Stanisław Tarnowski

Królowa opinia

Widziałeś kiedy, ktokolwiek czytać to będziesz, widziałeś kiedy poniżenie natury i godności ludzkiej, w formie jednej z najwstrętniejszych i najsmutniejszych, jakie ono przybrać może, czy widziałeś kobietę w mocy niegodnego, nikczemnego człowieka? Ta kobieta jest winna, zła, najgorsza przypuszczam; ale jest istotą ludzką stworzoną na obraz i podobieństwo boskie, kie­dyś jako dziecko była świeża i czysta jak kwiat; pó­źniej była dziewczyną, a w jej oczach dziś naprzemian wyzywających lub spuszczonych ze wstydu, błyszczała wtedy „anielskość jeszcze i spokojność”. Kiedyś była ona taka, jak jest twoja córka lub siostra, mogła stać się taka jak twoja matka i żona; ale nieszczęśliwa po­padła w szał, w  obłąkanie, zapomniała o sobie, o świe­cie, o swoim i jego szacunku dla człowieka, który opę­tał jej wyobraźnię, opanował jej wolę, zamagnetyzował jej zmysły i jest w jego mocy, jest u niego w niewoli. Ten podły panuje nad nią bez litości i względu; jeżeli w chwili rozwagi i opamiętania nieszczęśliwa próbuje się wydobyć spod jarzma, grozi jej zgubą, wyjawie­niem tajemnicy, każdy jej list jest w ręku tego czło­wieka wekslem, który ona zapłacić musi, bo inaczej on ją wyda przed mężem i światem; dochody, kosztowno­ści, wynosić musi z domu po kryjomu, żeby opłacić po­trzeby lub fantazje, a okupić milczenie człowieka, którego jest niewolnicą. Ona wie w końcu, że to najpodlejszy z ludzi, ale zerwać z nim, uwolnić się od niego, nie śmie, boi się, nie może, czasem i nie chce, bo choć zna swoją hańbę i jego nikczemność, trzyma się go przecie siłą niegodnej namiętności i jakiegoś przywią­zania bezwzględnego, które „psu jest zasługą, człowie­kowi grzechem.” Prawda, że to widok bolesny, a obrzy­dliwy? prawda, że za tę kobietę, która ci niczym nie jest, rumienisz się ty, mężczyzna i obcy, i jej poniże­niem, jej nędzą, cierpisz w swojej godności ludzkiej? prawda, że pojąć nie możesz, jakim sposobem istota ludzka, która ma duszę w ciele, może znosić takie upokorzenia i w takim wstydzie wytrzymać, prawda? A przecież zdarzają się takie rzeczy, zdarzają się takie dobrowolne a poniżające niewole; i nie samym kobie­tom tylko, ale mężczyznom także; zdarzają się w życiu, a kto ich nie spotkał, czytać o nich może nie w sa­mych tylko romansach, ale i w historii. Przechowała ona pamięć niejednej królowej, która na wszystko wy­uzdana, niczego niepomna, jedną ręką składała godność swej korony u stóp wypieszczonego ulubieńca, a drugą dochody państwa wpychała w jego kieszenie, bezdenne jak beczka Danaid. Elżbieta, która choćby miała umrzeć z żalu po Essexie, umiała mu ściąć głowę, kiedy jej nie słuchać spróbował, Katarzyna, która żadnemu ze swoich faworytów zbytecznie władzy nad sobą wziąć nie dała, to przykłady rzadkie, bodaj czy nie jedyne; a na te dwa wiele to przykładów przeciwnych, wiele polityki szkodliwej i zgubnej, wiele państw zagrożonych, odartych, szwankujących na znaczeniu i honorze przez poniżenie i niegodną uległość królowej. Maria Stuart i Bothwell, Anna Austriaczka i Mazarin, Carowa Anna i Biren, królowa Karolina w Neapolu i Acton, w Hiszpanii żona Karola IV i Godoy! a wszystkie oprócz sławy własnej narażają dla tego kochanka swój tron, cześć swojej korony i samą nawet ideę monarchiczną, bo któż królów i królestwo szanować będzie, jeżeli nie szanuje ich królowa, sama nie szanując siebie i poddając się w publiczną pogardę? I jeżeli dziś mo­narchia w całej Europie upadła tak nisko, jeżeli na przykład pierwsza niegdyś w świecie korona Karola V i Filipa II tak spadła w cenie, że długo nie było tego, kto by ją nosić był zechciał, a jedyny, jaki się wreszcie znalazł[1], porzucił ją, jak się rzuca starą rękawiczkę zbrukaną i zdartą, to upadkowi temu nieuczciwość i nierozum królów nie więcej może winne jak brak ko­biecej uczciwości i godności w ich żonach. Co do wło­skich i hiszpańskich linii Burbońskiego domu przynaj­mniej, jest to pewne.

W dzisiejszej Europie jest jedna królowa, która w takim poniżeniu żyje. Na tronie ona nie siedzi, ale „dymem kadzideł owiana i burzą poklasków” daje w siebie wmawiać, że w demokratycznym świecie za­jęła miejsce tronów i majestatów. Nazywają ją największym w Europie mocarstwem; ona niby króluje i rządzi, ona kieruje polityką gabinetów, ona w parla­mentach przemawia, rozprawia, stanowi prawa, roz­strzyga o pokojach i wojnach, ma swoich pochlebców i dworaków, swoich zauszników i swoje Bastylie; kró­lowie i ludy, politycy i awanturnicy, żołnierze i giełdziści, wszyscy przed nią na kolanach biją pokłony, czołami proch sprzed jej stóp zamiatając: na pozór to królowa tak wspaniała jak Elżbieta w Windsorze, Lu­dwik XIV w Wersalu, jak król Salomon w całej swojej chwale! Naprawdę, niewolnica w mocy awanturniczych zauszników i kochanków, niewolnica spodlona jak Ka­rolina w ręku Actona lub Maria Ludwika Parmeńśka u nóg Godoya, spodlona tym bardziej, że upodlenia swego nie czuje — tą królową jest Opinia publiczna, a jej nikczemnym faworytem dziennikarstwo europejskie, któ­remu z posłuszną uległością powodować się daje.

Bo gdzie dziś prasa jest, czym być powinna, obroną zasad, tarczą i reprezentantem stałych przeko­nań, warownią narodowego ducha i honoru? Pozory te daje ona sobie wprawdzie jak może, hasła swoje po­wtarza szumnie i na pierwszy rzut oka każdy dziennik wydaje się tak czysty i nieskalany, jak żeby go wydawał sam Cato do spółki z Cincinatem i Arystydesem. W rzeczy, ten Cato, republikanin wielki, przyja­ciel i trybun uciemiężonego plebsu przeciw wszelkiego rodzaju możnym i bogatym Patrycjuszom, ten obrońca wolności, bierze cichaczem subwencję od Cezara, a po­ufny Cezara wysłannik przynosząc ofiarę do tej świątyni publicznego sumienia, zalecał mu: „gań rząd cesarski, krzycz, rzucaj się i miotaj, to uspokoi przeciwników i da im satysfakcję tak, że sami odzywać się już nie będą,” a po takim zleceniu pisze się opozycyjny ar­tykuł w obronie wolności i ludu, czytany z rozrzewnie­niem i zapałem przez soixante mille abonnès et un million de lecteurs[2]. Cincinatus wydaje najpoważniejsze, najmędrsze pismo na stałym lądzie Europy, sprzedajnością się nie plami, cześć swoją ceni wyżej niż pieniądze, a pióra swego nie ma na sprzedaż plus offerenti, i kiedy jakieś obce mocarstwo prosząc o jego pomoc i opiekę, chciało mu i nagrodę wyznaczyć, odrzucił tę nagrodę ze wzgardą w jawnym głosowaniu redakcyjnego zebrania; ale przyjął ją w głosowaniu tajnym[3]. Aristides nieposzlakowany zawsze i w zdaniu niezłomny, wczo­raj gardłował za republiką umiarkowaną, jutro będzie uśmiechał się do radykalnej, a dziś pisze hymny na cześć i szczęśliwy powrót prawego króla Henryka V; dobrze jeszcze, jeżeli wszystkiego tego razem nie wy­drukuje w jednym i tym samym numerze swojego pi­sma. A zmiennictwa, a płochej i lekkomyślnej polityki, a płaszczenia się przed mocniejszym, deptania po słab­szym, a schlebiania publiczności powtarzaniem ulu­bionych, choćby zgubnych haseł, a czczej frazeologii, a nędznej, nad wszystko nędznej reklamy, a wszyst­kich tych zdrożności, które dowodzą, że dziennik każdy niemal z nader małymi w Europie wyjątkami, jest na­rzędziem spekulacji, albo w najlepszym razie głosem stronniczej nienawiści, ale nie głosem honoru, dobrej wiary i publicznego ducha, wiele jest w dzisiejszym dziennikarstwie francuskim, począwszy od Revue des deux Mondes i Debatów aż do Gaulois i Figaro? Go­rzej nawet, bo kto wie, czy w tych straszliwych nie­szczęściach Francji, nie więcej odwagi cywilnej, pra­wdy, trafnego sądu o wewnętrznym i zewnętrznym położeniu, patriotycznego uczucia, czy nie więcej miał ten okrzyczany, skandalem żyjący, przez wytartego człowieka prowadzony Figaro, od poważniejszych niby i więcej poważanych dzienników.

Prasa niemiecka? wiedeńska zwłaszcza? wierna aliantka i ajentka giełdy, na usługi zawsze każdego przedsiębiorstwa, choćby jak podejrzanego, które jej się opłaci, grożąca potwarzą i zgubą tym, które by nie opłacić się śmiały, grożąca nawet ludziom prywatnym, że się rzuci na sławę ich żon i matek jeżeli się na grzeczności znać nie zechcą, czy to kapłanka i mistrzyni Opinii publicznej? Nie — to jakiś potworny mieszaniec, w którym jest coś rozbójnika, coś giełdowego faktora, a coś i posługaczki do wszelakich wygód. A wszyscy mówią o wolności, wszyscy o postępie, wszyscy o ho­norze, o patriotyzmie! wszyscy rzucają się na drugich zajadle jak psy, gromią ich wymownie i cnotliwie jak kaznodzieje! wszyscy ze sztuką dotąd w świecie nie­widzianą, łączą najbezczelniejsze wyuzdanie cynizmu z najbezczelniejszym zuchwalstwem hipokryzji! Zapra­wdę, w Annalach Tacyta i w Satyrach Juwenala brak jest jednego rozdziału poświęconego zepsuciu prasy i po­niżeniu opinii, która taką prasę znosi i jej słucha; obraz byłby to godny stanąć w parze obok spodlenia tych Rzymian, którzy gięli karki i głowy przed wyzwoleń­cami i ulubieńcami wyzwoleńców i ulubieńców Tyberiusza i Nerona, „pochyleni do ziemi strachem i lubieżnością podłości”.

U nas w Polsce, jakżeby wolność prasy samo tylko jej zepsucie była nam przyniosła w pożytku, naj­niżej co do moralności i honoru stoi dziennikarstwo tam, gdzie niczym nie skrępowane ma zupełną swobodę, w Galicji. Jakie byłoby warszawskie, gdyby mogło mówić wszystko, gdyby polityczna wolność rozbudziła tam i polityczne namiętności, przypuszczać trudno. Po niektórych najświeższych jego produktach, jak Niwa[4] lub Przegląd Tygodniowy, lub po tych ulotnych tajnie drukowanych pisemkach, które pamiętamy z roku 1863 wnosić by można, że znalazłoby się tam wiele złego, wiele fałszu; ale dziś, jeżeli niektórym pismom war­szawskim zarzucić można cokolwiek powierzchowności w sądzeniu, eklektyczny dar i zły zwyczaj mówienia o wszystkim, a mało o czym gruntowniej i głębiej, to nieuczciwości nie słychać żeby im kto zarzucał, a pu­blicznego zgorszenia dotąd dzięki Bogu z siebie nie dały. Z nielicznych pism wielkopolskich, jedno, Dzien­nik Poznański, mógł nieraz prowincji swojej zaszko­dzić tym kierunkiem lub raczej brakiem kierunku, któ­rym stale błądzi, tym, że do zgodnego tam postępowania nieraz przeszkadzał i przeszkadza, że popularne hasła chwyta i powtarza bez zastanowienia, na ludzi niepo­pularnych bije bez powodu i słuszności; źle to zapewne, przecież nie najgorzej jeszcze, bo to raczej brak zalet, niż dodatność grzechu; a nieuczciwego, podłego, nic ile wiemy nań się nie pokazało. Ale w Galicji! Prawda, jest jeden dziennik, od którego żaden w Europie czyst­szy, bardziej honorowy nie jest, choć wierzymy, że niektóre są mu pod tym względem równe; jeden z tych rzadkich, które ćwierć wieku żyjąc, nigdy się nie zmie­niły, nigdy przekonań swoich nie zaparły, nigdy się nie ugięły, nie ulękły, nie płaszczyły, ani przed rządami, ani przed opiniami, ani przed terroryzmem policyjnym, ani przed rewolucyjnym; nie trzeba go wymieniać, ka­żdy wie, że tym dziennikiem jest Czas. Ale prócz nie­go? Mamy dwa tylko w naszym kraju znaczące pisma codzienne, znaczące hałasem jaki robią, wpływem jaki wywierają, nawet duchem jaki mają, bo jedno z nich zręcznie zawsze odgadnąć i napisać umie to, co się w każdej chwili ludziom podobać będzie, a drugie w pięknych pozorach liberalizmu i gorącego patriotyzmu kryje rzecz u nas nową, negację wszelkiego reli­gijnego wyznania i pociąg do zcentralizowanej, jedno­litej i jednostajnej (jak gdyby taka wbrew naturze rzeczy być mogła!) Austrii. Te dwa pisma wychodzą we Lwowie, a zowią się: Gazeta Narodowa i Dziennik Polski. Jedno i drugie jest ciekawym, a nierzadkim niestety w Europie przykładem pisma więcej przez lu­dzi słuchanego jak szanowanego, i szanownego, — przy­kładem wymownym tej uległości niedołężnej i wstydli­wej, w jakiej zostaje względem dzienników mniemana królowa, Opinia.

Nie myślimy tu pisać ich historii ani liczyć grze­chów ich żywota. Nie zdołalibyśmy nawet, bo nie pa­miętamy tego długiego szeregu zmiennictw, przechwałek, płochych twierdzeń, bezczelnych zaprzeczeń, oszczerstw, reklam, sofizmów, z których się pasmo tych żywotów składa; a po wtóre, nie o to nam chodzi. Z ulubieńcami nie mamy nic do czynienia, ich wartość moralna i po­lityczna zdolność nie obchodzi nas wcale; chcielibyśmy tylko zgłębić i wykazać poniżenie ich królowej. Nie że­byśmy łudzić się mieli nadzieję, że ostrzeżona zechce lub zdoła z upadku się dźwignąć: nie, bo ona przestróg nie potrzebuje, wie wszystko! a jeżeli się nie oburza i nie podnosi, to znakiem, że jej w tym upadku dobrze i wygodnie. Ale dlatego, iżby fenomen jeden ze smutniejszych i bardziej gorszących jakie znamy w historii dziennikarstwa, nie przeszedł bez uwagi i bez protestacji: iżby kiedyś, jak nas wszystkich już tu nie będzie, nie mówiono o nas: „Jak to, działy się takie rzeczy, a w całym tym kraju nie znalazł się nikt, kto by się oburzył, nikt nawet, kto by się był choć tylko zadziwił? Doprawdy, chyba wszyscy w tej nie­szczęsnej Galicji byli zarówno tief gefallen.”

Lat temu parę, toczył się przed sądami proces między tymi samymi dwoma dziennikami, proces z któ­rego obie strony wyszły nie pięknie. Redaktor Dzien­nika Polskiego zarzucając przeciwnikowi przekupstwo, sam z ujmującą naiwnością przyznawał głośno przed sądem, że „pisze dla tego, kto mu płaci”. Przeciwnik bronił się dowodząc, że przekupionym nie był, lecz tylko należał do interesu jakiegoś, z którymś z banków czy przedsiębiorstw: a w odwet za oskarżenie przytaczał z życia oskarżyciela fakty, może nieprawdziwe, ale dotąd niezaprzeczone, fakty, z którymi poważne między ludźmi stanowisko zgodzić się nie może; wychodziły na wierzch kłótnie po kawiarniach, bójki, obelgi cierpliwie znie­sione. Proces to był przykry nawet dla obojętnych, nawet dla nieprzyjaciół; bo bądź co bądź, dzienniki oficjalnie przed obcymi reprezentują kraj i jego opinię, a ci dwaj redaktorzy stracili w tym sporze podobno mało co… prócz honoru. Zdawało się wtedy, że po tym publicznym zgorszeniu coś się przecież w znaczeniu i stanowisku tych dzienników zmienić musi? że skompromitowani, bądź usuną się z redakcji, bądź, jeżeli konieczności tej sami zrozumieć nie zechcą, będą do tego zmuszeni przez współredaktorów lub współwłaścicieli dbałych o dobrą sławę dziennika, zależną zawsze od dobrej sławy re­daktorów, dbałych choćby o jego wpływ i o jego byt, o abonentów? bo przecież naturalne i bliskie było przypuszczenie, że publiczność nie zechce trzymać i czy­tywać pism, których redaktorów po jawnym i głośnym skandalu szanować nie mogła? Jeżeli się zamyka dom przed człowiekiem podejrzanej uczciwości, przed kobietą złej sławy, to tak samo lub bardziej jeszcze należałoby zamykać go przed dziennikiem, pisanym przez niepe­wnych ludzi. Tymczasem, nic podobnego nie zaszło; oba pisma po procesie były tak dobre, jak przed pro­cesem, oba z głową zuchwale do góry podniesioną, z pewnością siebie, jaką tylko bezczelność dać może, udawały jakoby im się nic nie było stało; oba dalej rozprawiały głośno o patriotyzmie, honorze, sumieniu publicznym; oba cenzory surowe a nieposzlakowane „stawiały pod pręgierzem” (ich to ulubione wyrażenie) lepszych i czystszych od siebie, i cały ten skandal, za który rumienili się dalecy i obcy, bezpośrednio dotknię­tym nie zaszkodził wcale! Czytano ich jak przedtem, wierzono? niewiele zawsze, ale niemniej jak przed­tem. Słuchano tyle co przedtem: obawiano się ich je­szcze więcej. A wtedy ze smutkiem pytać się przycho­dziło, gdzie jest i co robi, czy jest u nas opinia? Bo zaiste, jeżeli jest, to w takim wypadku odezwać się była powinna: powinna była nie pozwolić, żeby ludzie tak skompromitowani w pismach publicznych dalej pisy­wali! albo, gdyby tego sprawić nie mogła, nie pozwolić na dalsze istnienie pism samych. Wszak, gdyby proces podobny zaszedł między dwoma ludźmi zupełnie prywa­tnymi, to ty, abonent Gazety Narodowej czy Dziennika Polskiego, szanując swój dom, swoją rodzinę, siebie sa­mego, zerwałbyś wszelką z nimi zażyłość i znajomość, dopóki by nadwerężonego honoru nie oczyścili? Two­jemu młodemu synowi nie pozwoliłbyś z nimi przestawać, nie dałbyś pełnomocnictwa w najmniejszej sprawie majątkowej, może byś im nawet nie pożyczył pieniędzy: nie dość im na to wierzysz, nie dość ich szanujesz. Ale radzić o sprawach kraju czy ojczyzny, to im po­zwalasz, pozwalasz nawet nieraz o tych sprawach roz­strzygać: bo ich słuchasz i powodować im się dajesz! bo na wyborach, bo w Radzie miejskiej, bo w Sejmie głosujesz zbyt często tak jak oni chcą i każą! i co byś w mniejszych rzeczach nie ufał, w tych ważniejszych ufasz, słuchasz, a niekiedy słuchasz choć nie ufasz, bo się boisz! Upadek, lub raczej absencja zupełna opinii publicznej w naszym kraju, nigdy może i po niczym nie dała się poznać tak wyraźnie i tak smutno, jak po tym niewzruszonym i niezachwianym stanowisku dzien­ników, których naczelni wydawcy i reprezentanci po­dług wszelkich praw logiki, jeżeli już nie czego więcej, wszelką powagę stracić byli powinni.

Nie stracili jej jednak! a widząc to, nie bez zdzi­wienia zapewne, stracić musieli do reszty szacunek dla tej królowej, która zdawszy się na łaskę i niełaskę tak im nad sobą przewodzić pozwoliła. Toteż dziś po przerwie lat paru mamy znaczny postęp: mamy pomię­dzy dziennikami tymi skandal nowy, od dawnego gor­szy, tak wielki i gorszący, że choć bez wstrętu i obrzy­dzenia mówić o nim nie można, przecież zwyciężywszy obrzydzenie i wstręt wspomnieć o nim trzeba. Bo kiedy, prawdopodobnie i ten jeszcze ujdzie bezkarnie i pła­zem, kiedy obie strony i po tym jeszcze będą tak dobre jak przed nim, to dla honoru ludzkości i kraju trzeba, żeby pozostał bodaj jeden słaby ślad oburzenia i protestacji.

Gazeta Narodowa i Dziennik Polski pokłóciły się znowu o coś przed parą miesięcy — powód nas nie ob­chodzi; był nim podobno sekwestr, którym rząd obłożył kolej czerniowiecką. W trakcie tego sporu w kronikach a czasem i w poważniejszych działach Gazety, ukazy­wać się zaczęły zaczepki przeciw właścicielowi i wy­dawcy Dziennika, opowiadania jakichś z jego przeszłości wypadków, które sprawdzać i kwalifikować należałoby w każdym razie nie do nas, ale do sądów karnych. Mowa tam jest o zegarkach, łańcuszkach, pularesach, o odbitych zamkach, a słowo „kradzież” i wszystkie jemu pokrewne, gęsto zdobią tę godną i czystą pole­mikę. Dziennik Polski odmierzył równą miarą; zrazu w jego kolumnach, następnie w osobno drukowanych listach otwartych, właściciel i wydawca jego odpowiada nie argumentami w obronie własnej, nie, honor i uczci­wość jego są tak znane i wyższe nad wszelką potwarz, że ubliżyłyby tylko sobie samemu, gdyby się do obrony zniżyć raczył! ale odpowiada długim szeregiem anegdot z życia właściciela i wydawcy Gazety Narodowej. Potwarze, przekupstwa, sprzeniewierzenia, figurują tam w licznym i dobranym gronie; a jako perły tego zbioru świecą zarzuty, jakoby niedyskrecja Gazety (umyślna, mówi oskarżyciel) była uwiadomiła Moskali o tożsamo­ści osoby jednego z jeńców z roku 1868, który wskutek tego został rozstrzelany; i śmierć młodego człowieka, który zaplątany przypadkowo w jakąś smutną sprawę, a nie mogąc, czy nie chcąc opłacić się Gazecie, żeby o tej sprawie milczała, sądząc się zgubionym na hono­rze, odebrał sobie życie z rozpaczy.

Przepraszamy naszego czytelnika najpokorniej, że śmiemy takie rzeczy przed nim powtarzać: zaręczamy zarazem, żeśmy już o tym skończyli, i że dalej tych pięknych rzeczy przed jego oczyma rozwieszać nie bę­dziemy. Niech wierzyć raczy, że i nam niemiło do­tknąć tego wszystkiego, choćby piórem tylko. Ale jakaś wzmianka o tym, co między dziennikami tymi zaszło, zrobioną być musiała; bez niej upadek naszej opinii nie byłby widoczny i zrozumiały. Robiąc ją z konie­czności, staraliśmy się tylko przez wzgląd na czytel­nika, na siebie samych, na nasze pismo, zrobić ją, jak się dało najkrótszą. Kiedy się idzie, a jeszcze drugiego prowadzić musi koło miejsca, gdzie buchają wyziewy otwartych miejskich kanałów, idzie się przynajmniej szybkim krokiem, nie przystając na miejscu i nie za­glądając ciekawie w kanały.

Który z tych panów mówi prawdę, czy jeden, czy żaden, czy co najgorzej obadwa: nie wiemy i nie wchodzimy. Wyrok w ich sprawie niech ferują sądy, przed które się, jak mówią, pozwali. Co do nas, pra­gniemy szczerze, żeby obadwa byli tylko potwarcami; byłoby to, ze wszystkiego co w tych okolicznościach na jaw wyjść może, najmniej jeszcze brzydkie. A że wstyd ludzi publicznych, do których niezaprzeczenie należą dziennikarze, zawsze w jakiejś części spada na ogół, na kraj, chcielibyśmy więc oczywiście, żeby ten wstyd był jak najmniejszy. Ale jest myśl inna, która nas z tego powodu prześladuje i dręczy, oto, że niski musi być poziom umysłów a zwłaszcza charakterów, niski stopień publicznego sumienia i godności w kraju, w którym zgorszenia takie zajść mogą między sługami a właściwiej może rzec panami, między tak zwanymi organami publicznej opinii.

Bo nie dzienniki stwarzają opinię, lecz przeciwnie, jaka opinia, takie będą w kraju dzienniki. One kiero­wać ją mogą od razu do razu w szczegółach, mogą sprowadzić to lub inne rozstrzygnięcie tej lub owej bie­żącej kwestii politycznej, przyczynić się do uchwalenia tej a tej rezolucji, do odrzucenia tego a tego wniosku do prawa; ale ich strona i stała wartość moralna, ta zawsze zależy od publiczności, i zawsze będzie taka, jak publiczność chce lub pozwala. Jeżeli ta oburzy się na pierwsze i drugie kłamstwo, dziennik, dbały o swój byt, z samego wyrachowania, w trzecie nie popadnie; jeżeli ze wzgardą odrzuci potwarz, dziennik dla własnego dobra będzie się bał i strzegł szkalować; jeżeli będzie stała i wierna swoim przekonaniom, a na zmiany dzien­nikarskich chorągiewek oczu zamykać nie będzie, uni­knie tego, że rzecz jedna i ta sama dziś w pismach periodycznych opisana jest jako biała, jutro jako czarna. A jeżeli zażądać zechce, żeby prasa była w ręku sa­mych tylko ludzi godnych i nieposzlakowanych, redakcje we własnym interesie podejrzanych do siebie nie przyjmą lub z siebie wyrzucą. Ten zaś czujny dozór uczciwej opinii nad dziennikarstwem, zawsze potrze­bny, staje się konieczny tam, gdzie jak w Austrii prasa jest wolna. Znieść cenzurę urzędową i policyjną i owszem: ale zaprowadzić cenzurę opinii, obyczaju, i honoru! bez tego wolność prasy będzie tym, czym się dziś pokazuje we Francji, w Niemczech, w całej Austrii i u nas: wielkim złudzeniem młodocianych umysłów, wielkim desideratum wolności, o które wołają niedoświadczeni, a które po doświadczeniu okazuje się tylko wrotami otwartymi dla kłamstw, spekulacji, oszczerstw, patriotycznych licytacji i patriotycznych hipokryzji. Rzecz nie do pojęcia, nie do wiary: wolność nowocze­sna nie pozwoli mi być szewcem, dopóki się nie wy­każę że umiem robić buty, i ma słuszność; nie pozwoli mi sprzedawać leków w aptece, nie pozwoli krwi pu­ścić, nie już człowiekowi lecz bydlęciu, dopóki nie do­wiodę, że wiem jak to robić trzeba, i ma słuszność jeszcze większą; bo mógłbym szkodzić, mógłbym za­bijać. Ale pisać, drukować, wydawać dziennik, to mi wolno, bylem umiał stawiać litery! i ten, któremu nie powierzą chorego psa ani konia, z obawy, żeby na nich nie robił szkodliwych eksperymentów, temu oddają w ręce losy kraju i cześć ludzi! na tych wolno mu eksperymentować jak mu się podoba! a czy o kraju ro­zumnie i uczciwie radzić jest zdolny, czy z czcią ludzi sumiennie obchodzić się będzie, o to nie pyta nikt! lancetu i pigułki tknąć się nie godzi bez egzaminu i patentu: ale dziennik, to narzędzie, które może orga­nizm społeczny uzdrawiać albo zatruwać, zbawić albo zabić, to bierze do ręki i wojuje nim kto chce, pierw­szy lepszy, nieumiejętny, niepowołany, prawdziwy we­terynarz czy jarmarczny szarlatan! z tym bydlęciem, z narodem, każdy robić może co mu się podoba!

Jedna to ze sprzeczności najgorszych, najniebez­pieczniejszych jakie przyniosła ze sobą wolność poczęta, a na które wolność skończona i dojrzała, środek jakiś znaleźć będzie musiała. A gdyby marzeniami się bawić i układać Utopie, powiedzielibyśmy, że każdy kandy­dat na dziennikarza powinien by poddać się egzaminowi lub nowicjatowi dojrzałości a zwłaszcza uczciwości, po którym jakiś sąd przysięgły nowoczesnych Prytanów, świadczyłby o nim, że jest nadzieja, jeżeli pewności być nie może, iż on pióra swego nigdy nie sprzeda i nie zwala. Ale marzeniom dając pokój, a w Utopie nie wie­rząc, przy tym zawsze obstawać musimy, że prosty egzamin szkolny byłby wymaganiem niezbyt wysokim, a przecież jaką taką rękojmią, że dzienników nie będą pisali zupełni przynajmniej ignoranci. Dalej przy tym, że uczciwość piszących zależy od woli czytających i jest w ich mocy, a jeżeli dziś dzienniki nasze rzucają sobie w oczy zarzuty takie, że czy są słuszne czy niesłuszne, my się za nie wstydzić musimy, tośmy sobie sami winni i mamy tylko to, na cośmy zasłużyli.

Bo czyśmy kiedy dbali o to, żeby je na złej dro­dze zatrzymać i na lepszą zwrócić? czyśmy im choć raz poznać dali, że nam się ich zły smak lub ich zdro­żne zachowanie nie podoba? czy zdarzyło się choć raz jeden, żeby wykroczenie ich spotkało się z naszą na­ganą i protestacją? Nigdy. Dzienniki w polityce zmie­niały kierunki i drukowane zdania swoje z szybkością zadziwiającą, zdumiewającą: co wczoraj złem, jutro było u nich dobrem, a my słuchaliśmy cierpliwie i uda­wali grzecznie, że różnicy nie widzimy, że to zawsze to samo. W tych ewolucjach dopuszczały się one naj­grubszych sofizmów i naciągań, w polemice najwyraźniejszych przekręcań i grubiaństw rażących, a miały wszelkie prawo sądzić, że ani ich sofizmata i fałsze nie rażą naszego zmysłu moralnego, ani ich gburowatość i zły smak naszego zmysłu estetycznego, naszych przy­zwyczajeń do dobrego wychowania. Kiedy kłamały, my kłamstwo przyjmowaliśmy jak prawdę, wiedząc dobrze, że ono prawdą nie było; kiedy szarpały ludzką sławę, rzucały potwarzą i błotem na ludzi uczciwych, myśmy albo klaskali głośno, albo przynajmniej cichaczem po­takiwali, jeżeli spotwarzony był naszym przeciwnikiem a choćby tylko osobą naszym upodobaniom niemiłą: kiedy groziły, myśmy ze strachu padali na ziemię i ro­bili wszystko, co one chciały. I jakże one szanować nas mogły! jak mogły zachować jakie takie, jeśli już nie uczucie, to udawanie honoru, godności, prawdy, kiedy widziały, że jeden z nich przyznał się głośno, że pisze za tym kto mu lepiej płaci, drugi niezupełnie oczyścił się z zarzutu przekupstwa, a jednemu i drugiemu nic to w opinii naszej nie zaszkodziło, nikt ich nie skarcił, nikt się ich nie wyparł! Czyż dziw, że pozwalały sobie wszystkiego, kiedyśmy im na wszystko pozwalali? że nas szanować nie mogły, kiedyśmy sami szanować się nie umieli? że im dłużej to trwało, im dalej brnęły bez­karnie w tej swojej krzywej i błotnistej kolei, tym pe­wniejsze były swojej bezkarności? Uchodziło im tak wiele i tak długo, czemuż by wszystko i zawsze ucho­dzić nie miało? I tak stopniowo ale logicznie doszliśmy do tego wstydu, że dwa główne dzienniki naszego głó­wnego miasta zarzucają sobie wzajemnie oszustwa, prze­kupstwa, kradzieże, a na ten zarzut nikt z nas nie wy­krzyknął dotąd z oburzeniem: to fałsz! My tylko nie wiemy i pytamy: który z nich mówi prawdę, i czy je­den, czy oba?

A czy przynajmniej czujemy, że to wstyd, nie dla nich, o nie mniejsza, ale dla nas? Doprawdy można by o tym wątpić. Można uważać, że ile razy wyjdzie je­den z tych listów, w których właściciel Dziennika Pol­skiego lży właściciela Gazety Narodowej, rzucamy się nań skwapliwie, rozchwytujemy na ulicach, wydzieramy sobie w kawiarniach, czytamy na gwałt, z ciekawością namiętną, ze złośliwą przyjemnością: a wrażenie, jakie stąd odnosimy, wyraża się nieodmiennie wykrzyknikiem podziwienia, jeżeli nie sympatycznego podziwu: „ależ mu dał! a to go rąbie, tnie, jeździ!” i podobnie.

Gdybyśmy rozumieli, że to sprawa bolesna i upo­karzająca, może zachowywalibyśmy się inaczej! może nie tak chciwie bralibyśmy te brudy do ręki, może byśmy nie tak ochoczo i wesoło o nich mówili. Ale powie kto, że ten dowód nic nie znaczy; gawiedź jest wszędzie, a gawiedź, lepiej czy gorzej ubrana, wszędzie i zawsze bawi się i cieszy skandalem. Niech i tak będzie: dajmy że poza tą brukową gawiedzią wszelkich stanów i sto­pni jest jakiś zastęp ludzi myślących, poważnych i po­rządnych, którzy umieją i z dala od skandalu się trzy­mać, i smutne jego znaczenie ocenić, i przeciw niemu surowo wystąpić, jeżeli mu już przeszkodzić nie mogli. Są? dobrze, wierzę temu; wiem że porządnych ludzi u nas znajdzie. A więc pytam, w czym postawa ich w tej całej sprawie różni się od zachowania gawiedzi, co zrobili, żeby przeciw złemu wystąpić? a jeżeli już nie to, to żeby własną godność salwując zerwać z nim wszelkie stosunki. Jakim sposobem dziać się to może, że ci porządni ludzie, po tym wszystkim co zaszło, jeszcze tak jeden jak drugi z rzeczonych dzienników znają, widują, czytują, trzymają. Dylemat jest bez wyjścia. Jeżeli Dziennik Polski mówi prawdę, to jak ludzie uczciwi mogą brać do ręki Gazetę Narodową? Jeżeli prawdę mówi Gazeta, to na odwrót, jak mogą wdawać się z Dziennikiem Polskim? A jeżeli oboje mó­wią nieprawdę, to jak można przestawać na pismach, które tak bezczelnie kłamią? a gdyby wreszcie, gdyby, przypuśćmy najgorsze, gdyby oboje mówiły prawdę? czyż wtedy nie byłoby nad czym zadziwić się, oburzyć, rąk załamać ze smutku a oczu spuścić ze wstydu, że takie pisma znosić mogliśmy choćby tylko dwadzieścia cztery godziny? A tu nie godziny, lecz lata całe zno­simy, słuchamy, kłaniamy się, ściskamy za ręce, bo­imy się!

Ale może to przesadzone? może jeden z tych dzienników, którykolwiek, jest uczciwy, i godny, tylko jego kolega nikczemny: i ten zacny, zdzierając maskę z twarzy tamtego, spełnia tylko przykry lecz istotny obowiązek i dobrze się zasługuje ojczyźnie? Nie­stety, żaden z nich nie zostawia nam ani tego nawet złudzenia. Gazeta Narodowa, czysta przypuśćmy i nie­winna jak nowonarodzone dziecko, oskarża o brzydkie sprawy właściciela Dziennika Polskiego; Dziennik na­wzajem, surowy i nieskazitelny jak Kato, wykrywa z powagą i oburzeniem sprawiedliwego, niepiękne czyny właściciela Gazety; jedno i drugie rozdziera na sobie szaty na widok takiej przewrotności, nikczemności i tym podobnych okropności. Tymczasem (zepsucie bywa nie­kiedy naiwne jak niewinność), jedno i drugie nie chcący i nie domyślając się co robi, składa wyznania, które o nim samym różnie sądzić każą. „Ja cię znam”, — mówi właściciel Gazety, — „przecież miałem cię przez lat parę w redakcji mego pisma”. „Znam cię — odpowiada właściciel Dziennika — przecież z tobą przez lat parę pracowałem w twojej Gazecie.

Jak to? ten Pan, który, jak Gazeta twierdzi, od­bijać miał zamki w mieszkaniach swoich przyjaciół, przebywał trzy lata w tej świątyni Prawdy, Sumienia i Patriotyzmu, która się nazywa Redakcją Gazety Narodowej, a te mury czcigodne nie zawaliły się na jego głowę? a ten surowy cenzor, który dziś obelgami go zasypuje, wtedy nie wyrzucił przekupnia ze świątyni?

Jak to? Gazeta Narodowa zdradzała przed Moskalami nazwiska ujętych więźniów, Gazeta Narodowa kazała sobie opłacać milczenie lub słowa, a szanowny i niepo­kalany właściciel i wydawca Dziennika Polskiego, ten sam, który dziś nie ma dla niej dość słów oburzenia i zgrozy, wytrzymał lat parę w redakcji tej samej Ga­zety? Nie! jeżeli wszystko inne co o sobie mówią jest kłamstwem, to jedno (a to przecież prawdą być musi), to jedno wystarcza, żeby pokazać, co oni oba warci, i że są warci siebie: to samo powinno obu potępić sta­nowczo i nieodwołalnie, nie przed urzędem sądowym, ale przed sądem opinii. Bo cóż sądzić o dziennikarzu, który w piśmie swoim używa człowieka, którego ma za zdolnego kradzieży, i co sądzić o człowieku, który może zostawać i pracować w Redakcji Pisma, które ma za zdolne przekupstwa i donosicielstwa?

Tymczasem jeden i drugi przemawiają językiem samego honoru i cnoty: sądząc ze słów, można by my­śleć, że Bayard nie był bardziej od nich bez zarzutu, ani sławny Zawisza pewniejszy. Co za wspaniałe wy­krzykniki oburzenia i zgrozy! co za anielskie pudory dziewiczej niewinności, gdy Gazeta Narodowa upomina się za sponiewieraną godnością opinii publicznej, a Dzien­nik, Dziennik Polski! strofuje Gazetę za oszczerstwa i potwarze. Że mu się też nie przypomni przysłowie o kotle i garnku, jemu co smolił i smoli tak dobrze jak Gazeta, jeżeli nie lepiej. Zupełnie zaś komiczne, gdyby nie było tak oburzające, jest to przekonanie o wła­snej godności z jakim właściciel i wydawca Dziennika kładzie na swoją głowę wieńce obywatelskiej zasługi, własną ręką ma się rozumieć, jak Napoleon koronę, choć z innych może powodów: „Historia Galicji — pisze on w swoim liście III z 25 października — powie kiedyś, że Dziennik Polski był biczem bożym, który karał grzeszników, a bronił niewinnych”. Doprawdy za­pytać ma się ochotę kogo tu nie oszukują, bo oczywi­ście nikogo, ale kogo oszukać się spodziewają? Albo gdy w tym samym liście tłumacząc przeciwnikowi po­wody swojej niezwyciężoności, mówi, że „Dziennik jako reprezentant całego stronnictwa, mógłby dopiero wtedy runąć, gdyby wpierw zaginęło całe jego stronnictwo. Dlatego dziś ja go trzymam, a jutro znajdą się inni, którzy mu zginąć nie dadzą”.

Jeżeli istotnie jest stronnictwo, reprezentowane przez Dziennik trzymany przez tego Atlasa, to niech stronni­ctwo to przyjąć raczy nasze najniższe powinszowanie z okazji szczęśliwego wyboru chorążego, którego rękom sztandar swój zwierzyło. Ale ta szumna grandilokwencja, ta bezczelna hipokryzja, ta oburzająca maskarada, w któ­rej bohaterowie gorszących zajść i procesów przebierają się za Katonów i Rejtanów, nie pomnąc, że tylko co sami naiwnie potępili się własnym zeznaniem, to do­prawdy więcej niż zwykła ludzka cierpliwość znieść może.

A nasza Opinia Publiczna znosi wszystko, na wszystko pozwala i nie szanując sama siebie podaje się w coraz większe lekceważenie i pogardę. Jak jest lekceważona może sama nie wie, może się nad tym nie zastanowiła: ale poznać może z jednego drobnego faktu, o którym wspomnieć nam trudno i przykro, ale który tę stronę naszych stosunków maluje tak wyraźnie i dobitnie, że pominąć go nie możemy. Jeden z tych dwóch rozżartych na siebie dzienników, podług powszechnego mnie­mania ma być zależny od Ministra pana Ziemiałkowskiego: mniemanie to, słuszne lub nie, jest tak utarte, że nawet pisma zagraniczne mówiąc o Dzienniku Polskim dodają mu epitet Das Ziemiałkowskische Organ. Dziennik Polski może być zupełnie niewinny; ale jest oczywiście przez tę smutną polemikę bardzo skompro­mitowany, i taki zostanie, dopóki jego właściciel i wydawca oczyszczony nie będzie. W tym stanie rzeczy zdawałoby się naturalne i konieczne, żeby J. Eksc. Pan Minister, jeżeli z tym dziennikiem stosun­ków nie ma, głośno i jawnie podał to do publicznej wiadomości, albo jeżeli stosunki te ma, żeby usunął z Dziennika tego wydawcę: bo przecież nie już cześć, ale najprostsza przyzwoitość wymaga, żeby tych dwóch nazwisk nikt łączyć, tych dwóch ludzi nikt na żadnym polu obok siebie widzieć nie mógł. Tymczasem dotąd na krok taki ze strony Pana Ministra czekamy, z wielkim zdziwieniem, że czekać musimy tak długo. I dlaczego? czy J. Eksc. pan Ziemiałkowski nie ma uczucia tego co przystoi? Owszem, ma je, i bardzo żywe, on, który rozumie, że człowiek na wysokim urzędzie w przed­siębiorstwa i spekulacje wdawać się nie powinien, bo nie dość mu być uczciwym, jemu trzeba, jak żonie Ce­zara, nie móc nawet być posądzonym. Pan Ziemiał­kowski, który to wie, który się tej reguły trzyma, prze­cież dotąd nie uczuł potrzeby ani wyparcia się stosunków z Dziennikiem Polskim, jeżeli ich nie ma, ani jeżeli je ma, oczyszczenia Dziennika. A kiedy szukamy powodu tej dziwnej w tym razie obojętności, odgadnąć go nie umiemy zgoła; tylko po fakcie sądząc, widzimy jasno, że J. Ekscelencja Pan Minister musi mieć bardzo liche wyobrażenie o Opinii Publicznej w swoim kraju i bar­dzo ją lekko ważyć, kiedy tej rzeczy tak prostej dotąd zrobić nie uznał za potrzebne.

I czyż jesteśmy doprawdy społeczeństwem tak nisko upadłym, tak na wskroś zdemoralizowanym, że takie dzien­nikarstwo znosimy, dajemy mu nad sobą przewodzić, że takie gorszące rzeczy mogą się u nas zdarzać i ucho­dzą bezkarnie? czy kłótnia Gazety Narodowej z Dzien­nikiem Polskim miałaby być charakterystycznym znakiem naszych stosunków, a one same naszymi reprezentantami, może naszym zwierciadłem? O, pomimo wszystkiego w to uwierzyć za ciężko, za boleśnie! ale żeby zu­pełnie tak nie było, tym sobie darmo nie podchlebiajmy. Zwierciadło może pokazuje nasz obraz szpetniejszym, obrzydliwszym niż jest w istocie: ale pewne rysy po­dobieństwa przecież tam są, bo w dziennikarstwie jak w fotografii stan umysłowy i moralny społeczeństwa od­bić się może nie całkiem wiernie, może w karykaturze, ale odbić się w nim musi zawsze i podobieństwa zu­pełnie stracić nie może, a w zdrożnościach naszych pism publicznych łatwo poznać możemy właściwe nam wady. One nie mają zasad i politycznego zmysłu, bo my go nie mamy: one zmieniają front za każdym powiewem wiatru, piszą płocho, bezmyślnie, z dnia na dzień ina­czej, tak samo jak my nie wiemy czego chcemy, czego się trzymamy; one szkalują i kłamią, bo my kłamstw i oszczerstw radzi słuchamy; one spekulują i spekulacjom służą, bo i nas niestety nieraz na giełdzie widziały; one jedne głośniej od drugich powtarzają popularne hasła i licytują się jedne nad drugie w patriotycznych nigdy nie spłaconych ofertach, bo się licytacji podobnych u nas napatrzyły. A jeżeli nas w złym przeszły, jeżeli nas niejeden raz do złego wiodły i jego uczyły, to na obronę swoją zawsze powiedzieć mogą jedno: oto że myśmy je wychowali, a uczeń, choćby mistrza prześcignął, zawsze mu pierwsze wykształcenie swoje za­wdzięcza.

Bo kiedy się szuka powodów tego sromotnego stanu naszego dziennikarstwa, znajduje się ich najwięcej — w nas samych! Przede wszystkim nie żądaliśmy od niego nigdy uczciwości i prawdy. Czy mówiło o ojczyźnie, czy o ludziach, o polityce, czy o sprawach prywatnych, pozwa­laliśmy mu zawsze naciągać, przekręcać i kłamać. Przy­pomnijmy sobie te pamiętne z roku 1863 głuche wieści z mętnych źródeł, te zwycięstwa i siły powstańców, z których, jeżeliśmy nad nimi nie płakali, śmialiśmy się jak augury udając jednak zawsze, że w nie wie­rzymy: i porachujmy się z sumieniem, czy nam te zmy­ślania wyszły na dobre? Przypomnijmy sobie czasy uchwalania i powtarzania w naszym sejmie owej Rezolucji z roku 1868 i popatrzmy wstecz co z niej dzien­niki nasze robiły: jakie na pozór hasła i programy dla kraju, jaką naprawdę broń na ludzi, i obliczmy ile nam te hasła, te programy, te mniemane sztucznie wyśrubo­wane sztandary przyniosły korzyści? zajrzyjmy w dzieje Delegacji w Radzie Państwa i policzmy wiele to ona popełniła błędów, wiele pożytków straciła przez to je­dynie, że oglądała się na dzienniki i słuchała haseł, które one powtarzały hucznie i głośno jak trąby, a bez­myślnie jak papugi? A gdybyśmy od początku na takie przesady, na takie frazesy, na takie przekręcania i fał­sze nie byli patrzyli cierpliwie i spokojnie, wiele byli­byśmy sobie mogli oszczędzić istotnych i ciężkich szkód politycznych?

Tak było w sprawach publicznych. A z ludźmi? Kto zliczy tych, których dzienniki lwowskie krzywdziły? Kogo one nie oszkalowały, nie obrzuciły błotem i potwarzą, kogo nie zrobiły oszustem, złodziejem publicznego grosza, podłym ambitnikiem, zdrajcą kraju? Kto przed tymi niepokalanymi był czysty, kto uczciwy przed tymi Arystidami?

Deputés, Senateurs, Ministres,Roi, Dieu même,ils ont tout calomnié…

A kto się kiedy za spotwarzonymi ujął, kto sta­nął w ich obronie? kto miał kiedy odwagę powiedzieć tym dziennikom, że potwarz to podłość? Wstańmy je­den za drugim, ilu nas jest, którzyśmy mniej czy wię­cej o publiczne życie się otarli i policzmy od pana Na­miestnika Gołuchowskiego, od księcia Marszałka Sapiehy i pana Ministra Ziemiałkowskiego do najskromniejszego z posłów lub publicystów, czy jest między nami choć jeden, któryby żadnej nigdy od nich krzywdy nie był poniósł? Ale nie mówmy o żyjących, weźmy przykład zmarłego jako wygodniejszy i wymowniejszy. Pamięta­cie Adama Potockiego? Prawda? był człowiek dzielny i co się nazywa porządny, chciał dobrze, radził rozumnie, działał szlachetnie. — „A któż mówi, któżby śmiał mó­wić inaczej?” — Doprawdy? tak się wam dziś wydaje? Dziś nie ma tego kto o nim źle mówił, a jak któremu przypomnieć to przeczy, bo się wstydzi. A jak to było lat temu kilka? Jak to było, kiedy dzień prawie nie przeszedł, żeby dzienniki wasze nie obrzucały go bło­tem i nie kłuły szpilkami? Co zrobił to ukryta prywata, co powiedział to pycha, co chciał to podejrzane: i dość, żeby myśl jaka od niego była wyszła, żeby ją okrzy­czeć za złą i zdradliwą, tak że nie mógł nic zrobić, nawet przyjąć miejsca w Radzie Szkolnej, żeby dzien­niki te nie krzyczały na jego oligarchiczną ambicję i na jego zdradzieckie zamiary. A wy, którzy go dziś szanujecie i żałujecie, gdzieście podówczas byli? który z was kazał milczeć potwarcom? który powiedział, to co mówicie dziś, że to człowiek i Polak jak Pan Bóg przykazał? Żaden. Czytywaliście ciekawie Gazetę Na­rodową i Dziennik Polski, uśmiechając się dowcipnie, jeżeliście jeszcze do tego rąk nie zacierali z radości. A gdyby wtedy trochę z waszej strony oburzenia, tro­chę wzgardy dla potwarzy, kto wie, może te dzienniki byłyby się opamiętały, może nie byłyby się tak na wszystko rozpasały. Ale nie, ani względem kraju, ani względem ludzi, uczciwości i prawdy nie żądaliście od nich nigdy, boście im zawsze fałsz i naciąganie płazem puszczali.

Drugim znowu powodem ich poniżenia i upadku jest to, żeście się ich zawsze bali. Ostro przeciw nim wystąpić, skarcić surowo? jakże, kiedy one wtedy na mnie rzucić się gotowe! a jeżeli miło jest przypatrywać się z bezpiecznego miejsca, jak szarpią drugiego, to sa­memu szarpanym być nieprzyjemnie, a człowiek roz­tropny wie

„jak jest niebezpiecznie

z dziennikarzami nie być dosyć grzecznie”.

 

A że bez ale nie jest nikt, że każdy mógł nie być dość roztropny, albo w czym pobłądzić, albo poczuwać się do jakiej śmieszności, więc każdy wiedząc, że informacje i krytyki dzienników nie zatrzymają się na gra­nicy jego publicznego zawodu, ale przestąpią próg jego domu i jego prywatnego życia, drżał ze strachu i na wszystko przystać był gotów, byle jego zostawiono w spo­koju! Baliście się tych dzienników jak ognia, baliście się ich jak ostatni tchórze: i w tym występnym waszym dla nich pobłażaniu, jak w niejednym naszym kroku, nawet politycznym niestety, poszukawszy dobrze, na dnie znalazłby się jako główny powód strach!

Od tego strachu, od tej uległości i powolności, zasłonić by was mogła rzecz jedna, której nieszczęściem w Galicji szukamy na próżno. Odwaga cywilna i publi­czna godność, w indywiduach znaleźć się może zawsze, ale zbiorowa w społeczeństwie znaleźć się, a zwłaszcza trwać może tylko wtedy, jeżeli ma się o co oprzeć, gdzie skupić i obronić. Takimi naturalnymi, ale najsilniejszymi dla niej szańcami, są wielkie i znaczące w kraju stanowiska i powagi, nie urzędowe, nie majątkowe, nie rodowe, ale moralne. Jak jedna poważna matrona, je­den dom uczciwy, może towarzystwo całego miasta od złego uchować lub nawet naprawić, (a wiadomo jak skuteczny i potężny był niegdyś pod tym względem w Warszawie wpływ pani kasztelanowej Połanieckiej na przykład lub pani ordynatowej Zamorskiej) — tak i w tych stosunkach szerszych, gdzie chodzi o godność nie ko­biet, lecz mężczyzn, a często i całego kraju, taka mo­ralna powaga kilku ludzi, których przeszłość, charakter, patriotyzm, wzbudzić musi u wszystkich cześć i zaufa­nie, jest naturalnym środkiem ciężkości, do którego dąży opinia i sumienie publiczne, punktem, w którym się wyrabia godna i odważna postawa społeczeństwa na­przeciw swoich i obcych. I znowu Warszawa za Króle­stwa Kongresowego stawia nam wzory takich ludzi i ta­kich powag: na przykład dziennik, przeciw któremu byłby się oświadczył Niemcewicz, książę Adam Czartoryski, Matuszewicz, Staszyc, Stanisław Potocki, Woro­nicz, Koźmian, Brodziński, byłby musiał na zdanie ich zważać, poprawić się, albo znaczną część wpływu swego utracić. W naszej Galicji powag takich dobroczynnych nie było nigdy: nie było ich kiedy za Arcyksięcia Fer­dynanda Este, Lwów zbyt się uniżał przed figurami rządowymi, nie było w roku 1848, kiedy znowu zbyte­cznie ulegał, tylko komu innemu; nie ma ich i dziś. I to nie tyle może z braku ludzi stanowisko takie zająć go­dnych i zdolnych, ile raczej z jakiejś u nas już wyrobio­nej niezdolności szanowania i skłonności podejrzewania: z jakiegoś szkodliwego sceptycyzmu, z jakim patrzymy na wszystko i na wszystkich. I rzecz godna uwagi: w zachodniej części kraju, gdzie takich moralnych po­wag i ich uznania było więcej, było też znacznie mniej wybryków i nadużyć na polu publicystyki.

Gdyby zapytać dalej, co jeszcze prócz tego dzien­nikom naszym szkodzi, trzeba by bez wahania wymienić Wiedeń. Ten wiele dobrego zrobił u nas od stu lat swoim przykładem, o bardzo wiele! Zaczął od tego, że ludzi możniejszych nauczył się płaszczyć, ubiegać za orderami, tytułami, szambelańskimi kluczami, słowem wielu z nich pozbawił godności, godności swoje im ofia­rując. Potem stworzył u nas rodzaj ludzi nieznośny, rodzaj Wiedeńczyków in partibus Polonorum, dandy­sów niby, ale dandysów w złym gatunku, podobniejszych do kelnera, dżokeja lub perukarza, niż do czło­wieka z wielkiego świata. Eleganci warszawscy z czasów Księstwa Warszawskiego i Królestwa, mogli być niewiele warci, próżniaki, utracjusze, złych obyczajów, ale przy­najmniej był u nich polor elegancji prawdziwej, był wdzięk dowcipu, wykwintnego wychowania i smaku; modny panicz wychowany na przykładach francuskich, fanfaron, fircyk, do niczego, był przynajmniej elegantem prawdziwym i udatnym fircykiem. Modny panicz lwowski, fanfaronujący z niemiecka, naśladujący ułoże­niem, rozmową, strojem cavalierów wiedeńskich, dla którego ideałem marzeń był Praterfahrt w towarzy­stwie paniczów niemieckich, a rajem Herren-Casino, był nawet fircykiem w złym stylu i smaku. Źle udawał nieszczególnego zresztą eleganta wiedeńskiego, z któ­rym naprawdę nigdy nawet w zażyłych stosunkach nie był, tylko co najwięcej być chciał, mniemał że udawał. Swoją ojczyznę zaś wzbogacił i uszczęśliwił nowym na­bytkiem, typem nigdy przedtem niewidzianym, gali­cyjskiego Hrabiego, typem komicznym, którego charakterystycznymi cechami są fanfaronada bez miary i granic, elegancja fałszywa i przesadna w układzie, w ubiorze i w mowie, tytuł wątpliwej autentyczności, głowa zawsze, a kieszeń najczęściej pusta. Typ tak w całej Polsce znany i tak wyśmiany, że każdy kto stąd przyjedzie do Warszawy, czy do Wilna, do Poznania, czy do Berdyczowa, zawsze musi spotkać się z uprzedzeniem i je­żeli chce być uważany za człowieka, przede wszystkim przekonać musi, że nie jest galicyjskim Hrabią. To jeden z pożytków, któreśmy z naszych stosunków z Wie­dniem odnieśli.

Gorszym była giełda. Przykład zgubny i pokusa niebezpieczna wielkich zarobków bez pracy, wielkich majątków wyrastających z niczego, spod ziemi, jak grzyby w przeciągu jednej doby, przykład i pokusa, które niejednego u nas uniosły, a przywiodły do utraty majątku, a nieraz i honoru i uczciwości.

Otóż Wiedeń także, wiedeńskie dzienniki, ze swoimi wielkimi zyskami i swoimi obyczajami, z tą za­sadą, jedyną jaką mają, że do zysku dojść można i na­leży jakimi bądź środkami, reklamą czy zastraszeniem, insynuacją czy otwartą potwarzą, prośbą czy groźbą, dzienniki wiedeńskie przykładem swoim wpłynęły fa­talnie na nasze. Jeżeli ten lub ów dziennik w stolicy Państwa, tymi środkami działając, tymi broniami woju­jąc, doszedł do tego, że ma trzydzieści przypuśćmy ty­sięcy abonentów, że wartość jego obliczona na kapitał wynosi miliony, a stanowisko takie, że trzęsie Parla­mentem i Gabinetem, dlaczegóż bym ja, w stolicy je­dnej prowincji tymi samymi sposobami nie mógł zdobyć abonentów bodaj pięć tysięcy i trząść sejmem krajo­wym? Rachunek prosty, rozumowanie naturalne zupeł­nie i wcale nawet trafne; a przez nie stało się, że do dobrodziejstw, jakie zawdzięczać mamy Wiedniowi, do­liczyć jeszcze trzeba i demoralizację naszego dzienni­karstwa.

Zachodzi tu jednak mała różnica, której pominąć nie możemy. Dziennikarstwo wiedeńskie z niektórymi wyjątkami jest pod względem moralnym ohydne, obrzydliwe, ale są w Wiedniu bezsprzecznie dzienniki reda­gowane z talentem, odznaczające się staranną, nawet czasem wykwintną formą. Czytać można w nich tak w dziale politycznym jak krytycznym, artykuły znako­mite, które stylem, formą, polotem myśli, zająć mogą i przywiązać czytelnika. Tam wiec słabość królowej Opinii do kochanka da się wytłumaczyć poniekąd jego ujmującymi formami, inteligencją, dowcipem, słowem tymi zewnętrznymi zaletami, które olśnić mogą kobietę. Ale u nas cóż powiedzieć o dobrym smaku, o estetycznym poczuciu królowej Opinii, która rozmiłowana jest w kochanku, o gburowatym obejściu, głupim jak sto­łowe nogi, brudnym, nie wymytym, nie zmieniającym koszuli, z czarnymi paznokciami i nie wyczyszczonymi zębami, w kochanku, który upija się wódką, kłamie bez dowcipu i co chwila zdradza się z grubą ignorancją, za którą królowa wstydzić by się powinna i rumienić, gdyby była w stanie zmierzyć jej bezdenność. Czymże są bowiem owe szpalty dzienników lwowskich? Oto zbiorem niedorzeczności, przesad, płaskich konceptów, w oczy bijących kłamstw, redagowanych złą polszczy­zną, przeplataną galicyzmami i okresami dosłownie z nie­mieckiego przełożonymi? Z wyjątkiem Czasu, którego numer przeczytawszy, wie się dokładnie co rzeczywi­ście w danej chwili zaszło w świecie, każdy rozsądny nienaiwny człowiek przeczytawszy dzienniki nasze, nie może mieć innego uczucia, jak tylko to, iż został najohydniej okłamany tak w najważniejszych jak w naj­drobniejszych sprawach, okłamany i oszukany bodaj czy nie częściej przez głupotę i nieuctwo piszących, jak przez ich nieuczciwość. Niedorzeczność, zły smak, prze­sada we wszystkim i o wszystkim, zaniedbanie stylu, ignorancja historyczna, literacka i estetyczna, fanfaro­nady gimnazjalistów, studenckie sądy o wszystkim, tak o dogmatach wiary jak o teatrze, płaskie dowcipy o mizernych osobistościach monotonnie powtarzające się, reklama bez werwy i w najgorszym gatunku, osobisto­ści, szalbierstwo faktorskie, oklepane frazesy, słowem plewy na młode, na bardzo młode wróble, oto miesza­nina niesmaczna, na smalcu ugotowana i na pół zimna, którą lwowscy dziennikarze podają jako codzienną strawę czytającej publiczności! I ta publiczność zjada ją, bez skrzywienia się, bez zaprotestowania, bez upomnienia się o coś lepszego i zdrowego! Ależ na miłość boską, gdyby codziennie dawano podobne pożywienie kajda­niarzom w kryminale, zdobyliby się na protestację i upomnieli się u władzy o coś zdrowszego! A nasza publi­czność milczy, zjada i cieszy się, jeżeli czasem ową strawę zaprawią sokiem zgniłej cytryny lub zwietrzałymi korzeniami! Czyż wiec już zupełnie straciła nie tylko zmysł moralny, ale także i podniebienie i węch; i czyż jest zarazem moralną i fizyczną kaleką!? Nieraz zadajemy sobie pytanie, co ją może przywiązywać do owego ohydnego, głupiego i obrzydliwego dziennikar­stwa? I wtedy nie znajdujemy odpowiedzi na to pyta­nie! I to właśnie najczarniejsze nasuwa nam myśli, o zupełnej prostracji, o zupełnym zatarciu się w niej zmysłu, tak co do treści, jak co do formy. Społeczeństwo zaś, które przestaje dbać tak o wewnętrzną, jak o zewnętrzną wartość, wkracza w ciemności barba­rzyństwa!

Wpływ więc Wiednia na lwowskie dziennikarstwo jest widoczny, lecz jest on jednostronny; lwowskie wzięły z wiedeńskiego wszystko co złe, zgniłe i zepsute, nie umiejąc przywłaszczyć sobie jego błyszczących barw, wygląda ono tak przy nim jak Hrabia galicyjski przy prawdziwym Cavalier wiedeńskim z wyższego świata, wygląda jak jego strzelec. I nic byśmy nie mieli prze­ciw temu, gdyby ta pospolitość form i obejścia odrazę mogła wzbudzić w królowej, lecz do rozpaczy nas do­prowadza, że pomimo jego furmańskich i kelnerskich manier, nie przestaje ona cierpieć i znosić kochanka, pozbawionego jednocześnie wszelkiej wartości moralnej i intelektualnej. Wpływ Wiednia tym groźniejszy stać się musi, jeżeli brać będziemy z niego wszystko co złe i ohydne, a nie potrafimy przywłaszczyć sobie tego, co tam ma rzeczywistą wartość.

Jednak wszystkie te powody i wpływy, czy ze­wnętrznych przykładów, czy naszego własnego braku opinii, odwagi i dobrego smaku, nie zdołałyby złego sprowadzić, gdyby wyższe w publicystach samych było pojęcie ich zawodu i stanowiska: dowód na to najlep­szy, że w tym samym kraju i w tych samych warunkach Czas umiał zawsze być dziennikiem honorowym i nie­skazitelnym. Nieszczęściem nie wszyscy tak jak on po­wołanie i obowiązki swoje rozumieją, a cześć swoją tak wysoko noszą. Strach patrzeć, jak się u nas dzienniki zakładają, a ich redakcje składają. W teorii nic pię­kniejszego, nic wyższego jak prasa, organ opinii, ka­płanka publicznego ducha i sumienia, nimfa Egeria pu­blicznego rozumu! W praktyce w organ ten dmie fałszywie każdy, który zechce odpustowy organista, Westalka pro­stytuuje się pierwszemu lepszemu, a Egeria natchnienia swoje czerpie w brukowej mądrości i w sprawozdaniach giełdowych. Do tego kapłańskiego, jakim niby jest a być powinien, dziennikarskiego stanu kto i jak u nas się zabiera? Student, który egzaminów nie zdał, na nau­czycielstwie prywatnym źle wyszedł, próbował różnych zawodów, a do żadnego dość zdatny i pilny nie był, zbankrutowany dyletant, literat własnego autoramentu, który nic porządnie pisać nie umiał, a do pisarstwa wziął się dlatego tylko, bo myślał, że ono pracą nie jest, kiedy już w żaden inny sposób poradzić sobie nie może, wstępuje do redakcji dziennika. W głowie, z małymi wyjątkami, nie ma nic prócz pochwytanych tu i ówdzie frazesów; w charakterze, nic prócz nieograni­czonej pewności siebie; w sercu zwłaszcza nic, nic zgoła, chyba tylko trochę kwasu i jadu, nienawiści społecznej. Ale żąda mało, ale piórem szermuje śmiało choć nie zdolnie, ale da się użyć do wszystkiego! Więc go do redakcji biorą nie pytając jaki jest i co wart, uczciwy czy podejrzany, mądry czy głupi, zdolny czy do niczego, biorą i wysługują się nim, pewni, że się przed niczym nie zawaha i nie cofnie. Znalazł swój swego, złoto po­szło do złota! i przez miodowe miesiące lub lata rzeczy idą zgodnie i gładko, w redakcji tak i z takich złożo­nej, przyjaźń, miłość, jedność, zwłaszcza w szkalowaniu i szarpaniu: bo jedna jest prawdziwa między tymi ludźmi wspólność, nie zasad i przekonań, ale nienawiści i za­zdrości! Z rozbójniczego więc zameczka, jak nieboszczyk ksiądz Kajsiewicz nazywał redakcje takich dzienników, organizują się wyprawy na tego lub owego, poczym koledzy za powrotem dzielą się chwałą i łupem. Nie­stety, budująca ta koleżeńska zgoda nie zwykła trwać długo, a historia jak we wszystkich powieściach o po­dobnych zamkach lub jaskiniach, kończy się najczęściej buntem albo zdradą. Raz znajdzie się podwładny, który przywidziawszy sobie, że zwierzchnik jego za wielką część łupów sobie przysądza, uzna się pokrzywdzonym i z towarzysza stanie się wrogiem; drugi raz jak w Rinaldinim lub w Zbójcach Schillera, jakiś niewdzięczny brzydki charakter zdradzi przyjaźń i wyda tajemnice zameczka, na przykład o stosunkach komendanta z by­łym bankiem F. J. Kirchmajera w sprawie sprzedaży dóbr rządowych lub innej podobnej, albo wydrukuje gdzieś listów parę, w których opowie, że komendant winien jest tej lub owej nocnej wyprawy, która w swoim czasie zrobiła pewne na publiczności wrażenie. Komen­dant wtedy zdjęty słusznym oburzeniem i zgrozą na tak czarną niewdzięczność i zdradę, odstrzeli się z po­dobnej broni, odpłaci tą samą monetą i ogłosi przed światem, że kiedy on sam ogólnie tylko obrotami kie­rował, porucznik jego bawił się drobniejszymi wypra­wami na własną rękę, powie coś o szufladach, kiesze­niach, pularesach… i otóż, jak przez nieostrożność lub niedyskrecję, dobra sława całego zameczka dostać się może na złe ludzkie języki.

A ludzie wtedy co? A Królowa Opinia co powie na tych swoich ministrów i szambelanów? Zdegraduje, odda pod sąd, skaże na wygnanie? Oby tak! ale spo­dziewać się trudno. Ona już tyle wiedziała, zniosła tyle, że nie ma pono rzeczy, której by nie przebaczyła. Wszak i królowa Anna wiedziała, że Mazarin milionami fran­cuskiego skarbu zapełniał swoje kufry i piwnice, i kró­lowa Karolina wiedziała, że Acton był nikczemnym ło­trem, i królowa Maria Ludwika wiedziała, że Godoy był łupieżcą i złodziejem, a żadna nie miała odwagi wyrwać się ze sromotnego jarzma, w którym chodziła jak niewolnica, każda jak diabeł czy Pińczuk z lubieżnością siedziała w błocie, do którego przywykła. A kiedy dobrze już faworyta swego zepsuła, kiedy ten coraz więcej próbując przekonał się, że nie ma rzeczy, któ­rej by sobie z nią pozwolić nie mógł, wtedy choćby ją lżył i kopał, choćby własnymi usty z właściwym takim ludziom cynizmem wyznał, że ją oszukuje i zdradza, nie­szczęśliwa spodlona kobieta jeszcze i wtedy drzwi by mu nie pokazała, bo ten nikczemnik stał się już dla niej nałogiem, bez którego obejść się nie może! Nie śmiem źle tuszyć, nie śmiem, ale tutaj azaliż nie tak będzie! Mówią niektórzy, że królowa okazuje jakieś słabe chęci poczucia się w swojej godności, że w Ra­dzie miasta Lwowa jeden z tych dziennikarzy doznaje od pewnego czasu złego przyjęcia. Dobrze by to było, ale pod warunkiem, żeby wyrok zapadł nie na jednego tylko, lecz na obu! inaczej nie będzie on ani na dziś postępem ani na przyszłość nauką, nie będzie sprawiedliwym ukaraniem skandalu, ale tylko egzekucją jednego człowieka, stale lub chwilowo znienawidzonego. Tu, je­żeli opinia naprawdę chciałaby się podnieść, gdyby chciała być szanowaną i szanowną, gdyby w ogóle być chciała, trzeba by, żeby zdobyła się na coś więcej jak potępienie ludzi; trzeba by, żeby wyparła się pism przez te zgorszenia zaszarzanych i wytartych. A na to trzeba odwagi! trzeba woli! trzeba takiego poczucia godności, takiego stopnia oburzenia, jakicheśmy jeszcze w opinii naszego kraju nie widzieli; i ze smutkiem, ale nie bez podobieństwa do prawdy wróżyć można, że wszystko znowu nadal zostanie jak było, po dawnemu. Że w pro­cesie, jeżeli będzie proces, sądy orzekną, że dowodów nie ma (istotnie na zarzucone z obu stron uczynki trudno by dziś dowody się znalazły[5]), a oskarżyciel i oskar­żony, dumni i silni tą swoją niewinnością prawną, chodzić będą jak przedtem z czołem pogodnym i podniesionym, drwiąc z niewinności moralnej, bo ta należy do trybu­nału honoru i sumienia, który na grzywny ani na turmę skazać nie może. A wy, wy będziecie jak przedtem ich nie szanować, jak przedtem im nie wierzyć, jak przed­tem — ich czytać, jak przedtem słuchać i jak przed­tem ich się bać!

Czy jest na to jaka rada? Rada?! Nie ma żadnej. Rada może być tam tylko, gdzie jest wola. Jeżeli cho­dzi o osoby tylko, rzecz łatwiejsza, bo osoby umierają, i gdy Karolina Brunświcka sponiewiera godność korony angielskiej, niesławę swoją zaniesie z sobą do grobu, a po niej przejść może jakaś uczciwa Wiktoria i ho­nor w całości utrzyma. Ale gdy Królowa Opinia raz poniżyć się dała, a sama podnieść się nie chce lub nie umie, to chyba lata i nowe pokolenia naprawić zdołają co się zepsuło. Że w naszej „Danii jest coś spróchnia­łego”, tego nie najmniej dowodzą te wstydliwe a bez­karne zgorszenia wśród naszej publicystyki; ale przeciw tej spróchniałości jakie antidotum, Bóg raczy wiedzieć. Mówią nam o stronnictwach, zachowawczych, postępo­wych? Te nie pomogą. Krzątamy się około wielu, a właściwie jednego byłoby nam potrzeba, stronnictwa porządnych ludzi. Ci niechby byli czym by chcieli, ary­stokratami, demokratami, republikanami, monarchistami, niechby socjalistami i komunistami nawet, byle uczci­wymi ludźmi, ludźmi honoru, dobrej wiary i jednego słowa: byle nie kłamali i kłamać nie pozwalali, byle w brudnych spekulacjach rąk nie maczali i byli w całym znaczeniu słowa porządnymi ludźmi. Na takich młode pokolenie wychować, to jedyna jeszcze dla kraju przy­szłość i ratunek. Bo nasze pokolenie za wiele już wi­działo, za wiele zniosło i pozwoliło, zbyt się ze złem otarło i zbyt niestety w nim samo wytarło, żeby wie­rzyć jeszcze można w narodzenie się pośród niego po­ważnej i odważnej, surowej a sprawiedliwej, jednym słowem prawdziwej opinii publicznej. Wprawdzieć to dźwignąć się można zawsze i z najgłębszego upadku, ale trzeba chcieć…

A biedna, biedna opinio, biedna spodlona królowo, czy ty zechcesz podnieść się ze swego poniżenia, stanąć i zawołać „Jestem!” Sposobności ci nie brak, nie brak powodów, ale wolę i siłę czy w sobie znajdziesz? A bez tego jakże ci poradzić? jak cię obronić i wyzwolić od tych twoich zauszników, pochlebców i faworytów, jeżeli sama dobrowolnie zostajesz w ich mocy, haniebnej podle­głości swojej nie czując! Róbże sobie jak chcesz, śpij jak sobie sama pościelesz i miej na coś zasłużyła. Ale pamiętaj: na dziś, czy na później, i rozważ to dobrze, że o wszelkiej niewoli, jakiego bądź rodzaju i pochodze­nia, prawdą jest, co powiedział poeta:

„Że samo tylko upodlenie ducha

Swobodną szyję zgina do łańcucha”.

[1] Amadeusz Sabaudzki.

[2] Dziennik Siècle za Napoleona III.

[3] Journal des Debats i Cavour.

[4] Odróżnić od Niwy późniejszej.

[5] Sprawa skończyła się tak, że obie strony odstąpiły od skargi; sądu i wyroku nie było.