnie, sprowadzały na nią wrogów, to „spotęgowana dewocja i wiara dodawała sił do zrzucenia heretyckiego jarzma… że była ogromną siłą w boju” (T. III. „Dziejów”), a dla tych, którzy tę wiarę utrzymywali i krzepili, nie macie nic prócz wyroków potępienia i nie możecie darować, „że system edukacyjny Jezuitów był wymierzony przeciw herezji” (T. III. „Dziejów”) i powiadacie, że ten system zabił Polskę. Nie! To nie duch jezuicki, duch Hozjusza, Skargi i Zbigniewa, tylko ten duch zabił Polskę, o którym pisze ksiądz Starowolski (nie jezuita) „nieszczęśliwa polska wolność (swoboda rozwijania się!), gdzie wolno czynić co się nie godzi, wolno Boga bluźnić, pomazańca Bożego, rady Jego, stan duchowny szkalować” (T. III. „Dziejów” str. 489). Ten to duch gubił ją przez trzy wieki blisko, a począł się w truciźnie herezji, którą nas poczęstowały Czechy, kiedy jeszcze o Jezuitach słychać nie było. Duch Zbigniewowy i Hozjuszowy trzy wieki z tym duchem pasował się, uosobiony w tych wszystkich, którzy stawiali czoła dysydentom i dyzunitom, a jeśli w końcu legł omdlały w osobie Sołtyka pod ciosami schizmy rosyjskiej, ożenionej z kacerstwem pruskim, to nie kto inny temu winien, tylko nieszczęsna ówczesna inteligencja narodu przegniła na wpół encyklopedyzmem rewolucyjnej Francji i niezdolna stawić należytego oporu zdrajcom z obozu dysydenckiego wyciągającym ręce o pomoc do nieprzyjaciół. Jeżeli duch walki o zasady nie przyjął się w Polsce, to o cóż taka złość na Jezuitów, których posłannictwem nie co innego było i jest, tylko szerzenie i obrona zasad katolickich, a zwłaszcza jedności z Rzymem? To dlaczego p. Szujski, mówiąc o Unii, powiada, „że gorliwość uniackiego duchowieństwa szła za daleko tych wychowańców kolegiów jezuickich”? Dlaczego Rakoczego, Hipacego i samego św. Józafata Kuncewicza zwie fanatykami (T. HI. 249)? Wszakże to wyobraziciele ducha walki o zasady! Czemu za dni naszych w nihilistach rosyjskich taka nienawiść dla Jezuitów! Czemu schizma chcąc uczcić pomnikiem niszczyciela Unii z Rzymem i Polską, to jest Bogdana Chmielnickiego, rzuciła postać Jezuity na chorągiew polską deptaną nogami hetmanowego rumaka?

Ach! Polska przeszła przez walki zasad i niemniej przeszła jak zachód najbliżej Rzymu – a to, że przeszła piękniej, szlachetniej i to, że w tym przejściu wiele przebolała, aż wreszcie doszła do omdlenia podobnego śmierci, to ani jej pochodu w przyszłości zmienić nie powinno, ani ją samo przez się przed niebezpieczeństwami groźnymi dla owych zasad ubezpiecza lub zasłania. Polska właśnie dlatego, że musi walczyć o życie, musi dotrwać wierną swojej dziejowej przeszłości i powinna bronić tym odważniej, tym goręcej owych zasad, im bardziej od nich zawisło to życie, które sobie ma wywalczyć. Jeśli więc żyjący walczą o zasady, nauczeni zwłaszcza krwawymi doświadczeniami dokąd się idzie, kiedy się idzie bez zasad, to my z tym większą stanowczością powinniśmy walczyć, aby sobie nie dać tego wydrzeć, w czym wszystka życia nadzieja. Jeśli niebaczni,albo niesumienni bracia w imię nowych idei, będących tylko odgrzewaniem starego jak szatan fałszu, uwzięli się, aby nas popchnąć niby to w widokach ocalenia życia ojczyzny, w odmęt niewiary lub jakiejś religijności będącej przedrzeźnianiem jedynego Boskiego katolicyzmu, to my na co nas stać uczyńmy, aby prawdzie uczciwie posłużyć. Zamknąwszy oczy na własną maluczkość, zamknijmy je także na jakiekolwiek względy; nie bójmy się ranić fałsze gdziekolwiek go dostrzeżemy, choćby w obozie tych, którzy dla nas groźnymi być mogą, umiejąc bronić fałszu szyderstwem albo potwarzą, choćby w kółku tych, którzy się naszymi przyjaciółmi zwą, którzy się naszymi współwyznawcami być mienią, a zdolni są dla prawdy zbyt gorąco i zbyt stanowczo bronionej, wyprzeć się wspólnictwa z nami.

Cóż nam mówicie jeszcze o tolerancji religijnej? O jakiej nam tolerancji przypominacie? Politycznej czy dogmatycznej? Przeciw pierwszej nie wiem czym byśmy zgrzeszyli, o drugiej słyszeć nie chcemy, nie możemy. Zresztą o jakąż religię idzie? Bo dotąd jeszcze z żadną nie mieli sprawy. Może to katolicyzm polski? Podług nas katolicyzm polski to nic innego tylko katolicyzm rzymski. „Gazeta Narodowa” przeciwstawiała nam jakiś katolicyzm inny. Myśmy wykazali, że to nie jest katolicyzm tylko schizma i ani nam przez głowę nie przeszło, żebyśmy mogli zranić tym prawo tolerancji. Gdybyśmy chcieli ściśle brać słowa p. Szujskiego, to jego katolicyzm dużo byłby gorszy niż katolicyzm „Gazety Narodowej”, ale tego nie zrobimy dlatego, że ani p. Szujski, ani „Przegląd Polski” nie dają nam prawa do podejmowania ich ortodoksyjnych dążności. O dążnościach jesteśmy przekonani, że są czyste, szlachetne. Ale czystość dążności, szlachetność zamiarów jeszcze nas nie czyni nieomylnymi ani nawet odważnymi. Tolerować do tyla błędny pod tym względem probierz i błędną regułę, aby rzecz tę na boku zostawiać lub grzecznościami załatwiać, tym mniej nam się godzi, im wyraźniej stawiono przeciwko nam katolicyzm polski, a nie zaś katolicyzm redakcji „Przeglądu Polskiego”, choć i w tym drugim wypadku tolerancji tak daleko nie moglibyśmy rozciągać, gdyby nawet pismo krakowskie tak samo nie było wyrazem opinii kraju, przekonania prenumeratorów, jak dziennikarstwo z którym rozprawialiśmy się dotąd; a to z tej prostej przyczyny, że nie znajdujemy, aby to była mądra i bezpieczna strategia, chcieć bój wytaczać dopiero wtenczas, kiedy przeciwnik już wszystkie opanuje stanowiska; chcieć bronić zasad katolicyzmu i katolickiego życia wtenczas, kiedy już było do tyla zabite, żeby aż dziennikarstwo bezbożne miało być wyrazem opinii kraju. Taka tolerancja byłaby zarazem, w duchownych zwłaszcza, zdradą interesów Kościoła i kraju.

I Panowie o takiej pewnie nie myśleliście, skoro tolerancją zwiecie chwilowe, roztropne zawieszenie broni. Na takie zawieszenie broni zgoda, ale przynajmniej nie chciejcie go teraz, gdy najprzód napaści na katolicyzm są co dzień gwałtowniejsze, i kiedy po wtóre, nie wiedzieć po jakich walkach w sprawie religii stoczonych mamy broń zawieszać?

O tej tolerancji religijnej w małym ustępie końcowym p. Szujski dużo dziwnych rzeczy naopowiadał (str. 468). Twierdzi na przykład, że tolerancja religijna jest naszemu narodowi właściwą. Szczególna to była właściwość, zwłaszcza kiedy weźmiemy na uwagę takie tej właściwości wykłady jak np. zdanie, że owa tolerancja jest jedyną z obranych przezeń dróg ducha. To by nie mogło co innego znaczyć, jak tylko, że katolicyzmu polskiego właściwością jest obojętność, niedbałość o majestat prawdziwej religii; to by znaczyło, że jedną z obranych przez katolicyzm polski dróg ducha jest to, iż mu wszystko jedno, jaką drogą religijną naród postępuje; to by znaczyło, że cechą jego jest letniość, którą Pismo Św. stawia jako powód odrzucenia.

Ale p. Szujski powiada, że polskiemu katolicyzmowi jest właściwa tolerancja religijna będąca zawieszeniem broni. To jeszcze dziwniejsze, jakim sposobem może to być na chwalę katolicyzmu polskiego, że mu jest właściwym zawieszenie broni! Cóż by to był za żołnierz o takiej właściwości? Ale tu mowa o chwilowym zawieszeniu broni. To by było dobre, gdyby nie figurowało jako właściwość, jako cecha, jako obrana droga. Jakże może być komu to właściwe, co jest chwilowe. Chwilowe zawieszenie suponuje wcale nie chwilową walkę. „Walka temu raczej jest właściwą, kto na chwilowe tylko pozwala zawieszenie broni.

Niefortunną także jest zdaniem naszym cytacja słów p. Kalickiego, że owa tolerancja jest piękną cywilizacyjną zdobyczą naszą. Pominąwszy już bowiem, że to zbija zdanie p. Szujskiego, jakobyśmy dopiero sto lat temu wyszli ze średnich wieków i jakobyśmy w tyle za ruchem zachodnim istnieli, to pytam się jak jedna i ta sama rzecz może być czyjąś historyczną właściwością i zarazem piękną zdobyczą. Nie potrzebujemy zdobywać, co nam jest właściwe. Zdaje się, że nam musi być właściwą walka, kiedy możność chwilowego zawieszenia broni jest piękną naszą zdobyczą.

Ale najbardziej niefortunne jest powołanie się w tej mierze na Hozjusza. Jakżeż Hozjusz ma świadczyć, że nam jest właściwą tolerancja religijna, jeżeli, jak nieco wyżej p. Szujski twierdził, w Polsce nie przyjął się duch Hozjusza? Duch Hozjusza, jak duch Oleśnickiego, jak duch Skargi, to duch walki z nowatorstwem religijnym. Albo więc ten duch się przyjął, a wtedy nie ma mowy o historycznym świadectwie Hozjusza za właściwością tolerancyjną i świadectwo takie byłoby naciągnięte, albo się też ten duch Hozjusza nie przyjął, więc powoływanie się na jego zdanie zasadnicze o tolerancji jest z naturą rzeczy sprzeczne.

Rzeczywiście, że powoływanie się na świadectwo Hozjusza jest prawie gorzej niż naciągnięte. Przyznaję się, że byłem trochę w kłopocie, jak sprawdzić cytację z manuskryptu. Zajrzałem do dzieł Hozjusza drukowanych – i – znalazłem ten sam list przy końcu drugiego tomu (edyc. kolon. 1584), który jak dalece jest za tolerancyjną właściwością polskiego katolicyzmu, niech każdy osądzi.

Tytuł listu: „Odpowiedź na list króla Stefana, w której dowodzi (Hozjusz), że staranie o religię powinno być przede wszystkim”. Słowa cytowane przez p. Szujskiego należą do następującego ustępu: „Zaiste wyznaję, iż tej synagogi czartowskiej, która w państwie Waszej Królewskiej Mości została pod koniec panowania króla Zygmunta Augusta sfabrykowaną, ścierpieć nie mogłem, a nim się mógł powstrzymać od upominań, przestrzegań i błagań NN. Królów i Panów moich, aby owej obrzydliwości u siebie nie cierpieli. Uważałem to bowiem za rzecz niegodną i z żadnej miary nie do ścierpienia (ullo modo tollerandam), ażeby, kiedy prawdziwy chrześcijański, katolicki, prawowierny monarcha razem z duchowieństwem i ludem w świątyni Bogu poświęconej cześć Bogu oddają, w tym samym czasie synowie Kore, Datan i Abiron w bóżnicy swej odszczepieni od króla, duchowieństwa i ludu bezbożnością swoją księcia ciemności Belzebuba czcili… Oni w miejsce Chrystusa czczą Antychrysta pod nową jakąś nazwą ewangelików, jakoby to po Chrystusie, którego ojcowie nasi od sześciuset lat pobożnie wywyższali, mogła być jaka ewangelia, a nie raczej wieczna biada i zapowiedź wiecznej śmierci. Poza Chrystusem nie ma dobrej nowiny. Wyznaję, że mnie ta ich niegodziwość i ta tak straszna krzywda głęboko wzrusza, krzywda nie tylko wyrządzona królowi panującemu w tej mojej ojczyźnie, ale też i Bogu, Panu nieba i ziemi. Ta tak wielka duszy mojej boleść sprawiła, żem nieraz z tego powodu bezsenne nocy przepędzał i żadną miarą utulić się nie mogłem, ale od WKMości jak tylko zdolny byłem, błagał (summo studio), abyś tej sromoty dłużej nie znosił, ale bóżnicę ich z ziemią zrównać i, jak to mówią, z prochem miejsce owe zamieść kazał. Contire me non possem, quin a M. V. quo summo possem studio contenderem, ul ne tantam hanc abominationem ferret diutius, sed solo fanum aequandum, et cum pulvisculo quod ajunt convertendum locum illum curaret. Alem to zawdy dodawał, iżby to mogło się bez jakichś wielkich wstrząśnień uskutecznić. (Tu następują słowa cytowane przez p. Szujskiego). Nigdy zaś nie prowokowałem tego, aby się NN. Królowie moi do broni w tym uciekać mieli, nigdy do przelewu krwi nie pobudzałem, nigdy nie nastawałem, aby się jakowe surowsze rzeczy względem tych zbuntowanych przeciw Chrystusowi i względem wichrzycieli przeciw królowi i Rzeczypospolitej stanowić miały, na tym jednym chętnie przestając, aby za takich byli miani, jakimi się sami uczynili i aby jako się oni od Chrystusa Pana oraz od króla naszego odłączyli, tak aby i w innych rzeczach przez króla oddzieleni, żadnego nie mieli uczestnictwa. A jeżeli ich z senatu już ruszyć nie można, to przynajmniej aby od ich rady i towarzystwa jak od zarazy uciekano”.

Ten tedy ustęp ma świadczyć, że katolicyzmu polskiego właściwością, cechą, obraną drogą, piękną zdobyczą jest tolerancja religijna! Jużci Hozjusz do broni uciekać się nie radzi, ani do krwi rozlewu, ani do stanowienia praw osobnych przeciw kacerzom, ale też o tym nie ma co ultramontanom przypominać, bo tym nie idzie wcale o prześladowanie innowierców, tylko o to, żeby wiara katolicka przez bezbożnych sekciarzy i przez ich organa nie była krzywdzoną, wytępianą.

A jeśli niby idzie o wotum nieufności, które przyznajemy, żebyśmy radzi wywołać, gdybyśmy tylko mogli, przeciw reprezentantom naszego kraju, posuwającym tolerancję aż do zupełnej obojętności na interesy religijne tego kraju, dlatego, że Izba austriacka w większości swej była antykatolicką i jeżeli te słowa Hozjusza dla usprawiedliwienia ich zasady niesolidarności w interesach religii i niedopisania Tyrolczykom w danej chwili, wówczas my pozwolimy sobie daleko więcej ad rem słowa Hozjuszowe przytoczyć z jego listu do Piotra Myszkowskiego biskupa Krakowskiego. List ma tytuł: „Błaga i upomina autor, aby był w tym (Myszkowski) przed królem, iżby król zechciał naśladować przykład cesarza Rudolfa w powściąganiu i pokonywaniu heretyków! (in exturbandis et coërcendis haereticis).”

„Ponieważ z Austrii przywędrowało do nas wszelkie zawichrzenie w religii… przeto należałoby, aby Najjaśniejszy Król zechciał naśladować ten najchwalebniejszy przykład (Rudolfa) zwłaszcza, że przez szczególne zrządzenie Boskiego miłosierdzia interesy religii dużo lepiej u nas stoją i stać będą niżeli w Austrii: o wiele mniej jest u nas czcicieli obcych bogów niżeli tam, ani religia ich u nas tak głęboko jeszcze nie zapuściła korzeni, zatem bez wielkich zachodów dałoby się to jeszcze wykorzenić.” (Lut. 265).

Jeszcze jedna cytacja z listu zaraz następującego, adresowanego do króla, w której on błaga, aby powściągał heretyckie zuchwalstwa i zaradził gromadzącej się w Krakowie wszelkiej bezbożności.

„Czemuż się WKMość nie stawisz podobnie mocnym w Krakowie dla ratowania religii chrześcijańskiej, jak się tu w Elblągu stawia burmistrz w propagowaniu nauki Antychrysta, nad którą nic zaraźliwszego!”

Reszka, wydawca listów Hozjusza ofiarując je królowi Stefanowi w dedykacji, powiada: „Wieleż razy Lutrzy i Kalwini na przeciwników swoich (jakkolwiek było to ich plemię) to jest na Arianów, Nowochrzczeńców wywołując prześladowanie i banicję, swoje jeno kacerstwo chcieli mieć tolerowane albo raczej kanonizowane (tego bowiem wyrazu zwykł używać Hozjusz), ale Hozjusz zawsze się tym ich zamachom opierał. Suam autem perfidiam tolerari, vel potius canonisari (hoc etenim verbo uti consueverat Hosius) voluerunt, sed obstitit eorum conatibus Hosius”.

Dzisiaj już nie z kacerstwami, ale z bezbożnością depczącą wszystko co święte, co stanowi żywioły i warunki życia religijnego jest sprawa – a panowie upominacie nas, abyśmy pamiętali na prawa tolerancji religijnej.

Prawdziwie, że to już chyba wygląda na jakąś nietykalność złego, jeżeli nie na kanonizację.

Deo Gratias!


[1]    Rzecz spowodowana odpowiedzią p. Szujskiego daną Przeglądowi Lwowskiemu.

[2]    „Przegląd Polski” z r. 1871, miesiąc marzec str. 460 i 46`

[3]    Rok 1869 Zeszyt X. „Północny Związek niemiecki” str. 74.

[4]   O tym stronnictwie umiarkowanym, które nazwałem stronnictwem moderantystów, p. Koźmian w tymże artykule tak się wyraża: „Nic w ogóle go nie odznacza, nie ma w sobie nic wybitnego, jest ono bez nienawiści i namiętności, czuje tylko pewien instynktowy wstręt do wszelkiego radykalizmu; odcień ten polski z natury i zacności, z krwi i kości, coraz więcej zaczyna chorować na obojętność, a obojętność i bezbarwność są jego przyszłością; nie wywoła on żadnej katastrofy, nie sprowadzi żadnej klęski, lecz nie zapobiegnie, nie przeszkodzi żadnej, gotów w razie danym poświęcić się jak zawsze dla sprawy narodowej”.

[5]   Zobaczymy niżej, po czyjej stronie są owe słabostki.

[6]   „Przegląd Polski” r. 1871. Odpowiedź Przeglądowi Lwowskiemu Str. 458, 459, 462, 461, 465.

[7]   Z roku 1856.

[8]   Założony został, jak to wiadomo wszystkim, przez przywódców inteligencji galicyjskiej, posłów na sejm, panów Ziemiałkowskiego, Bocheńskiego, byłego namiestnika Galicji hr. Gołuchowskiego i wielu innych (Przypis Redakcji)

***

Zygmunt Golian (1824-1885), kaznodzieja, publicysta, jeden z czołowych polskich ultramontanów. Urodził się 2 maja 1824 r. w Krakowie. W młodości – gdy nie czynił oczekiwanych postępów w nauce – z woli ojca terminował u złotnika. Przez trzy lata uczęszczał do szkoły technicznej, by dopiero w 1841 r. podjąć naukę w gimnazjum, które z dobrym wynikiem ukończył w 1845 r. Podjął studia teologiczne, zaś w 1849 r. przyjął święcenia kapłańskie. Objął wikariat w kościele św. Floriana (na krakowskim Kleparzu), następnie przy parafii Wszystkich Świętych, by wreszcie stać się spowiednikiem i kaznodzieją na Wawelu. W czasie pobytów w Louvain i Rzymie pogłębiał studia teologiczne, co zwieńczył doktoratem. W marcu 1858 r. wstąpił do zakonu dominikanów, ale już kwietniu roku następnego wystąpił z niego, wracając na Wawel. Na początku lat 60., gdy przez Europę przetaczała się dyskusja o świeckiej władzy papieża i przyszłości państwa kościelnego, Golian stanął w jego obronie, zyskując miano jednego z czołowych polskich ultramontanów. Napisał wówczas m. in. „Słowo o prawdziwym zjednoczeniu”, „Nieprzyjaciele sprawy papieskiej w Polsce”, „Baczność katolicy”, „Rozbiór broszury: Papież i Polska”, „Kilka słów o doczesnej władzy Papieża”, „Adres katolików krakowskich i skarżąca go protestacja”, „List do Przeglądu Powszechnego Lwowskiego”. W 1862 r. udał się do Warszawy, by wykładać na tamtejszej akademii duchownej, co czynił aż do jej zamknięcia w 1867 r. Do Krakowa powrócił w roku 1868, najpierw jako administrator parafii św. Floriana, potem kościoła Najświętszej Marii Panny. Wykładał także na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ostatnie lata życia spędził jako proboszcz w Wieliczce, gdzie zmarł 21 lutego 1885 r. Obok wspomnianych prac poświęconych władzy doczesnej papieża, zasłynął także jako autor broszury „Moderanci wobec Kościoła, Narodu i dziejowej przeszłości” (Lwów 1871), w której poddał surowej krytyce krakowskich Stańczyków (zwłaszcza Józefa Szujskiego, z którym bezpośrednio polemizował), piętnując ich – jego zdaniem – zbyt postępowe rozumienie katolicyzmu.